Siedziała na podłodze w bibliotece, opierając się plecami o regał. Nie było to specjalnie wygodne, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że na początku tygodnia każdą wolną chwilę spędzała z Tedem, który z całych sił próbował przekonać ją do latania i podszkolić ją chociaż odrobinę w tej dziedzinie. Te korepetycje nie kończyły się jednak sukcesem, a raczej bolesnym obiciem wszystkich możliwych części ciała, czego skutki wciąż odczuwała. Ukrywała się więc przed Tonksem, który nie stracił zapału. Ona jednak znienawidziła miotły całkowicie, a ból utrudniał jej nawet poranne bieganie, bez którego nie wyobrażała sobie przeżyć chociażby dnia. W dodatku czas, który poświęcała na spadanie z tego przeklętego kija, powinna była poświęcić nauce, bo przecież do jej egzaminów, które miała pisać na początku grudnia, został zaledwie miesiąc. Narastała więc w niej panika i nie potrafiła się skupić na uczeniu, dlatego każda chwila, której nie poświęcała nauce, była zmarnowana. I chociaż od dwóch dni udawało jej się mijać z Tedem, to nie pozbyła się problemu uciekającego czasu.
Prawdę powiedziawszy, spotkania z tym chłopakiem miały jedną zaletę, gdy była z nim, zapominała o wszystkim innym. Nie tylko o nauce, egzaminach, ale również o swoich współlokatorkach i, co ważniejsze, o nieznośnych myślach, które dręczyły ją od ostatniej rozmowy z dyrektor McGonagall. O ile w kwestii Lizzy, McLaggen i całej reszty, było to przyjemne i wyjątkowo skuteczne, bo nie chciał w ogóle o nich myśleć, a samej Elizabeth starała się unikać, żeby chociaż po części wywiązać się z umowy zawartej z Tedem i nie okazywać dziewczynie wrogości, to sprawa ciągle mieszająca jej w głowie, była wręcz nie do zniesienia. Jedynie będąc przy Puchonie, potrafiła wyłączyć myśli i dobrze się bawić, a nawet jego docinki w kwestiach złego trzymania miotły czy zbyt dużej masy i niemożności odbicia się od ziemi bardziej ją rozśmieszały niż drażniły. Coś było w tym chłopaku, ciągnęło ją do niego i nie potrafiła nawet powiedzieć dlaczego tak się działo. W końcu znali się dopiero od trzech miesięcy, a ona miała wrażenie, jakby łączyło ich coś od zawsze i to właśnie dlatego tak świetnie się dogadywali. Ale mimo wszystko żadne plusy nie mogły przezwyciężyć jej niechęci do latania. Dlatego snuła się po korytarzach z podręcznikami i znajdowała coraz to inne wnęki w ścianach, szerokie parapety i inne zakamarki, w których siadała i próbowała się uczyć. Nie wychodziło jej to zbyt dobrze… Wcześniej potrafiła ślęczeć nad książkami w każdych warunkach, nawet u siebie w dormitorium i w hałaśliwej Wielkiej Sali, a teraz wszędzie doszukiwała się czegoś, co mogłoby się skojarzyć z domem. Bo właśnie o tym nieustannie myślała…Ciągle słyszała w myślach strapiony głos dyrektorki. Co by było gdyby Remus nie wyjechał? A potem myślałam o tym, że może w końcu był szczęśliwy… Pragnęła spojrzeć teraz w oczy ojca, które były odzwierciedleniem jej oczu i zapytać czy i kiedy był naprawdę szczęśliwy. Oddałaby wszystko, żeby usłyszeć, że było to w momencie, gdy poznał jej mamę, w dniu ich ślubu, gdy się urodziła. Chciała wierzyć, że tak właśnie było, że jej ojciec odnalazł prawdziwe szczęście w Wilczym Lesie. Przecież tworzyli szczęśliwą rodzinę, może nie idealną, ale kochali się i czerpali garściami z tego, co dawało im życie. Próbowała się zapewniać, że jej tata był szczęśliwy, że przecież zawsze to okazywał, że uśmiech nie schodził mu z twarzy, ale prędzej opisywałaby swoją matkę, albo Remusa w tych chwilach, gdy byli sami w zaciszu domowym lub nad ich strumieniem. Uzmysłowiła sobie jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, że jej ojciec znacząco odstawał od ich wilczej społeczności, rzadko kiedy pojawiał się na polanie, nie utrzymywał zażyłych kontaktów z innymi mieszkańcami, był raczej zdystansowany i melancholijny, jakby myślami ciągle bujał w obłokach, albo wspomnieniach…
Im więcej o tym myślała, tym większe miała przeczucie, że jednak Remus odpowiedziałby, że szczęśliwy był tutaj, w Hogwarcie, gdzie miał przyjaciół, a nawet później, gdy robił to, co kochał czyli uczył. Czy brakowało mu tego? Oczywiście, sam jej przecież kiedyś powiedział, że tu się wychował, że tu jest i będzie jego dom, a nie w lesie. Zrezygnował i brakowało mu tego, jego przeszłości, a ona powinna była dostrzec te wszystkie tęskne spojrzenia rzucane w przestrzeń, westchnienia na myśl o tym, co odległe. Wcześniej nie zdawała sobie z tego sprawy, ale każdy dzień spędzony w Hogwarcie, dodawał jej pewności w stwierdzeniu, że Remus Lupin zawsze będzie należeć do świata magii, a nie Wilczego Lasu.
I była w stanie to zaakceptować, a nawet zrozumieć. Rodziło to jednak nieznośne pytanie, które od wakacji tkwiło w jej głowie… Do którego świata ja należę? Przez większość życia liczył się dla niej Wilczy Las, a gdy pojawiły się wątpliwości, uwierzyła, że odpowiedzi na nie znajdzie w Hogwarcie. Tak się nie stało, a niepewność nawiedzała ją coraz częściej i dotkliwiej. Z każdym dniem czuła się bardziej zagubiona i nie miała obok siebie niczego, co pomogłoby jej się wyrwać z labiryntu myśli. Nie potrafiła się skupić na nauce, a nawet sen nie dawał jej ukojenia. Zdarzało się, że w nocy budziła się z przestrachem, a w głowie słyszała głos McGonagall, który powtarzał słowa z ich ostatniej rozmowy: Gdybyś była szczęśliwa, to nie poświęciłabyś wszystkiego, żeby tu dotrzeć… Zachowujesz się tak, jakby nauka była twoją ostatnią deską ratunku… Ile w tym było prawdy? Chyba sama już tego nie wiedziała… Była szczęśliwa w lesie, to prawda. Poświęciła wszystko, żeby dotrzeć do Hogwartu, to również była prawda. I faktycznie, postrzegała naukę jako jedyny sposób na przetrwanie. Powinna więc przyznać McGonagall stuprocentową rację, ale nie mogła. Jej sytuacja była niezwykle skomplikowana i nie potrafiła rozważać jej w kategoriach prawda-fałsz.
Całe swoje życie spędziła w Wilczym Lesie, kochała to miejsce i ludzi, którzy w nim mieszkali i przez te szesnaście lat naprawdę nie miała żadnych poważnych problemów. Z drugiej strony ostatnie miesiące w domu były niezwykle trudne do wytrzymania i to z wielu względów. Nie mogło przecież być inaczej, w końcu jej idealny, poukładany świat okazał się być zbudowany na chwiejących się, zgniłych belkach, które musiały runąć. Przecież nie mogła udawać, że zasady, które narzucił wszystkim Benjamin, nie są dla niej problemem. Tym bardziej, że zaprzeczały one wartościom, które ponoć wyznawali. Bo jak inaczej nazwać to, że na co dzień mówili o tym, jak ważna jest wataha, że każdy z nich jest niezastąpiony, że tworzą jedną rodzinę, a najważniejsze jest dla nich życie w wolności, a jednocześnie usuwali te osoby, które tworzyły ich rodzinę tylko dlatego, że byli inni. To była czysta hipokryzja! I może Chris jakoś by to przetrwała, gdyby nie okazało się, że rodzice okłamywali ją od samych narodzin, nie dając jej możliwości decydowania o samej sobie, a przyjaciele i facet, którego kochała, nie okazali jej żadnego wsparcia. Dlatego, mimo że była szczęśliwa, porzuciła Wilczy Las, chcąc sprawdzić czy to samo szczęście da się odnaleźć również gdzie indziej. Więc faktycznie poświęciła wszystko, żeby dotrzeć do Hogwartu i spróbować na nowo znaleźć coś pewnego w swoim życiu. Może było jej o tyle łatwiej, bo nie zdawała sobie sprawy, że jej ucieczka być może całkowicie przekreśla powrót do domu. Dopiero gdy zadomowiła się już w zamku, pomyślała o tym czy kiedykolwiek jeszcze dane jej będzie wrócić do Wilczego Lasu. Czy przyjmą z powrotem wilkołaka, który wybrał magię, a za to przecież mogła zostać wygnana, albo czy w ogóle się przemieni? Przecież zarówno w przypadku jednej sytuacji, jak i drugiej nie będzie miała wstępu do swojego domu. Więc tak, poświęciła wszystko, chociaż nie chciała tego robić. Nie do końca… Ile by oddała za to, żeby móc latem wrócić do rodziców, a po wakacjach z powrotem pojechać do Hogwartu, żeby dało się połączyć te dwa światy. Teraz, choć za późno to sobie uświadomiła, to właśnie dla czegoś takiego poświęciłaby wszystko. Nauka była jej ostatnią deską ratunku, ponieważ znalazła się w sytuacji, w której nie dostrzegała szczęśliwego zakończenia. Powrót do Wilczego Lasu graniczył z cudem, pozostanie w świecie magii bez rodziny wydawało się być niemożliwe, a zmuszenie rodziców do porzucenia dotychczasowego życia, bo teraz musiała zmierzyć się z konsekwencjami swoich działań, było nieludzkie.
— Tu się schowałaś, Złośnico! — zawołał Ted, stając nagle nad nią i spoglądając z góry. Crystal aż podskoczyła i spojrzała na niego urażona.
— Nigdzie się nie chowałam — fuknęła, obejmując się ramionami, jakby ten naiwny gest miał ją uchronić przed rozpadnięciem się na milion kawałków. Miała wrażenie, że zaraz po prostu wybuchnie płaczem, że poleją się z jej oczu strumienie łez.
— Yhm… — mruknął Tonks, siadając naprzeciw niej i uśmiechnął się szeroko. — Skoro tak mówisz.
— Nie szczerz się tak, nie dam się namówić na kolejną pseudolekcją latania na tym ustrojstwie — rzuciła nieprzyjemnie, uciekając wzrokiem od jego przenikliwego spojrzenia. Unikanie go nie było wcale łatwe i mogła się domyślić, że prędzej czy później ten nachalny typ ją znajdzie. Ale ona naprawdę nie miała ochoty… Ani na jego żarty, ani na latanie, ani na naukę, rozmowę czy cokolwiek innego.
— No weź… Przecież to zabawne! — jęknął, udając urażonego i szturchnął ją zaczepnie w kolano.
— Chyba dla ciebie… — mruknęła, rozmasowując sobie miejsce, które przed chwilą dotknął, bo idealnie trafił wprost na jeden z niezliczonych siniaków, które nabiła sobie podczas ich spotkań. — Jestem zbyt obolała, żeby chodzić, a co dopiero latać.
— No proszę, a jednak każdego ranka biegasz po błoniach, jakby goniło cię stado wilków — powiedział z chytrym uśmieszkiem, puszczając jej oko, a Chris rozdziawiła usta w niemym szoku i nie wiedziała czy to dlatego, że Ted właśnie przyznał się, że podgląda ją podczas porannych treningów, czy może z powodu wspomnienia o wilkach.
— Podglądasz mnie?
— Nie schlebiaj sobie za bardzo. Wyobraź sobie, że nie tylko ty dbasz o kondycję — stwierdził, wywracając oczami i sięgnął po pierwszą książkę, która znalazła się w zasięgu jego ręki, tylko po to, żeby szybko ją przekartkować i odłożyć w zupełnie inne miejsce. — Te twoje przekleństwa pod stadionem strasznie się niosą…
— Naprawdę? — zdziwiła się, uświadamiając sobie, że musiał ją słyszeć, gdy ona przebiegając pod stadionem quidditcha, wyrzucała z siebie całą litanię niepochlebnych epitetów pod względem latania i wszystkiego, co ją drażniło. Co więcej zdziwiło ją również to, że nie zdenerwował jej fakt, iż ktoś wie o jej porannym rytuale, który przecież był tylko jej, jakby jakimś niewielkim mostem łączącym szkolne życie i jej leśne zwyczaje. — Wstajesz skoro świt, żeby trochę pozamiatać w powietrzu?
— Naprawdę? — odezwał się, naśladując jej głos i przesadnie gestykulując. — Wstajesz skoro świt, żeby dostać zadyszki?
— Ja nigdy nie mam zadyszki! — mruknęła ze złością, mogąc się założyć chociażby tu i teraz, że bez żadnego problemu przebiegłaby o wiele szybciej i dalej niż Ted, który uważał się za nie wiadomo jakiego sportowca.
— No dobra, dobra, księżniczko… — rzucił lekceważąco, uśmiechając się przy tym promiennie i obrzucając spojrzeniem całą jej postać wraz ze stosami książek, które wokół siebie rozstawiła. — Nie przyszedłem się kłócić o to, kto jest szybszy. Przybyłem z odsieczą, więc zrozum, że w tej bajce to ja jestem rycerzem, który ratuje cię z tej potwornej podręcznikowej twierdzy i nudy — powiedział podniosłym tonem, zrywając się na równe nogi i prężąc mięśnie, jakby pozował do obrazu przedstawiającego jakiegoś niezwyciężonego herosa. — Wstawaj!
— Ted, muszę się uczyć — mruknęła, kładąc otwartą książkę na kolanach i wbiła spojrzenie w tekst. Chociaż skłamałaby mówiąc, że zachowanie Teddy’ego nie dodało jej w tym momencie odrobiny otuchy. Tonks złapał się pod boki i zacmokał, kręcąc głową.
— Przez ostatnie pięć minut patrzyłaś się bezmyślnie przed siebie — zauważył, nie spuszczając z niej wzroku. — Chris, nie przesadzaj, wszystko, co w nadmiarze, szkodzi…
— Nawet quidditch? — spytała z przekorą i tym razem to ona uśmiechnęła się szeroko i nazbyt niewinnie.
— Wyjątek potwierdzający regułę — mruknął, mrużąc oczy, a Crystal nie mogła powstrzymać zwycięskiego uśmiechu. Tonks wzniósł oczu ku niebu, a potem już całkowicie poważnie uklęknął przy niej i bez żadnej przekory powiedział: — Ale mówię serio, zaraz utoniesz w tych książkach…
— Został mi miesiąc do egzaminów…
— Wiem — przerwał jej od razu, wyjmując książkę z jej rąk. — A po tym miesiącu zostaną ci jakieś kolejne trzy do następnych, potem w maju SUMy, a w czerwcu egzaminy z tego roku… Nie widzisz tego, Chris? — westchnął ciężko, załamując nad nią ręce. — Próbujesz dokonać niemożliwego i chociaż jest to dobrze rozplanowane, to nie możesz cały czas siedzieć z nosem w książkach.
— Ale muszę… — próbowała się wytłumaczyć, ale Teddy uniósł wskazujący palec, żeby natychmiast ją uciszyć.
— Musisz to zrobić sobie przerwę. Chodź, żadnych mioteł, obiecuję — zarządził i wbrew jej protestom, złapał ją za rękę i pociągnął za sobą, rozrzucając misternie ustawione przez nią książki. Prowadził ją przez bibliotekę, a potem przez szkolne korytarze, uśmiechając się głupkowato, a wszyscy odwracali za nimi swoje spojrzenie. — Z resztą mama mówiła, że poradzisz sobie bez problemu.
— Plotkujesz o mnie ze swoją matką? — zdziwiła się, a Ted rzucił jej rozbawione spojrzenie przez ramię, nie odpowiadając.
Nie mówił właściwie nic, ciągnąć ją przez całą szkołę, najwidoczniej świetnie się bawiąc tym, że robi z nich właśnie wielkie widowisko. Chris jednak nie miała siły by mu się sprzeciwić i dała się prowadzić Tonksowi. I tak wszyscy o niej mówili, więc kolejne ploteczki i szepty za jej plecami nie zrobią jej już żadnej różnicy. Szła za nim cierpliwie, nie zadając żadnych pytań, dopiero gdy znaleźli się w sali wejściowej, drgnęła niepewnie, widząc, że prowadzi ją w stronę lochów. Bardzo nie lubiła tej części zamku, bo to właśnie tam odbywały się zajęcia eliksirów, które mocno dawały jej się we znaki. Co prawda nie znosiła ich już tak źle, jak jeszcze trzy miesiące temu, ale na wspomnienie tamtych mdłości i duszności przechodziły ją dreszcze. Ted jednak nie poprowadził jej w głąb lochów, zatrzymał się przy jedynym chyba obrazie w tym korytarzu, który przedstawiał martwą naturę i jak gdyby nigdy nic pogładził namalowaną gruszkę, która nagle skurczyła się, przybierając postać klamki. Chłopak złapał za nią, a obraz odsłonił przejście dokładnie tak, jak to robiła Gruba Dama, gdy podało jej się odpowiednie hasło.
— Co to za miejsce?
— Kuchnia — odpowiedział Ted — myślałaś, że skąd się biorą te wszystkie pyszności?
— Właściwie to o tym nie myślałam, po prostu jadłam — stwierdziła Crystal, rozglądając się dookoła. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, wypełniały zapachy najróżniejszych potraw i było złudnie podobne do Wielkiej Sali, a to z powodu identycznego ustawienia pięciu stołów. Pod ścianami stało mnóstwo piecy, na których w wielkich garnkach coś gotowało się, a Chris od samego zapachu robiła się głodna. Jednak w kuchni, w przeciwieństwie do Wielkiej Sali, nie można było spotkać żadnego czarodzieja, a ogromną liczbę niewielkich, pomarszczonych stworzeń z dużymi, łysymi głowami i jeszcze większymi, nieludzkimi uszami, które na widok dwójki okazały niezwykłą ekscytację.
— To są domowe skrzaty, odwalają kawał świetnej roboty w Hogwarcie. To one gotują, sprzątają i w ogóle dbają, żeby ten zamek się nie rozleciał — powiedział Teddy, widząc zdziwienie na twarzy Lupin. — Stworku!
— Panicz Ted, Stworek służy pomocą. — Przed nimi pojawił się wyjątkowo stary i zgarbiony skrzat, który skłonił się nisko przed Tonksem.
— Zrób nam coś pysznego na poprawę humoru.
— To twój skrzat? — spytała cicho Chris, gdy Stworek zniknął, a Ted ruszył przed siebie wzdłuż długich stołów.
— Nie do końca, właściwie to nie… — stwierdził dość enigmatycznie, wskakując na stół, który najwidoczniej był odpowiednikiem stołu nauczycieli w Wielkiej Sali i usadowił się wygodnie, kładąc nogi na blacie. Chris uśmiechnęła się pod nosem, zastanawiając się czy taka Babbling zdaje sobie sprawę, że pewien Puchon kładzie swoje buciory na jej talerzu. — Stworek przez lata był skrzatem w domu mojego wujka, potem w czasie wojny wujek uległ dość poważnemu wypadkowi, a według jego testamentu wszystko przeszło na jego chrześniaka Harry'ego, który jednocześnie jest moim ojcem chrzestnym. Potem całe szczęście wujkowi się polepszyło, ale uprawomocnił swój testament jeszcze za życia i Stworek trafił pod opiekę Harry’ego.
— W takim razie, dlaczego jest tutaj, a nie w domu twojego chrzestnego? — spytała, przyglądając się, jak skrzaty krzątają się przy garach i zastanawiając się dlaczego imię chrzestnego Teda wydaje jej się takie znajome.
— Stworek ma nieciekawy charakterek, a Harry i Ginny chyba nie chcieliby mieć służby w domu. Więc wysłali go tutaj i chyba wszyscy są szczęśliwi — stwierdził, wzruszając ramionami. W tej samej chwili przed nimi znów pojawił się Stworek, a gdy tylko pstryknął palcami, pojawił się między nimi talerz idealnie wypieczonych grzanek i ogromny słoik dżemu, na widok którego Crystal zaświeciły się oczy. Ted od razu chwycił jedną z nich, przerwał na pół i zamoczył bezpośrednio w słoiku. — Więc o co chodzi z tą nauką?
— Przecież wiesz… — mruknęła, sama sięgając po grzankę i robiąc dokładnie to samo co Tonks. W tej chwili poczuła się trochę tak, jakby siedziała razem z ojcem nad strumieniem, gdzie zwykli zajadać się pysznościami od Melody.
— Bla, bla, egzaminy, bla, bla, cofnięcie na pierwszy rok, bla, bla, zaległości, bla… — wybełkotał Ted z pełnymi ustami, rzucając jej znużone spojrzenie.
— Jak ty potrafisz wszystko spłycić — syknęła z urazą.
— Ej, czasami tak trzeba, bo inaczej człowiek zwariuje — zwrócił jej uwagę, przełykając kolejny kęs. — Wiem, że masz egzaminy i że nadrabiasz zaległości z sześciu lat. Podziwiam cię, serio, bo mi by chyba się nie chciało. Ale nie rozumiem twojego zachowania, powiem więcej zaczynam się o ciebie martwić.
— Gdyby te słowa padły z innych ust, stwierdziłabym, że to urocze — rzuciła przekornie, nie chcąc szczególnie kontynuować tematu.
— Nie przerywaj — powiedział, machając jej grzanką przed nosem i uśmiechając się ukradkiem. — Wiesz co, Chris? Dużo o tobie myślałem. Jakoś tak wlazłaś mi do głowy i nie mogę się ciebie pozbyć.
— Ciekawe… I co zrodziło się w tej głowie od tego myślenia?
— Zastanawiałem się, jak ty się w ogóle czujesz. Bo wiesz pojawiasz się zupełnie znikąd, o wiele za późno, nie znasz nikogo i w sumie nic nie wiesz — zaczął snuć swoje przemyślenia, przyglądając się jej uważnie, a Crystal zmarszczyła tylko brwi, nie wiedząc jak skierować tę rozmowę na inny tor. Bała się rozmawiać o tym wszystkim z kimkolwiek. Miała wrażenie, że znajduje się w takim dołku, że nie powstrzyma swoich myśli i w końcu pozwoli im opuścić jej głowę. — To musi być strasznie frustrujące, prawda?
— Tak, czuję się jakby ktoś próbował mnie dopasować do innej układanki… — przyznała niechętnie i dość wymijająco.
— Hm… Ktoś? Czy może ty sama? W sensie… — westchnął i sam zmarszczył brwi w ten dziwnie znajomy sposób. — Chodzi mi o to, że…
— Wysłów się w końcu, Ted.
— Mam wrażenie, że ty idealnie pasujesz do tej układanki, tylko coś cię blokuje i właśnie nie wiem czy chodzi o to, że jesteś tu z pozoru sama i również sama musisz wszystko poznawać, czy raczej ktoś lub coś wpływa na to, że nie potrafisz się otworzyć — wyjaśnił, zerkając w jej stronę. Chris drgnęła, zrozumiała, że nie ucieknie, nie ominie tej rozmowy i zdziwiła się, bo chęć ucieczki nagle wyparowała. Może warto było z kimś pogadać? Ostrożnie, nie do końca, ale zrzucić nieco ciężaru ze swoich barków. Teddy był przecież jedyną osobą, której mogła się zwierzyć, co prawda musiała uważać, żeby nie zdradzić zbyt wiele i zadbać o to, żeby to McGonagall pozostała jedyną osobą, która zna całą prawdę, ale z nią nie mogła porozmawiać od tak. Tonks przyglądał jej się, a brak jakichkolwiek protestów odebrał jako dobrą kartę i kontynuował: — Bo z jednej strony wydaje mi się, że chcesz poznać ten świat i się w nim zadomowić, z czego szalenie się cieszę, ale kurczę, dziewczyno, budujesz wokół siebie taki mur, że zaraz nikt nie zdoła go przeskoczyć. Z drugiej strony, co mnie bardziej martwi, czasami mam wrażenie, że przyjechałaś tu po to, żeby zaliczyć tę szkołę i tyle. Wiem, że zabrzmi to banalnie, ale Hogwart to nie tylko szkoła. To coś więcej i żeby to źle nie zabrzmiało, współczuję ci, że straciłaś pięć lat, bo gdybyś pojawiła się tu razem z nami, to… — zastanowił się chwilę i uśmiechnął nagle, ale nie tak jak zwykle, raczej bardziej melancholijnie i sentymentalnie. — To mogłoby być fantastycznie, Chris. Tym bardziej nie rozumiem tego, że cały swój czas dzielisz między lekcje, korepetycje i nadrabianie zaległości. Gdzie zabawa, gdzie przyjaźń, tworzenie wspomnień na całe życie? Nie zamykaj się w tej bibliotece…
— Naprawdę myślisz, że tu pasuję? — spytała i podciągnęła kolana pod brodę, żeby móc je objąć i skupić swój wzrok na twarzy chłopaka. Ted był na swój sposób niezwykły, uwielbiała to jaki był zwariowany, ale dostrzegła, że gdy bywali sami, zmieniał się, stawał się zupełnie inny, mniej sarkastyczny i roztrzepany, emanował wtedy ogromną empatią i zrozumieniem. I sama nie wiedziała, która wersja Teda Tonksa była jej bliższa. Ponadto Teddy chyba całkowicie ją rozgryzł i doskonale podsumował jej zachowanie, co z jednej strony było nieco przerażające, a z drugiej chwytało ją za serce.
— Jak ulał — przyznał ze szczerym uśmiechem, a potem odwrócił się w jej stronę, omal nie zrzucając słoika z dżemem na podłogę i spojrzał prosto w oczy. — Wiesz co? Spójrzmy na to inaczej… Zostały nam dwa lata w Hogwarcie, tylko dwa lata, a potem przyjdzie czas na beznadziejnie nudną dorosłość. Sprawmy, żeby te dwa lata były po prostu najlepsze.
— A co jeśli nie zdam i McGonagall cofnie mnie na pierwszy rok? — spytała z wątpliwością w głosie, chociaż wizja Teda bardzo przypadła jej do gustu. Poczuła nagle pewność, że jeśli zda te przeklęte egzaminy, to co by się nie działo, skończy szkołę. A gdy wyjdzie na prostą, będzie miała przecież mnóstwo czasu, który będzie mogła zapełnić spotkaniami z przyjaciółmi, ale żeby tak się stało, musiała tych przyjaciół mieć. Nie mogła więc odciąć się od Teda, a nawet od bliźniaków Tomson-Jones, którzy wyciągali w jej stronę dłoń w przyjaznym geście już nie raz.
— Lubisz psuć innym zabawę? — spytał, wywracając oczami i kręcąc głową. — Wtedy, będę musiał zawalić kilka lat z rzędu i poczekać na ciebie, bo w tym właśnie momencie postanowiłem sobie, że skończymy tę szkołę razem — stwierdził z pewnością, jakby składał teraz przysięgę, a potem uśmiechnął się szeroko i dodał: — Ale lepiej by było jakbyś zdała te egzaminy, bo Tony chyba nie pozwoli sobie na złą ocenę na swoim nieskazitelnym świadectwie.
Uśmiechnęła się szeroko, wyobrażając sobie, jak Ted informuję naczelnego prymusa, że nie ma wyjścia i musi zawalić rok lub dwa, bo on wymyślił sobie, że skończą szkołę równo z nią. Było to szalenie wzruszające, ale to, co Tonks zrobił potem, sprawiło, że zaszkliły się jej oczy. Bezwiednie przyglądała się, jak chłopak chwyta w rękę słoik z dżemem i nabiera go na palec, żeby zaraz potem wpakować go do ust i z błogim wyrazem twarzy rozkoszować się jego smakiem. Zrobił to dokładnie tak samo, jak jej tata. Patrząc na niego w tym momencie, miała ochotę rzucić mu się na szyję i przelać na niego całą tęsknotę, którą nosiła w sercu. I kto wie, może by to zrobiła, ale Ted nagle otworzył oczy, a ona chrząknęła nagle i odwróciła wzrok, czując zakłopotanie.
— Mogę cię jeszcze o coś spytać? — odezwał się Tonks, a Chris bezwiednie skinęła głową. — Zdajesz sobie sprawę, że twoja historia jest bardzo naciągana i ludzie sporo gadają?
— Przyzwyczaiłam się już do tego, że jestem pożywką dla wszystkich.
— Słucham ich głupiego gadania i czasami przyłapuję się na tym, że przyznaję im rację — powiedział z nietęgą miną, jakby ten fakt bardzo go martwił. — Wiesz, już trochę na tym świecie żyję i sporo widziałem, ale takiego przypadku jak twój… — Tu pokręcił głową i westchnął. Crystal doskonale wiedziała do czego zmierzał. Do tej pory zadowalał się skąpymi wyjaśnieniami, które każdemu wciskała, ale przez ostatnie miesiące zdążyli się nieco poznać i najwidoczniej to było dla niego za mało. Zdawała sobie sprawę, że Tonks teraz zacznie snuć swoje przypuszczenia, a potem zadawać pytania. Tylko czy ona mogła na nie odpowiedzieć? — Okej, jest sporo dzieciaków, które uczą się w domu, zdarza się też, że po jakimś czasie zostają przepisane do szkoły, albo na odwrót. Często jest też tak, że rodzice chcą wysłać dziecko do innej szkoły, tak było w przypadku… — zadumał się chwilę, marszcząc znów brwi — takiej jednej dziewczyny, właściwie nie wiem jak ją określić, kuzynka, ale nie taka prawdziwa… Jej matka jest z Francji i na początku chcieli ją wysłać właśnie tam, ale w ostatniej chwili zmienili zdanie. Więc no zdarzają się transfery z jednej szkoły do drugiej i wtedy faktycznie ludzie pojawiają się znikąd. Jest też możliwość, że w innych szkołach naukę zaczyna się w różnym wieku. My zaczynamy mając jedenaście lat, ale we Włoszech dopiero w wieku dwunastu lat. I moja przyjaciółka Amelia i jej kuzyn mieli się właśnie tam uczyć, ale złożyło się tak, że przeprowadzili się tutaj i mają rok w plecy.
— Ta twoja rodzina jest tak pogmatwana, że trudno się połapać — bąknęła, przerywając mu i przypomniała sobie, jak Liz opowiadała jej o kuzynach czy tam prawie-kuzynach Teda i była święcie przekonana, że padło tam imię Amelii. Jednak już wtedy z trudem wyłapywała istotne fakty z paplaniny Elizabeth.
— Nie przesadzaj, moja rodzina to tylko ja, mama, babcia, no i wujek z ciocią. Reszta to taka piąta woda po kisielu, sam się w nich gubię i nie wiem jak kogo nazywać, dlatego do większości mówię po imieniu — zaśmiał się, kręcąc głową, a kosmyki niebieskich włosów kołysały się na jego czole. — Ale nie o to chodzi…
— A o co, Ted? — spytała. Wolała, żeby Tonks zadał pytanie wprost, żeby nie krążył tak dookoła. Była nawet gotowa wyznać mu tyle, ile mogła, by zachować swoją tajemnicę nadal dla siebie. — Po prostu spytaj, a ja odpowiem.
— Wydaje mi się niemożliwe, żebyś dopiero w wieku szesnastu lat odkryła swoja moc. Trudno mi w to uwierzyć, przecież musiałaś dostawać listy. Poczta w Hogwarcie jest niezawodna. Po prostu to się nie klei, a te wytłumaczenia… — Znowu pokręcił głową, posyłając jej niepewne spojrzenie. Widziała w jego ciemnych oczach troskę i niezrozumienie. W tej chwili naprawdę żałowała, że nie może mu wyznać całej prawdy, ale było to zbyt ryzykowne. Kto wie czy któryś z jego wujków, kuzynów czy innych bliżej nieokreślonych powinowatów nie zna jej ojca? Gdyby prawda wyszła na jaw, pociągnęłaby za sobą jeszcze więcej pytań, a obok niej nie było Remusa, który mógłby na nie odpowiedzieć. Ted widząc jej niepewną minę, uśmiechnął się i szturchnął ją ramieniem. — Upatrzyłem sobie ciebie jako moją ofiarę, co znaczy, że jesteśmy przyjaciółmi i nie chciałbym, żebyś mnie okłamywała. Wręcz przeciwnie, zależy mi na tym, żebyś wiedziała, że możesz mi powiedzieć wszystko, a ja jeśli będzie potrzeba zabiorę tę tajemnicę do grobu.
— Trochę masz racji. Ale nie kłamałam, trochę naciągnęłam prawdę — przyznała cicho, odwzajemniając uśmiech. — Naprawdę o swojej mocy dowiedziałam się niedawno, faktycznie wcześniej działy się jakieś dziwne rzeczy, ale nie wiedziałam, że magia istnieje. Z tą pocztą też masz rację, bo listy docierały do mojego domu, ale do mnie już nie. Rodzice je przede mną ukrywali.
— Dlaczego? — zdziwił się, robiąc wielkie oczy. Mogła się domyślić, że to było dla niego niepojęte, zwłaszcza, że jego matka była nauczycielką w Hogwarcie i pewnie nie wyobrażał sobie, żeby mogła ukryć przed nim jego list.
— Wiesz, tam gdzie mieszkam, żyjemy w bardzo zżytej grupie, naprawdę doceniam to, że mogłam tam dorastać, ale mimo że ci ludzie są wspaniali, to wszelka odmienność jest dla nich trudna do zaakceptowania — przyznała i chociaż powiedziała prawdę, to chciało jej się krzyczeć z żalu, że tak właśnie było. Chciała, żeby dla niej też ta sytuacja była niepojęta, a nie prawdziwa, żeby nie musiała sobie tego wszystkiego tłumaczyć godzinami i próbować zaakceptować. — Dlatego ukryli przede mną wszystko, żebyśmy mogli spokojnie żyć w naszym domu. Tata chciał mi powiedzieć, nawet planował mnie tutaj wysłać, ale mama nie chciała o tym słyszeć. Gdy dowiedziałam się o tym w te wakacje, wszystko mi runęło… — powiedziała smutno, przyciskając do siebie kolana i obejmując je jeszcze mocniej. Poczuła się teraz taka mała, gdy powiedziała to na głos. — To był trudny czas dla mnie i wtedy postanowiłam, że wezmę życie w swoje ręce. No i… Uciekłam.
— Uciekłaś z domu, żeby dostać się tutaj? — zawołał zdziwiony, a gdy dostrzegł jej smutek, chrząknął znacząco i przeczesał pospiesznie dłonią włosy. Uśmiechnął się z zakłopotaniem, a potem mruknął z przekorną nutą w głosie: — Dziewczyno, coraz bardziej mi się podobasz! Kiedyś będziesz musiała mi to opowiedzieć, brzmi jak świetna przygoda.
— Poniekąd… — szepnęła, również wykrzywiając usta w delikatnym uśmiechu. Jej podróż do Hogwartu chyba faktycznie była historią wartą opowiedzenia. Samotna wędrówka, spotkanie wygnanego wilkołaka, pierwsze zetknięcie z motoryzacją, pobyt na Pokątnej… Dużo tego było, a gdyby Teddy o tym wszystkim usłyszał, to miałby pewnie jeszcze więcej pytań. Ponadto gdy myślała o początkach swojej drogi, nie potrafiła zawrócić własnych myśli od krążeniu wokół domu. — Ostatnio dużo o nich myślę.
— O rodzicach? — domyślił się Ted, na nowo przybierając poważną minę. — Tęsknisz za nimi?
— Bardzo, z tatą jakoś się pożegnałam, a mamie zostawiłam list… Pewnie nigdy mi tego nie wybaczy — przyznała z żalem, kryjąc twarz w dłoniach. Było jej cholernie wstyd, że tak potoczyły się sprawy. To prawda, była wściekła na matkę, że zataiła przed nią prawdę, ale ta złość szybko minęła i teraz postąpiłaby inaczej. Po prostu powiedziałaby, że wyjeżdża, że kocha Maggie najmocniej na świecie. Bo przecież po prawdzie, ukrywając plany ucieczki, postąpiła dokładnie tak samo jak rodzice… — Chciałabym, żeby byli teraz ze mną, tutaj albo gdziekolwiek indziej, we dwójkę…
— Rozumiem cię doskonale… — przyznał Ted, a jego głos stał się nagle nieobecny, jakby wspomnienie o braku rodziców bolało również i jego. Wtedy Chris uświadomiła sobie, że Lizzy opowiadała jej o ojcu Tonksa, który porzucił jego matkę jeszcze przed tym jak on się urodził. Liz wspominała, że o tym się nie rozmawia, że jest to temat tabu i kiedy patrzyła na jego smutne oczy, które były dla niej niecodziennym widokiem, rozumiała słowa Gryfonki doskonale. Brak rodziców, którzy byli tak daleko, sprawiał, że cierpiała i nie ukrywała tego najlepiej, ale Teddy, ten zawsze uśmiechnięty chłopak, cierpiał równie mocno co ona, a może nawet jeszcze bardziej, nie znając swojego ojca i nie dawał tego po sobie zupełnie poznać. Chciała powiedzieć, że wie, że jest jej niewymownie przykro, ale wtedy Ted uśmiechnął się szeroko i puścił jej oczko: — Może twój tata zdoła przekonać mamę. A nią się nie martw, z doświadczenia wiem, że matki łatwo się złoszczą, ale jeszcze łatwiej wybaczają — skwitował, śmiejąc się, ale gdy Chris nie dołączyła do tego wybuchu radości, na nowo spoważniał. — Chodzi o coś jeszcze, prawda?
— Czuję jakbym nie miała już domu…
— Chris, twoi rodzice na pewną nie złoszczą się na ciebie aż tak — spróbował ją pocieszyć, ale Crystal słysząc po raz kolejny to specyficzne zdrobnienie, poczuła, że się rozpada.
— To nie o nich chodzi, po prostu… — westchnęła, pociągając nosem. Musiała wyglądać komicznie, gdy tak siedziała nad talerzem grzanek z hardą miną, próbując powstrzymać płacz. Zapewne przypominała naburmuszoną pięciolatkę i dała Tonksowi kolejny powód, by nazywał ją Złośnicą. — Mam wrażenie, że nie należę ani tu, ani tam, że… Że już nigdy nie wrócę do domu.
— Chris… — szepnął z troską, a ona tego już nie wytrzymała. Wybuchła nagłym płaczem, a jej ciałem wstrząsnął szloch, którego nie potrafiła powstrzymać. Spróbowała ukryć twarz w dłoniach, licząc na to, że odgrodzi ją to od całego świata chociażby na chwilę. Jednak, gdy poczuła na ramieniu ciepła dłoń Teda, kolejny szloch wydarł się z jej gardła. — Przepraszam.
— Nie, nie przepraszaj, po prostu… — wychrypiała, ocierając łzy, na których miejscu pojawiły się natychmiast kolejne. Spojrzała na niego, na jego strapioną twarz, ściągnięte brwi i bijącą ze spojrzenia ciemnych oczu troskę. Nie potrafiła już nic poradzić na to, że gdy zwracał się do niej tym zdrobnieniem, wytrącał jej każdy argument z ręki, a ona stawała się krucha i bezbronna. — Tak mówi do mnie tata, tylko on. No i teraz ty…
— Widzisz, wielkie umysły myślą podobnie — spróbował zażartować, ale widząc kolejne łzy, ukrył jej dłonie w swoich i ścisnął mocno. — Spójrz na mnie. Wiem, że jestem zdrowo rąbnięty, ale pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć i nigdy nie będziesz sama. — Po tych słowach zagarnął ją ramieniem i przytulił, dając jej takie wsparcie, jakiego nie doświadczyła od początku jej pobytu w zamku. Przez chwilę, gdy zamknęła oczy, mogła poczuć się naprawdę dobrze, jak w domu. — Mam pewien pomysł, Złośnico. Jutro jest pierwszy mecz quidditcha, może przyjdziesz pooglądać jaki jestem fantastyczny?
— Tylko nie miotły i latanie… — jęknęła, zerkając na niego z dołu, wciąż będąc przygnieciona jego ramieniem i przetarła dłonią twarz, żeby zmazać z siebie tą chwilową słabość.
— Ranisz moje serce sportowca — mruknął urażony, a ona wyswobodziła się jego objęcia i usiadła prosto.
— Daj spokój, ten quidditch jest beznadziejny.
— Sama jesteś beznadziejna — rzucił ze złością niczym naburmuszony dzieciak, a ona nie mogła powstrzymać uśmiechu, który w połączeniu z jej ciągłym chlipaniem i pociąganiem nosem, musiał być wyjątkowo żałosny, ale jednak szczery.
— Latanie na miotle nie ma nic wspólnego ze sportem...
***
Wiele rzeczy we wszechświecie dało się wytłumaczyć, była całkowicie pewna tego, że na każde zjawisko można było znaleźć jakieś wyjaśnienie i nie ważne jakiej dziedziny życia to dotyczyło. Ale jedna rzecz była całkowicie niewytłumaczalna - jej obecność na meczu quidditcha. Nadal nie rozumiała, jakiej klątwy użył na niej Tonks, ale była wyjątkowo skuteczna. Bo chociaż jeszcze dzień wcześniej zarzekała się na wszystkie świętości, że na żaden mecz nie pójdzie i nie będzie marnować swojego cennego czasu, to gdy rano skończyła biegać, nie poszła wcale schować się między regałami w bibliotece, a wręcz przeciwnie, swoje kroki skierowała w stronę stadionu.
Lepiej jej się żyło z myślą, że tylko Teddy cierpi na wyraźną psychozę względem latania i quidditcha, ale cóż… Gdy dostrzegła tłumy, które już gromadziły się na trybunach, zrozumiała, że jest raczej odosobniona, jeżeli chodzi o niechęć względem tego sportu. Zaczęła się nawet zastanawiać czy oprócz wszystkich uczniów i nauczycieli nie odwiedziło zamku również więcej osób z tej okazji, bo tylu ludzi na raz nie widywała na co dzień nawet w Wielkiej Sali. Siedziała więc cicho w ostatnim rzędzie, narzekając w duchu, że przyszła, że z pewnością ten cały mecz jej się nie spodoba, ale nie mogła przecież postąpić inaczej.
Jej wczorajsza rozmowa z Teddym wiele jej dała. Być może nie rozwiała wszystkich jej smutków i wątpliwości, wiedziała, że obecność Tonksa w jej życiu nie będzie kotwicą, której potrzebowała, którą był jej dom i rodzina, ale stał się niezawodnym kołem ratunkowym, nie pozwalającym jej utonąć. Była za to wdzięczna. I właśnie dlatego przyszła na ten przeklęty mecz, żeby się odwdzięczyć, bo to było dla niego ważne, a co najistotniejsze, chciała mu pokazać, że na nią również może liczyć, tak jak ona na niego. Najdziwniejsze było w tym wszystkim to, że czuła się dobrze, nawet rozpierała ją pozytywna energia, która wyparowała z niej jakiś czas temu. Otuliła się szczelniej swoją skórzaną kurtką od Reece’a. Początek listopada był wyjątkowo wietrzny, a siedzenie na szczycie odkrytych trybun, nie pomagało szczególnie w tym chłodzie.
— Mogę usiąść? — pytanie padło z ust Elizabeth, która stała nad nią i spoglądała niepewnie na wolne miejsce obok Chris. Lupin przyjrzała się uważnie Lizzy, która była stanowczo wycofana. Czemu zresztą nie powinna się dziwić, bo nie rozmawiały ze sobą od momentu, gdy Crystal nawrzeszczała na nią w sali wejściowej, a potem Liz schowała się ponoć w skrytce na miotły i nie wyszła z niej, dopóki Ted nie interweniował w jej sprawie. Sama Chris, która wciąż nie była przekonana do dziewczyny, wolała unikać współlokatorkę, żeby sytuacja się nie powtórzyła. Jednak teraz, gdy czuła się naprawdę dobrze w porównaniu do minionych dni, nie przeszkadzała jej wizja wspólnego przyglądania się potyczkom Teda i Tony’ego na meczu.
— Tylko ani słowa o żadnych wróżbach — rzuciła Chris i przesunęła się kawałek, robiąc miejsce Tomson-Jones. Skrzywiła się lekko, czując, że oddała wygrzane już miejsce.
— Zamilknę i pozwolę by twoja aura wciągnęła mnie w odmęty mroku — stwierdziła Liz, wznosząc oczy do nieba i przysiadła obok, a jej wszystkie amulety zadźwięczały głucho, stłumione przez barwną, haftowaną narzutę, którą dziewczyna szczelnie się owinęła. Crystal bezwiednie uśmiechnęła się, słysząc ten komentarz. Chwilę siedziały w milczeniu, otoczone gwarem ekscytacji, a Chris tylko marszczyła brwi, zerkając raz po raz na Lizzy.
— Serio myślisz, że mam mroczną aurę?
— Bardziej tajemniczą — odparła Lizzy po chwili zastanowienia, a potem przechyliła głowę i spytała poważnie: — Nie jesteś już zła?
— Nie powiem, żeby mi całkiem minęło, ale… — powiedziała z początku hardo, ale w pewnym momencie przerwała. Spojrzała na Lizzy, na jej błękitne oczy, które były w nią ufnie wpatrzone, burzę brązowych włosów z wplątaną w nie kolorową chustę i pytający wyraz twarzy. Ta naiwność bardzo ją drażniła, ale nie mogła obwiniać jej za to, jaka była. Pomyślała o tym wszystkim, co mówił jej Teddy, o tym, że powinna spojrzeć na Tomson-Jones z przymrużeniem oka, że dziewczyna zyskuje przy bliższym poznaniu. Ile w tym było prawdy? Tego nie wiedziała, ale to była jej wina. Nie dała jej szansy… Może miała ku temu powody, ale czy był to błąd? Musiała się przekonać, zwłaszcza, że ona i Ted przyjaźnili się. — Ja też nie zachowywałam się od początku dobrze.
— Od naszego poznania wiedziałam, że gwiazdy połączą nasze drogi — odparła z uśmiechem, który rozjaśnił jej twarz.
— Lizzy… — jęknęła żałośnie, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć czegoś, co mogłoby urazić Gryfonkę. Westchnęła ciężko i pokręciła głową. — Błagam, tylko nie przypinaj mi nigdzie żadnych amuletów.
— A te, które już zawiesiłam, mam ściągnąć?
— Liz! — zawołała z oburzeniem i szybko przyjrzała się sobie, sprawdzając czy przypadkiem na jej ubraniu nie pojawiły się nagle jakieś dziwne symbole. Nic nie było, a Elizabeth uśmiechnęła się dobrodusznie.
— To tylko runa wiedzy, która pomaga w nauce — wyjaśniła od razu dziewczyna i wzruszyła ramionami. — Od początku nauki mam taką przy sobie i jakoś jestem na tym szóstym roku.
Crystal chciała wspomnieć coś o tym, że to raczej uczęszczanie na lekcje, słuchania nauczycieli i praktyka się do tego przyczyniły, ale wiedziała, że to nie zmieni Liz. Ona za bardzo ufała swoim wróżbom. Dlatego zamilkła, a dalsza rozmowa nie miała już miejsca, bo w tej samej chwili zewsząd rozbrzmiał niski głos:
— To dziś! Dzisiaj rozpoczynamy święto najwspanialszego sportu na świecie! Pierwszy mecz quidditcha w sezonie! — Crystal rozejrzała się dookoła, szukając osoby, która przemawiała, ale nie dostrzegła jej. Za to jej wzrok przykuły dwie drużyny, które wleciały na stadion w akompaniamencie oklasków. — Nazywam się Chase Wood i będę dla was komentował to sportowe widowisko! Dzisiaj zmierzą się ze sobą dwie obiecujące drużyny - Puchoni pod przewodnictwem wschodzącej gwiazdy quidditcha, Teda Tonksa oraz Krukoni wraz z kapitanem Lucą Rossim! To zapowiedź niezwykłego boju! Wiecie, o czym mówię, prawda?
Lupin przyglądała się, jak obie drużyny wykonują kilka okrążeń wokół boiska, gdy Chase Wood wymieniał kolejne nazwiska i pozycje. Widziała doskonale Teda, który nie tylko strój, ale również i włosy miał w odcieniach Hufflepuffu. Za nim leciało kolejne sześć osób: Jaxon Dadworth, Meave McPhail, Phoebe Smith, Gavin Branston, Amir Purvis i Kira Madley. Trybuny szalały, bijąc brawo i krzycząc w euforii. Crystal skupiła wzrok na Tedzie, jedynej osobie, którą znała spośród całej drużyny. Wydawał jej się taki szczęśliwy, jakby robił to, co dawało mu siłę do życia. Nie mogła odwrócić od niego wzroku i w tej chwili, chociaż wciąż nienawidziła latania, przepełniła ją dziwna duma i zachwyt, które napawały ją szczęściem.
Jednak, gdy drużyna Puchonów minęła się z rywalami, spojrzała również i na nich. Patrzyła na każdego z osobna, gdy Wood wymieniał ich nazwiska: Luca Rossi, Antony Tomson-Jones, Paggie Erskine, Ezra Lennox, Tristan Boot, Parker Davies, Noah Stretton. I chociaż na każdym zawiesiła przez chwilę wzrok, to jej uwagę przykuł jeden z nich. I nie był to wcale Tony, który trzymał się prosto na miotle, wyglądając na niej tak, jak przy wszystkim co robił - wręcz podręcznikowo perfekcyjnie. Jej uwagę przyciągnął kapitan Ravenclawu - Luca Rossi, który w jej głowie stał się niczym legendarny wojownik. Hogwarcki Adonis, prawie-kuzyn Teda, bożyszcze wszystkich dziewcząt, ukochany Jo McLaggen, największy i chyba jedyny wróg Tonksa… Próbowała uważnie się przyjrzeć, dostrzec w tym chłopaku cokolwiek, co mogłoby pozwolić jej zrozumieć, jak zasłużył na te wszystkie przymioty. Nie udało jej się, ale coś nieustannie przyciągało jej uwagę do niego. Zanotowała w pamięci, by przy okazji spytać Teddy’ego o tego chłopaka, ale przypomniały jej się słowa Liz. O tym się nie mówi… Cokolwiek się stało między Lucą, a Tedem, dotyczyło bezpośrednio ich ojców - jednego, który zginął oraz drugiego, który uciekł. Pamiętała, jak w kuchni Tonks zmarkotniał, gdy przyznał, że rozumie jej tęsknotę za rodzicami, za ojcem. I chociaż jej zmysły stanowczo osłabły, nie mogła udawać, że nie wyczuła, jak bardzo boli go ta strata, jak dręczy go fakt, że tęskni za człowiekiem, którego nie poznał, za kimś, kto opuścił go jeszcze przed tym, nim on pojawił się na świecie. A to czego była pewna, to że Ted Tonks stał się dla niej kimś ważnym i nie chciała rozdrapywać jego ran, ale mogła być przy nim, gdy te się otworzą i sam podzieli się bólem. Być może wtedy zrozumie, skąd wzięła się nienawiść między tą dwójką…
— Zaczęło się! Kafel w rękach Krukonów, przejmuje go Erskine… Fantastyczna ścigająca z olbrzymim potencjałem! Podaje do Tomsona… Ten wymija tłuczek i… Aj, Tonks wykiwał przyjaciela i teraz kafel jest po stronie Puchonów… — Wood komentował poczynania zawodników z takim samym zapałem, jaki towarzyszył Tedowi, gdy opowiadał o quidditchu. I może to właśnie dlatego te emocje udzieliły się również Crystal. Nie zauważyła nawet, w którym momencie dała się porwać temu wszystkiemu i skandowała, klaskała oraz skakała na trybunach razem z innymi. Za każdym razem, gdy Puchoni przejmowali tą całą piłkę i podając między sobą, mknęli w stronę pętli, by oddać strzał. W pewnej chwili, gdy Teddy robił coś całkowicie głupiego, a Wood nazwał to zwodem, złapała Lizzy za rękę, robiąc wielkie oczy. I chyba właśnie wtedy, gdy Chris sama zszokowana była swoim zachowaniem, tak naprawdę obie uznały, że to co było, to było i trzeba żyć dalej. Więc razem wrzeszczały, skakały i wymachiwali rękoma i o dziwo, były po raz pierwszy w ciągu ich krótkiej znajomości całkowicie zgodne i przyjacielskie względem siebie. — Rossi mknie w stronę pętli, po lewej ma Tomsona na czystej pozycji… Nie podaje… Rzuca… Branston broni! To było bardzo nieprzemyślane zagranie kapitana Krukonów. Stracić taką piękną szansę na strzał… Ale kafel wciąż jest w grze, przejmuje go McPhail… Nowy narybek Puchonów, dziewczyna, jak widać, świetnie odnajduje się w drużynie. Podaje do Dadwortha… Ten przerzuca do Tonksa… czy będzie strzał? Nie… Tonks oddaje kafel McPhail i unika obu tłuczków… Oj, chyba Davies i Stretton się na niego uwzięli i chcą wyeliminować najsilniejszego gracza. Ale zaraz… McPhail podlatuje i… GOOOOL! Co to była za zmyłka! Boot nie miał szans tego obronić! — krzyczał podekscytowany Wood, próbując przekrzyczeć wiwatujący tłum. — To jest, proszę państwa, prawdziwa gra. W tym tkwi sekret sukcesu! Obie drużyny mają niebywały potencjał, każdy zawodnik odznacza się fantastycznymi umiejętnościami, ale nikt oprócz Puchonów nie potrafi grać niczym jeden organizm! I mamy na to kolejny dowód! Dadworth przejmuje kafla, Tomson próbuje go zablokować i aj… Purvis idealnie wymierzył tego tłuczka… Tomson-Jones dostał prosto w głowę, a Puchoni zdobywają kolejne punkty… Ciężko będzie Krukonom nadrobić taką stratę, ale tak to jest, gdy kapitan gra tylko na siebie… Ale co tam się dzieje? — wszyscy zwrócili uwagę na Lucę, który podleciał do jednego z pałkarzy swojej drużyny i wyrwał mu pałkę z ręki, a gdy ten cały tłuczek nadleciał w jego stronę, zamachnął się z całej siły i odbił go w stronę trybun. Dopiero wtedy Crystal dostrzegła, gdzie siedział Chase Wood, bo to on stał się celem tego ataku. — Hej! Komentator jest nietykalny! — zawył Wood, gdy profesor Tonks w ostatniej chwili wyczarowała tarczę, która ochroniła nie tylko Chase’a, ale również i grono profesorskie, które siedziało w tej samej części trybun. Crystal spojrzała na tę scenę przerażona, a Liz pokręciła jedynie głową. — Włoski temperament należy temperować, Luca!
— Powinni go wykluczyć! — zawołała oburzona Chris, a Lizzy przygryzła wargę.
— Nie zrobią tego — mruknęła jedynie, a mecz wrócił na właściwe tory.
— Puchoni prowadzą osiemdziesięcioma punktami, przy takiej rozgrywce jedynie złoty znicz może uratować sytuację Krukonów… — mówił Wood, a kafel na nowo wrócił do gry. — Tomson przymierza się do rzutu, Branston broni… Teraz kafel w rękach Dadwortha, podaje do Tonksa, ten do McPhail i… To było bardzo nieczyste zagranie! — zawył Wood, w tej samej chwili, gdy Luca wręcz zrzucił Teda z miotły, mimo że ten nie miał już w rękach kafla. Z trybun dało się słyszeć głośne buczenie, które bojkotowało zachowanie Krukona. Teddy utrzymał się jednak w powietrzu i odpychając Lucę, ruszył przed siebie, żeby w kolejnej sekundzie złapać kafel i trafić w obręcz, nim obrońca Krukonów w ogóle się zorientował. — To się nazywa wola walki, Tonks! Chwila… Lennox dostrzegł znicza! To jedyna szansa Ravenclawu… Smith siedzi mu na ogonie… Wyciąga rękę i… TAK! PUCHONI WYGRYWAJĄ! Sto dziewięćdziesiąt do pięćdziesięciu! Co to był za mecz!
Euforia ogarnęła sporą część trybun, ludzie rzucali się sobie w ramiona, krzycząc i skandując nazwiska reprezentantów Hufflepuffu. Chris również nie odstawała od reszty i razem z Liz głośno wykrzykiwała nazwisko Teda. A obie drużyny wylądowały w końcu na ziemi, żeby również oddać się radości wygranej lub z gorzkimi minami przełknąć porażkę.
— Idę do chłopaków, chodź ze mną! — zawołała Lizzy, zrywając się z miejsca, a Lupin wpatrując się w miejsce, gdzie teraz na trawie stał Ted, odpowiedziała cicho:
— Zaraz do was dołączę…
Tyle wystarczyło Lizzy, żeby dołączyła do tłumu, który zaczął opuszczać trybuny i zostawiła ją samą. Chris stała jeszcze dłuższą chwilę w miejscu, wciąż wpatrując się w Teda, widząc, jak jego włosy na powrót stają się niebieskie, dostrzegając pojawiającą się obok niego profesor Tonks i obserwując, jak ta dwójka zachowuje się względem siebie, poczuła na nowo straszny smutek. Widok profesor Tonks, która zamyka Teddy’ego w matczynym uścisku, czochra mu czuprynę i cmoka w czoło wbrew jego pozornym protestom i w akompaniamencie jego śmiechu, sprawił, że ta tęsknota, którą Tonks zeszłego dnia uciszył, rozgorzała w jej sercu na nowo. Uśmiechnęła się jednak, nieco smutno, jakby gorzko, obiecując sobie w duchu, że gdy tylko przyjdzie jej się spotkać z mamą, to nie wypuści jej z rąk… Westchnęła przeciągle i ruszyła z wolna w stronę schodów, żeby również dołączyć do tłumu, który gratulował zwycięzcom. Pokonując pierwsze stopnie, zastanawiała się w jaki sposób wbić szpilę Tonksowi, który na pewno będzie próbował wymusić na niej, by przyznała, że quidditch nie jest wcale taki zły. I gdy tak kolekcjonowała w głowie kolejne przytyki względem Teda, drogę zastąpiły jej dwie postacie.
— Cześć, Larwo — powiedziała z przekąsem Jane Roebuck, krzyżując ręce na piersi, a obok niej stała Grace Verica, która przybrała tę samą pozę. Dwie współlokatorki Chris ubrane były w identyczne, lśniące, czarne płaszcze i szaliki w kolorach ich domu, które raczej miały wyglądać, a nie ochraniać je przed jesiennym wiatrem. Spoglądały na nią z wyższością, chociaż to Crystal stała kilka stopni wyżej. Zmrużyła oczy, słysząc znienawidzone przezwisko i uśmiechnęła się wrednie.
— Głupia, głupsza i… — mruknęła, wskazując najpierw na Jane, a następnie na Grace, a potem zawiesiła głos, niemal teatralnie, w sposób w jaki nie powstydziłby się zrobić to Tonks: — zaraz, gdzie jest najgłupsza?
— Masz szczęście, że nie ma z nami Jo — syknęła Grace, a Crystal tylko uśmiechnęła się szeroko, gdy Gryfonka nieumyślnie potwierdziła jej słowa. Jane jednak była mądrzejsza i szturchnęła przyjaciółkę, tak żeby ta już nic nie mówiła.
— Mieszkamy w jednym dormitorium i chyba żadna z nas nie jest z tego zadowolona — zaczęła Roebuck, spoglądając na Chris z wyższością — ale jako że mamy wysoce rozwiniętą empatię, chciałyśmy dać ci radę.
— Już nie mogę się doczekać, jaką pradawną wiedzę mi przekażecie — mruknęła znudzonym tonem Lupin, unosząc jedną brew do góry. Cokolwiek te ameby miały jej do przekazania, nie było to warte złamanego knuta. I jeżeli którakolwiek z nich była na tyle naiwna, żeby pomyśleć, że po tym wszystkim, co w ciągu ostatnich miesięcy jej zrobiły, posłucha ich rady, to były naprawdę głupie…
— Widać, że jesteś aspołeczna — syknęła Jane, rozjuszona jej lekceważącym tonem, a Grace pokiwała głową.
— Całkowicie.
— Przejrzałyście mnie, co ja teraz zrobię? — jęknęła z udawanym przerażeniem, czerpiąc coraz większa satysfakcję z drażnienia swoich współlokatorek. Gdyby udało jej się wyprowadzić je z równowagi, to mogłaby uznać ten dzień za wybitnie udany.
— Słuchaj uważnie, bo takich lekcji nie wyczytasz w książkach — powiedziała dobitnie Jane, marszcząc brwi, a Crystal westchnęła i spojrzała na nią, jakby dając sygnał, że zasłużyła na chwilę jej uwagi. — Wśród cywilizowanych ludzi panują pewne zasady, a niektóre z nich są wręcz święte.
— Jedna z najświętszych mówi, że chłopak koleżanki jest nietykalny — wtrąciła Grace, a słowa, które padły z jej ust, wypowiedziała z największą czcią, jakby faktycznie trzeba się było z nimi liczyć. I może to zbiło z tropu Chris, a może ich sens doszedł do niej nieco później, ale jedyne co zdołała zrobić, to spojrzeć na dwie blondynki z powątpiewaniem i mruknąć niepewnie:
— Chłopak? Koleżanki?
— W tym przypadku były chłopak, ale nadal jest poza twoim zasięgiem — dopowiedziała Grace, choć wcale nie rozjaśniła tym sytuacji.
— Wybaczcie, ale chyba nie komunikujemy się w tym samym języku — mruknęła Chris, zerkając w stronę Jane, która, choć wredna, wydawała się być o wiele bardziej rozgarnięta. W tej chwili pomijała już fakt, że kompletnie mijała się z tymi dziewczynami, jeżeli chodziło o poglądy i ogólną postawę życiową, nie miała zamiaru przyjmować ani uznawać ich prawd i zasad, a nawet z chęcią zagrałaby im na nosie, robiąc coś zupełnie odwrotnego. Nie rozumiała też z jakiej racji zwracają się do niej w kwestii byłego chłopaka koleżanki, bo koleżankami nie były, a i żaden chłopak między nimi nie stanął. Sytuacja była więc całkowicie pogmatwana i niezrozumiała. I Chris naprawdę nie spodziewała się usłyszeć groźby, którą Jane chwilę później wycedziła przez zęby:
— Trzymaj się z dala od Teda Tonksa, bo inaczej w tym roku Szajbuska Jones odstąpi ci rolę ofiary.
***
Młody dziennikarz rozglądał się uważnie dookoła, próbując wyłapać co ciekawsze szczegóły w gabinecie. Zatrważające było jednak to, że wszystko w tym pomieszczeniu było wręcz idealnie ustawione, do niczego nie mógł się przyczepić, a przecież na kursie dziennikarskim Rita Skeeter mówiła im, że mają za wszelką cenę znaleźć chociażby najmniejszy brud. Liczył, że ten wywiad będzie przełomowy, jeżeli nie w dziejach publicystyki, to może chociaż w jego życiu i przestanie w końcu być zaledwie stażystą. Przejechał palcem po idealnie wypolerowanym blacie biurka, czując na plecach ciarki, które przerodziły się w przeczucie, że rzucił się na zbyt głęboką wodę. I właśnie wtedy drzwi gabinetu otworzyły się. Zmrużył oczy, bo jaskrawe światło korytarza nagle wpadło do ciemnego biura, a jedyne, co dostrzegł w pierwszej chwili, to ciemna postać otoczona świetlistym blaskiem, przywodząca na myśl jakiegoś boskiego herosa, pana życia i śmierci. Jednak gdy zamrugał kilka razy, a drzwi zamknęły się, dostrzegł już całkowicie zwyczajnego mężczyznę. Był średniego wzrostu, choć może trochę wyższy od niego samego, posiwiałe włosy zaczesane były gładko do tyłu, a połyskujący, granatowy garnitur idealnie skrojony, jakby był jego drugą skórą. Na palcu miał sygnet, jaki niegdyś nosili czystokrwiści, a na nadgarstku lśnił złoty zegarek. Wszystko w jego wyglądzie mówiło, że ma się do czynienia z człowiekiem znaczącym. I choć w pierwszej chwili zabrakło mu języka w gębie na ten widok, od razu odchrząknął i powiedział:
— Mam nadzieję, że dzisiejsze spotkanie nie jest dla pana problemem, panie Grey.
— Ależ skąd, rozmowa nigdy nie jest dla mnie problemem — odpowiedział Grey mocnym głosem, ale jednocześnie przyjemnym dla ucha. Wyciągnął w jego stronę dłoń, którą dziennikarz natychmiast uścisnął, a Grey drugą ręką poklepał ich złączone dłonie, jakby przypieczętował tym jakiś pakt, który właśnie zawarli. — Chociaż może się zdawać inaczej.
— Tak, bardzo rozważnie dobiera pan swoich rozmówców — mruknął uprzejmie, aczkolwiek niepewnie, przeklinając się za to w duchu. Wiedział doskonale, że to on jako dziennikarz powinien prowadzić tę rozmowę, to on powinien być góra, manipulować i wyciągać informacje, ale czuł niezrozumiały respekt względem tego człowieka. I chociaż wciąż żywił nadzieję, to podświadomie wiedział, że jest na przegranej pozycji. Zwłaszcza, że jego rozmówca miał obstawę. W momencie, gdy się witali, do gabinetu wślizgnęła się zgrabna blondynka w średnim wieku. Ubrana była cała na czarno, a przez ramię nonszalancko przewiesiła wierzchnią szatę i jak gdyby nigdy nic, usiadła w fotelu stojącym tuż przy drzwiach. I chociaż na początku wydawało mu się, że kobieta próbuje się skryć za burzą blond loków, to jednak po chwili zrozumiał, że jej obecność jest całkowicie akceptowana przez Greya i to on jest w mniejszości. — Niejeden dziennikarz starał się z panem porozmawiać. Tym bardziej jest mi miło, że przyjął pan moją propozycję.
— Gdybym mógł sobie na to pozwolić, to rozmawiałbym z każdym. Tym bardziej, że uważam iż powinienem głośno mówić o tym, co tutaj robimy — odparł z westchnieniem Grey, wskazując dookoła na swoje biuro, chociaż z pewnością miał na myśli o wiele szersze spektrum jego działalności. — Ale brakuje czasu i trzeba wybierać, a gdy już znajdę chwilę, to wolę przeprowadzać rozmowy na poziomie, dlatego tak wielu dziennikarzy niestety spotyka się z moją odmową.
— To zrozumiałe, jest pan zapracowanym człowiekiem — odparł rozważnie, próbując ukryć, jak bardzo podbudował go fakt, iż człowiek, taki jak Grey, uznał go za osobę, z którą można prowadzić rozmowę na poziomie.
— Tu się muszę zgodzić, to co może zaczniemy?
— Liczyłem na bardziej prywatną rozmowę — stwierdził cicho, rzucając spojrzenie w kierunku kobiety, która wpatrywała się w niego nieprzeniknionym spojrzeniem, trzymając jedną nogę na drugiej.
— Panie… Przepraszam, nawet nie spytałem pana o nazwisko — powiedział beztrosko Grey, kładąc mu rękę na ramieniu w niemal ojcowskim geście.
— Olivier Marshall.
— Grey, Howard Grey — również się przedstawił, chociaż nie było zupełnie takiej konieczności. — Panie Marshall, proszę mi wierzyć, że obecność aurorki Smith nie przeszkodzi nam w rozmowie. Tak jak wspomniałem, uważam, że ludzie powinni wiedzieć, o co walczymy, nie mamy nic do ukrycia. Więc tym bardziej to co panu powiem, wiedzą moi współpracownicy.
— Nie sądziłem, że Biuro Aurorów współpracuje bezpośrednio z pańskim departamentem, panie Grey — wyznał z satysfakcją, spoglądając jeszcze raz w stronę aurorki Smith, która uśmiechnęła się szeroko i pochyliła w ich stronę, jakby przebieg całej rozmowy wydawał jej się niezwykle interesujący. Za to Marshall dostrzegł w tym szansę na sensację, w głowie już wymieniał możliwe przekręty: podwójne etaty, nienormowany czas pracy, druga pensja podawana pod stołem. Po raz pierwszy od wejścia do tego gabinetu poczuł ekscytację, że w końcu znalazł coś na tego człowieka, ale Grey zaśmiał się jedynie głośno i westchnął, kręcąc głową:
— Bo tak nie jest.
— Departament Ósmy jest nietypowy, panie Marshall — odezwała się Smith, z powrotem rozsiadając się wygodnie w fotelu. Jej głos miał przyjemną barwę, ale mówiła w sposób nienaturalny, jakby kiepsko coś udawała, bo ani niski ton, ani powolne tempo nie pasowało do niej zupełnie. — Ten projekt jest naprawdę ważny dla naszego społeczeństwa i wiele osób angażuje się w jego działanie po godzinach pracy. Tutaj chodzi o coś więcej.
— Rozumiem… — mruknął przez zaciśnięte zęby, czując, jak tą jedną wypowiedzią kobieta wytrąciła mu wszystkie argumenty z ręki. Wziął głęboki wdech i sięgnął do wewnętrznej kieszeni szaty, z której wyjął samopiszące pióro i pergamin, a następnie jednym ruchem różdżki powołał te przedmioty do życia. Usiadł naprzeciw Greya i chociaż bał się spojrzeć temu człowiekowi w oczy, a respekt jaki względem niego odczuwał stale rósł, to obiecał sobie właśnie w tej chwili, że dowie się prawdy i cały świat również ją pozna. — Nie będę ukrywał, że pretekstem do naszej rozmowy, był przeciek informacji z pańskiego departamentu, który w zeszłym miesiącu ujrzał światło dzienne.
— To żaden przeciek, nasza misja jest całkowicie jawna — odparł niczym niewzruszony Grey, stykając ze sobą palce dłoni, a potem uśmiechnął się nieznacznie i dodał: — Chociaż faktycznie może nie jesteśmy zbyt medialni.
— Tylko, że mało kto zna szczegóły pańskich działań, a zakładając, że ostatnie informacje były prawdziwe, społeczeństwo chciałoby wiedzieć więcej — nie ustępował Marshall, zerkając raz po raz czy aby na pewno pióro notuje tę rozmowę.
— Tak, ma pan rację — przyznał Grey, rozkładając ręce — musi mi pan uwierzyć na słowo, ale ta wiadomość miała trafić do prasy w ciągu najbliższych kilku tygodni. Nasza misja jest niezwykle ważna, ale to również delikatna sprawa, o której wiele osób nie potrafi jeszcze rozmawiać — wyjaśnił, a potem spojrzał na Marshalla tak, że dziennikarz poczuł na plecach dreszcze, ale sam nie wiedział czy to strach, czy podziw, czy może niezrozumiała ekscytacja. — Nie chcieliśmy dawać ludziom złudnej nadziei, chcieliśmy nabrać pewności.
— Czyli dzisiaj dowiemy się wszystkiego, tak? — spytał, a nadzieja wybrzmiała w jego głosie aż zbyt wyraźnie. Był prędzej jak uczniak, niż poważny dziennikarz na jakiego aspirował.
— Jestem otwartą księgą — zaśmiał się dobrodusznie Grey. — Proszę pytać!
— Zacznijmy więc od początku… — wyjąkał nieco speszony Marshall i odchrząknął dwukrotnie zanim odezwał się ponownie. — Proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że szeregowy pracownik ministerstwa z sekcji transportu magicznego stoi teraz na czele nowo utworzonego departamentu w naszym ministerstwie. To był nagły i chyba niespodziewany awans, prawda?
— To co pan teraz powiedział, można nazwać jednym słowem - powołanie. Znalazłem swoją misję — odparł Grey, mrużąc nieznacznie oczy, a zmarszczki na jego czole pogłębiły się znacząco, nadając jego twarzy strapiony wyraz. — Faktycznie pracowałem w transporcie i pracę tę wykonywałem sumiennie, chociaż nie pasjonowało mnie to zupełnie. Ot, tyle tylko by zapewnić godne życie mojej rodzinie. Czy mój awans był niespodziewany? — mruknął, sam się nad tym zastanawiając. — W tamtych czasach wszystkie takie były, przyszła nowa władza, nowe realia i nowe potrzeby.
— Proszę opowiedzieć o tym trochę więcej… — zachęcił go Marshall, nadzorując poczynania pióra.
— Cóż… to prywatna sprawa, ale dobrze… — westchnął dość niechętnie Grey i potarł czoło. — Jest pan młody, nie wiem, ile mógł mieć pan lat, gdy skończyła się wojna…
— Osiem…
— Osiem… Mój syn był zaledwie rok starszy od pana, gdy w dziewięćdziesiątym ósmym wydarzyła się ta tragedia — powiedział, a jego twarz wykrzywiła się nienaturalnie, gdy zacisnął mocno szczękę. Kilka długich sekund musiało minąć, nim rozluźnił się na tyle, by dalej kontynuować odpowiedź. — Powinienem powiedzieć tragedie, bo nie tylko nas to spotkało, ale… Większość istot i magicznych stworzeń przyłączyła się wtedy do Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Jednymi z nich były wilkołaki… — mruknął, a nazwę tych potworów wypowiedział niezwykle szybko, jakby w ogóle chciał pominąć je w wypowiedzi. Nie uszło to uwadze Marshalla, a i sam Grey chyba się na tym przyłapał, bo pokręcił głową, jakby karcił się w duchu. — Niby jedna wataha, a wyrządziła tyle krzywdy… Mój synek miał zaledwie dziewięć lat, gdy wilkołaki zaatakowały naszą okolicę. Był jednym z niewielu dzieci, które przeżyły tamtą noc, ale jakim kosztem… — wyznał, patrząc Marshallowi w oczy, a ten wstrzymał oddech. Spoglądał długo na Greya, spodziewał się wielu reakcji, ale nie spokoju z jakim to powiedział. Ludzie wręcz bali się przyznać, że przebywali w okolicy, w której mógł mieszkać wilkołak, a Grey… Czyżby potwierdził właśnie krążące na jego temat plotki? — Dopiero wtedy wielu osobom otworzyły się oczy. Wcześniej sam należałem do ludzi, dla których likantropia była tematem tabu, o tym po prostu się nie mówiło. Panowało przekonanie, że lepiej nie wywoływać złego i siedzieć cicho do momentu, gdy nie zacznie to bezpośrednio dotyczyć nas samych. Ale wtedy… — przerwał, kręcąc głową. — Nie zliczę tych ataków, nawet gazety nie nadążały z kolejnymi doniesieniami, a każda noc pełni zwiastowała kolejne zgony, albo kolejne zakażenia. I już nikt nie wiedział, co było gorsze.
— W dziewięćdziesiątym ósmym populacja wilkołaków w naszym kraju wzrosła prawie dwukrotnie — wtrącił rzeczowym tonem, nie wiedząc jak skomentować słowa Greya.
— Tak… Tylko widzi pan, panie Marshall, to były bardzo osobiste tragedie, ciche, rozgrywające się między szpitalami, a rodzinnym domem. Pamiętam, jak patrzyłem na moje jedyne dziecko i z każdym kolejnym dniem uświadamiam sobie, że nie mogę mu pomóc, że będzie wilkołakiem — powiedział bezbarwnym tonem, zupełnie wypranym z uczuć i również takim samym spojrzeniem obdarzył dziennikarza. — Zdaje pan sobie sprawę, co to oznacza? Być wilkołakiem? Nikt nie chciałby takiego życia…
— Więc plotki o tym, że pański syn jest wilkołakiem, to prawda? — spytał bezpośrednio, choć czuł jak nieznośna gula stanęła mu w gardle. Grey nie odpowiedział, kontynuował jednak tak, jakby nie było pytania, a każde jego słowo mimo wszystko potwierdzało domysły Marshalla:
— Z początku jakoś łatwiej było to znieść, żyliśmy z dnia na dzień, tygodnie zamieniały się w miesiące, czas płynął jakby szybciej niż kiedykolwiek. Zatrzymywał się tylko na chwilę, gdy księżyc był w pełni. Tłumaczyłem sobie, że jest wojna, że giną ludzie, że nie tylko ja cierpię. Wciąż w człowieku tliła się nadzieja, że wystarczy wytrzymać jeszcze trochę, że wkrótce wszystko się skończy i będzie lepiej. I nadszedł kres wojny, magiczny moment, który miał wszystko zmienić, ale nic się nie zmieniło… — stwierdził gorzko, załamując ręce. — Ci dobrzy wygrali, źli przegrali, miało być lepiej, ale mój syn nadal był wilkołakiem. Wpisali go do rejestru, kazali biegać między Biurem Istot a Biurem Zwierząt w zależności od fazy księżyca, co miesiąc w moim domu zjawiali się ludzie z Brygady Ścigania Wilkołaków… To miał być nowy, lepszy świat, ale dla mojego synka nie było w nim miejsca…
— Był pan uczestnikiem protestów? — spytał Marshall, próbując pozbyć się dreszczy na myśl o tym, co przed chwilą usłyszał. Nie pamiętał najlepiej tamtych czasów, był skupiony wtedy na innych sprawach, ale miał świadomość, że od samego zakończenia wojny kwestia wilkołaków była bardzo delikatna, a potem brutalnie rozprawiano się z groźnymi przedstawicielami tego gatunku, a każdego, kto nie podporządkował się Kontrolnym, czekał marny los. Jeżeli ktoś myślał, że wilkołaki były na marginesie społeczeństwa już wcześniej, to tego, co się z nimi działo po wojnie opisać się nie dało. One dla świata normalnych ludzi przestały istnieć, a każdy napotkany osobnik traktowany był jak anomalia, której należy się pozbyć… Dopiero kilka lat po wojnie niewielka, ale za to, jak się później okazało, skuteczna grupa ludzi wszczęła protesty, które miały doprowadzić do polepszenia warunków życia wilkołaków.
— Tak, uczestnikiem, a później również organizatorem — odpowiedział Grey, kiwając głową w zamyśleniu. — To było bardzo frustrujące, że z czasem kolejne istoty dostawały coraz więcej praw, a dzieci, które stały się ofiarami, traktowano, jak potwory, jak trędowatych i władza wolała udawać, że ich nie ma.
— Uważa pan, że wilkołaki to w takim samym stopniu ludzie, jak osoby nie dotknięte likantropią. Dość kontrowersyjne — powiedział Marshall, marszcząc brwi. Faktycznie istnieli ludzie, chcący poprawy życia wilkołaków, istniał ich odrębny departament, ale nikt, a już zwłaszcza publicznie, nie próbował zaprzeczyć temu, że wilkołaków należy się bać i mieć je pod stałą kontrolą, żeby już nigdy nie powtórzyła się żadna z tych wojennych tragedii.
— O nie, postawmy sprawę jasno — powiedział stanowczo Grey, a jego głos wydał się w tym momencie oschły i szorstki. — Wilkołaki to bezduszne potwory, które są ogromnym zagrożeniem. I mówię to w pełni świadomie, jako ojciec jednego z nich. Chciałbym móc stwierdzić, że stają się nimi jedynie podczas pełni księżyca, ale ten koszmar trwa nieustannie.
— Skąd więc przy takim myśleniu, tyle empatii względem wilkołaków? — dopytywał, nieco przestraszony właśnie zasłyszaną stanowczością, którą Grey mu sprezentował.
— Może dlatego, że dotyczy to mojego syna? — westchnął Grey, spuszczając nieco z tonu. — Może dlatego, że rozmawiałem z innymi rodzicami i osobami, które dotknęła ta tragedia?
— Czyli nie zgadza się pan z postulatem ponawianym co roku od przeszło dekady, który domaga się zamknięcia wszystkich wilkołaków w Azkabanie?
— Z pewnością nie wszystkich… — odparł dość enigmatycznie Grey i zadudnił palcami o blat biurka. Marshall zadumał się nad postawą swojego rozmówcy. Spodziewał się, że po rozmowie z Greyem, będzie go mógł postawić po jednej ze stron - albo zagorzałych przeciwników likantropów, którzy najchętniej wszystkich przedstawicieli tego gatunku zamknęliby lub najlepiej zlikwidowali, albo nielicznych i nierozumianych przez nikogo sprzymierzeńców wilkołaków, co wiązałoby się z publicznym linczem i spadkiem jego wpływów. Tymczasem stosunek Greya do wilkołaków zdawał się być zupełnie skomplikowany. — Pamiętam mojego syna sprzed ataku i wiem, że nie miał w sobie nic z potwora. Bo to jest prawda, potworem się nikt nie rodzi, panie Marshall. Można się nim stać, czasami wbrew sobie. I stąd też pytanie, dlaczego wielu śmierciożerców wciąż chodzi na wolności? Dlaczego ktoś, kto ma Mroczny Znak może uniknąć Azkabanu, chociaż nosi dowód na to, po której stronie stanął w czasie wojny?
— Uznaje się, że te osoby pomyślnie przeszły resocjalizację — odpowiedział na pytania.
— Dokładnie, ktoś, jakieś grono ekspertów orzekło, że w tych ludziach nie ma już zła, ale nikt nie pomyślał, by spróbować stworzyć program resocjalizacji dla wilkołaków.
— Więc tym zajmuje się pański departament? — niemal wykrzyknął Marshall. W głowie mu się to nie mieściło. Resocjalizacja wilkołaków była przecież czymś niemożliwym!
— W dużym uproszczeniu — odparł Grey i chrząknął, a potem przemówił ponownie rzeczowym tonem: — Widzi pan, protesty, o których wspomnieliśmy zakończyły się pewnym sukcesem. Utworzono Departament Likantropii, choć częściej zwany jest Departamentem Ósmym, z powodu obszaru naszej pracy, który nie jest zbyt popularny. Przeniesiony został do niego Rejestr Wilkołaków, a także Służba Pomocy Wilkołakom. Z czasem struktura tego departamentu rozrastała się. Jednak mało kto korzystał z naszej pomocy. Jeżeli w którejś rodzinie był wilkołak, starym sposobem ukrywano go przed światem. W tym momencie nie mogę się dziwić, bo początkowo nasza działalność była jedynie biurokracją, a nie realną pomocą. Dopiero gdy otworzyliśmy Centrum Produkcji Wywaru Tojadowego, ludzie chętniej się do nas zgłaszali.
— Czy to był krok przełomowy? — dopytywał Marshall, czując, że coraz bardziej wciąga się w tę historię i mimo wcześniejszych oporów, już wiedział, że ten artykuł będzie czymś przełomowym. — Podobno głównie tym zajmuje się Departament Ósmy…
— Do niedawna tak było. Dla nas wilkołactwo jest jak nowotwór, który należy wyplenić z ciała zakażonego.
— Wierzy pan, że to możliwe? — spytał z wątpliwością.
— Przez długi czas pozostawała mi tylko wiara — przyznał Grey, pochylając się w jego stronę i spoglądając na niego niczym nauczyciel, który stara się objaśnić jakąś oczywistą, ale niezwykle zawiłą sprawę swojemu uczniowi. — Skoro od wielu lat istnieje Wywar Tojadowy, to czemu nie pójść dalej? Nie spróbować na jego podstawie znaleźć leku na likantropię? Długo nad tym myślałem. W końcu na każdą chorobę znajdzie się jakiś lek. Potrzeba tylko czasu…
— Miał pan tego czasu wystarczająco? — Marshall nie wiedział, czego powinien się spodziewać, ale miał przeczucie, że Grey zaraz wyciągnie z kieszeni fiolkę z lekarstwem.
— Na to wygląda… Jesteśmy w końcowej fazie produkcji leku — przyznał z nieskrywaną dumą, a w jego oczach Marshall dostrzegł dziwny blask. — I żeby uwierzył mi pan, że jest to bezpieczne, mój syn dobrowolnie sprawdzi go na sobie.
— Czy jego przyjęcie będzie przymusowe?
— Nie, chociaż gdy ludzie dostrzegą efekty, sami się do nas zgłoszą — odpowiedział pewnym głosem, uśmiechając się w sposób nieodgadniony. — W końcu nikt nie chce być wilkołakiem.
— Ale zanim to się stanie, muszą się o tym dowiedzieć — odezwała się aurorka Smith, podchodząc do nich i przypominając o swojej obecności. — I w związku z tym mielibyśmy dla pana pewną propozycję, panie Marshall.
Aż sama mam ochotę krzyknąć: no w końcu! Ile czasu kosztowało mnie skończenie tego rozdziału... A szło tak dobrze! Wyobraźcie sobie, że macie fantastyczny czas na pisanie, idziecie jak burza, ciągle chcecie pisać, macie tysiące pomysłów na minutę. To był moment z takim potencjałem, mógł być tak płodny w rozdziały i inne blogowe rzeczy, a tu nagle pojawia się twój brat cały na biało i mówi, że ma dwa dni na skończenie pracy licencjackiej, którą zobowiązałaś się sprawdzić. No wiadomo, że odkłada się wtedy wszystko na bok, a cały dom staje na głowie. Tylko uwierzcie mi, że to była taka męka, że nie mogłam po tym patrzeć na jakiekolwiek dokumenty tekstowe. Dopiero w tym tygodniu wyleczyłam się z tego zła i od razu wstawiam rozdział.
Miłego kochani!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz