sobota, 12 grudnia 2020

I. Rozdział VIII

  Crystal próbowała unormować oddech. Dopiero teraz, gdy siedziała samotnie na końcu stołu należącego do jej domu w pustej sali, zaczęła odczuwać całe zmęczenie i stres towarzyszące jej od początku podróży. Wielka Sala przytłaczała ją swoim ogromem, czuła się taka mała i bezbronna, choć ze wszystkich sił próbowała tego nie okazywać. Starała się do tego stopnia, że zabrakło jej sił by zachwycić się miejscem, w którym się znajdowała, a było ono po prostu niesamowite. Sam rozmiar Wielkiej Sali budził podziw, a dekoracja z setek świec unoszących się nad ziemią dodawała jeszcze więcej mistycznego uroku. Sklepienie odzwierciedlało  pogodę, która w danym momencie była za murami zamku, a ten wieczór był wyjątkowo piękny, dzięki czemu Chris mogła szukać ukojenia pod granatowym niebem mieniącym się od blasku gwiazd. Próbowała przyjąć wygodną pozycję, ale jedyna, która by ją usatysfakcjonowała w tej chwili to pozycja leżąca i to najlepiej w ciepłym łóżku. Szturchnęła palcem widelec z bogato zdobioną rączką, a on stuknął w złoty puchar, który zabrzęczał dźwięcznie. Miała wrażenie, że dźwięk poniósł się głośnym echem w pustej sali, a zawtórowało mu nieznośne burczenie brzucha, które przypominało jej, że nie zjadła tego dnia nic oprócz kilku niezbyt pożywnych pasztecików dyniowych w pociągu.

Gdy tylko Tiara Przydziału zdecydowała o tym, że ma dołączyć do domu, w którym był jej ojciec, przez okna gabinetu McGonagall dojrzała w oddali powozy powoli zbliżające się do bram zamku. Crystal była zbyt przejęta tym, co się właśnie wydarzyło, żeby zwrócić na to szczególną uwagę. Nie pamiętała dokładnie słów Tiary, denerwowała ją swoimi dziwnymi pytaniami, na które odpowiadała chyba niezbyt przyjemnie, ale cała złość zniknęła, gdy usłyszała jedno słowo: Gryffindor. Umknęło jej wszystko to, co działo się później, ale nagle wylądowała pod opieką niejakiej Fay Dunbar, nauczycielki transmutacji i opiekunki Gryfonów, czyli również i Crystal. Kobieta odprowadziła ją spod posągu chimery do Wielkiej Sali. Próbowała po drodze wyciągnąć od Chris jak najwięcej informacji na jej temat, a zwłaszcza powód jej opóźnionego przyjazdu, ale dziewczyna zbywała ją odpowiedziami, które tego dnia powtarzała już nazbyt często. W zamian za te skąpe kłamstwa dowiedziała się, że w Gryffindorze są jeszcze cztery uczennice w jej wieku i to właśnie z nimi będzie mieszkać z polecenia dyrektor McGonagall, pokrótce objaśniła jej topografię zamku, żeby nie zgubiła się już za pierwszym zakrętem i przede wszystkim przekazała, że nazajutrz po śniadaniu ma się stawić na rozmowę z panią dyrektor. Potem widząc, że Lupin nie jest za bardzo skora do rozmowy, wskazała jej stół Gryfonów i kazała czekać na rozpoczęcie uczty powitalnej, a sama zniknęła za drzwiami tuż obok stołu, przy którym zapewne zazwyczaj siedzieli nauczyciele. Nie wiedziała, ile przyszło jej czekać. Zatraciła się w marzeniach o długiej kąpieli i łóżku. Szumiało jej nieznośnie w głowie od zbyt wielu impulsów. Drgnęła niespokojnie, gdy otworzyły się drzwi, te same, za którymi zniknęła Dunbar, i do Wielkiej Sali wkroczyło całe grono pedagogiczne, a każdy z nauczycieli mniej lub bardziej dyskretnie przyglądał jej się. Nie chciała okazać słabości, wyprostowała się na swoim miejscu i również zaczęła lustrować ich spojrzeniem. Oprócz McGonagall i Dunbar nie znała nikogo, nie dostrzegła nieznajomej nauczycielki, która przyprowadziła ją do zamku, a to sprawiło, że brak zaufania w stosunku do niej był słuszną reakcją. 

Kolejne minuty mijały, a ona z ulgą przyjęła gwar dochodzący z sali wejściowej, który zwiastował nadejście reszty uczniów, a tym samym koniec uciążliwego pojedynku na spojrzenia z gronem pedagogicznym. Mimo zmęczenia serce zabiło jej szybciej. Nie wiedziała, co było gorsze. Pozostanie w Wielkiej Sali sam na sam z nauczycielami czy bliższe spotkanie z pozostałymi uczniami. Wiedziała, że to nieuniknione, musiała się w końcu zmierzyć z ludźmi, z którymi dane będzie jej żyć przez najbliższe miesiące, ale chciała to jeszcze odwlec w czasie. Tłum uczniów wkroczył przez dębowe wrota do Wielkiej Sali, rozpraszając się po całym pomieszczeniu, który wypełnił ogromny gwar, i zajmując miejsca przy wszystkich czterech stołach. Ci, którzy weszli jako pierwsi albo siadali niedaleko Lupin, rzucali jej pytające spojrzenia i szeptali między sobą, ale ona ignorowała ich dzielnie. Cieszyła się z tego, że usiadła na samym skraju, w ten sposób wyeliminowała możliwość, by ktokolwiek usiadł po jej lewej stronie. 

— Cześć, mogę tu usiąść? — Dobiegł ją nienaturalnie wysoki głos, który już dzisiaj słyszała. Uniosła zmęczone spojrzenie na stojącą przed nią dziewczynę z plątaniną ciemnych włosów na głowie, którą spotkała w pociągu. Teraz, gdy zamiast swoich bufiastych ubrań miała dopasowany mundurek, wyglądała jeszcze dziwniej niż wcześniej. Chris rozejrzała się, widząc, że większość miejsc przy jej stole jest już zajęta, a w tym czasie dziewczyna przeskoczyła przez ławę i usiadła przed nią. — Nie wiedziałam, że jesteś Gryfonką. To dziwne, że w ogóle cię wcześniej nie widziałam — stwierdziła wesołym tonem i zaczesała za ucho jeden kosmyk, który wypadł spod kolorowej chusty. — Znam wszystkich z naszego domu, nawet pierwszaki… 

— To wcale nie jest dziwne, właściwie jestem tu pierwszy raz… Przyjechałam do Hogwartu z lekkim opóźnieniem — wyjaśnił Crystal, nie spoglądając na swoją rozmówczynię. Nie wiedziała dlaczego tak się zachowywała, ale ta dziewczyna nie do końca zrobiła na niej dobre wrażenie, albo po prostu była zmęczona… 

— Naprawdę? — szepnęła z przejęciem, otwierając szerzej oczy i pochylając się bardziej nad stołem. — To jest dopiero dziwne! Czyli nie miałaś w ogóle styczności z magią?

— Nie — odparła znudzonym głosem Chris i po raz kolejny zaczęła bawić się widelcem. — Nic nie umiem, nic nie wiem, jestem zupełnie zielona.

— A w której jesteś klasie? — dopytywała niezrażona zachowaniem Crystal, która zdębiała, usłyszawszy to pytanie. W której była klasie? Czy ktoś poruszył w ogóle ten temat? Nie przypominała sobie, żeby ktokolwiek wspominał o tym… Była w Gryffindorze, mieszkać miała ze swoimi rówieśniczkami, ale czy na lekcje również będzie z nimi chodzić? Zamrugała kilka razy i spojrzała w stronę dyrektor McGonagall, która rozmawiała z jakimś starym czarodziejem z sumiastym wąsem. Spostrzegła kątem oka, że nieznana jej nauczycielka, która siedziała obok Dunbar przygląda jej się uważnie. Odwróciła natychmiast wzrok i spojrzała na swoją rozmówczynię z rozdziawionymi ustami. Chyba podświadomie i bardzo naiwnie stwierdziła, że skoro już przyjęli ją do Hogwartu, to będzie na tym roku, na którym powinna być… 

— Teoretycznie powinnam być w szóstej — wychrypiała nerwowo, oczami wyobraźni widząc siebie na zajęciach nie wśród rówieśników, a jedenastolatków. Przeraziła się nie na żarty i przez chwilę zamarła w bezruchu, wstrzymując oddech. Nie trwało to jednak długo, bo jej sąsiadka z naprzeciwka zapiszczała głośno i złapała ją mocno za dłoń, zaciskając na niej palce tak boleśnie, że Chris syknęła z bólu. 

— To cudownie wspaniałe! Niesamowite! Będziesz mieszkać ze mną w dormitorium! I będziemy mieć razem lekcję! To takie cudowne! — zawołała podniecona dziewczyna, ale przerwała swój nagły słowotok i odwróciła energicznie głowę w stronę wejścia, gdzie niziutki profesor, który wzrostem przypominał gobliny z Gringotta, wprowadzał właśnie gromadę przestraszonych dzieciaków. Crystal odetchnęła i podziękowała mu za to w duchu, nie była chyba gotowa na rozmowę z sąsiadką, a raczej na jej entuzjastyczne i niekończące się wypowiedzi. Przyglądała się, jak kolejni uczniowie zostają przydzieleni do nowych domów. Wyłapała kilku Gryfonów, którzy wciskali się później między starszych uczniów, żeby zająć miejsca przy stole. Próbowała sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby przyjechała do szkoły na czas, tak jak powinna w wieku jedenastu lat. Czy też byłaby przepełniona entuzjazmem i z łatwością zawierała nowe znajomości? To było trudne, bo gdy myślała o swojej młodszej wersji, widziała jedynie las. Jej las… Przydzielanie nowych uczniów oraz przemowa dyrektor McGonagall nie trwały tak długo, jak się tego spodziewała. Gdy tylko starsza czarownica usiadła na swoim miejscu, puste platery wypełniły się najróżniejszymi potrawami, a Chris aż jęknęła z zachwytu i głodu. 

— Tak poza tym to jestem Liz — oznajmiła dziewczyna, wyciągając w stronę Lupin rękę, a tym samym przerywając jej w nakładaniu sobie na talerz solidnej porcji grillowanego pstrąga. — Właściwie to Elizabeth Tomson-Jones, ale brzmi to strasznie urzędowo. Liz jest o wiele lepsze, a jeśli chcesz, to możesz mówić do mnie Lizzy. 

— Crystal — skinęła głową i krótko uścisnęła dłoń dziewczyny, a wszelkie bransoletki na nadgarstku Lizzy zadzwoniły przy tym wesoło. 

— Jeżeli masz ochotę to pokażę ci cały zamek, chociaż wiesz… całego nie da się pokazać. Wszystko jest tu magiczne i zaskakujące, w końcu to Hogwart, więc nie może być inaczej! Najgorzej jest, jak zaśpisz na zajęcia, a schody akurat wtedy zrobią ci psikusa i zmienią kierunek… — mówiła Liz, nakładając sobie na talerz po trochu z każdej potrawy. Wszyscy zajadali się jedzeniem, a Chris miała wrażenie, że wcale go nie ubywa. Domyślała się, że wyżywienie takiej grupy głodnych nastolatków to nie lada wyzwanie, ale taka ilość jedzenia starczyłaby, żeby wyżywić wszystkie wilkołaki w Wilczym Lesie przez kilka miesięcy. Crystal oszalała od nadmiaru zapachów, które ją wręcz otumaniły, miała ochotę spróbować każdej potrawy, choć wydawało jej się to niemożliwe. Tak samo, jak niemożliwym wydawało się, by Elizabeth przestała mówić chociażby na chwilę. — Nie będziemy mieszkać same, są jeszcze trzy dziewczyny Jane, Grace i oczywiście Jo… Z pewnością je polubisz, chociaż no wiesz… Są różne gusta, prawda? Teddy za bardzo za nimi nie przepada… W ogóle musisz go poznać! To mój przyjaciel. Możemy razem się uczyć, jeśli chcesz, nie jestem orłem, ale skoro ty nie znasz się na magii, to chyba jestem w stanie ci pomóc. Możemy nawet siedzieć w jednej ławce… Jeśli chcesz to mogę wywróżyć ci przyszłość i sprawdzić horoskop! Wspaniale, prawda?

— Ta, cudownie — mruknęła Chris, mając usta wypełnione rybą.

Uczta zakończyła się bardzo późno. Po tym, jak już wszyscy napełnili swoje żołądki, talerze zalśniły czystością, ale tylko na chwilę, żeby zaraz na nowo wypełniły się tym razem wszelkiego rodzaju ciastami, babeczkami, kremami i innymi słodkościami. Crystal, mimo przejedzenia i zmęczenia, zatraciła wszelkie hamulce i pochłonęła taką ilość tarty z owocami leśnymi, którą spokojnie mogłaby podzielić się z jeszcze trzema osobami. Podejrzewała, że z trudem przyjdzie jej podniesienie się z miejsca, a coraz więcej uczniów tak robiło. Kiedy na stołach pojawiły się desery, wielu z nich nie zważając na to, w jakim domu są, przechadzało się między stołami i dosiadało do znajomych z innych przydziałów. Z początku przyniosło to jeszcze więcej hałasu i zamieszania, ale z czasem wszyscy zaczęli się wyciszać. Jednak senność, wyczerpanie i ogarniające całe ciało zmęczenie zdawało się omijać Elizabeth Tomson-Jones, która bezustannie trajkotała Lupin nad uchem, zachowując się jak irytująca mucha, której nie można trzepnąć książką. Crystal słuchała jej z obojętnym wyrazem twarzy, ignorując dzielnie wszystkie informację na temat aktualnych dektanów zodiaków, prognoz numerologicznych czy rozpisanym przez Lizzy kalendarzu szczęśliwych i pechowych dni. Już w połowie uczty uznała, że jest skazana na nią, bo nie ma bladego pojęcia, jak dostać się z Wielkiej Sali do dormitorium, a skoro miały mieszkać razem, to wolała iść z Liz, niż ośmieszać się i robić z siebie dziwaka, śledząc uczniów z Gryffindoru. 

Wyszły z Wielkiej Sali w takt rozważań Lizzy, dotyczących ciągłości wróżb wynikających z jej letniego sennika, który skrupulatnie prowadziła podczas wakacji, a potem rozpoczęły wspinaczkę po schodach, próbując nie zgubić się w tłumie uczniów, a Crystal błagała w myślach Merlina, czy kto tam spełnia życzenia, aby następnego dnia dane jej było uwolnić się od Elizabeth. Droga na siódme piętro była krótsza, niż mogła się spodziewać, chociaż dłużyła jej się niemiłosiernie, to nieszczególnie odczuła wędrówkę szkolnymi korytarzami. Ustawiła się obok Liz w kolejce, która uformowała się przed wnęką w ścianie i po raz pierwszy od dłuższego czasu jej nowa znajoma powiedziała coś, co miało chociaż odrobinę sensu.

— To jest wejście do naszego Pokoju Wspólnego. Strzeże go Gruba Dama, taki portret, jest strasznie gadatliwa, najgorzej jak zacznie śpiewać… — szepnęła jej Lizzy, popychając delikatnie w stronę przejścia. Crystal spojrzała na nią ze zdziwieniem, wzięła głęboki oddech i bez słowa przekroczyła próg. Zdecydowanie zbyt dużo czasu spędziła tego dnia z tą dziewczyną i naprawdę była o krok od wybuchnięcia… 

Pokój Wspólny był dużym pomieszczeniem, chociaż w tym momencie całkowicie wypełnionym przez Gryfonów, którzy zamiast udać się do swoich dormitoriów, najwidoczniej postanowili okupować ich wspólny salon. Rozłożyli się tłumnie na wszystkich kanapach, fotelach, krzesłach, parapetach, nawet na podłodze. Ktoś puścił muzykę, która wypełniła pokój, słychać było również śmiechy, szelest papierów i brzdęk szkła. Gdy tylko Chris weszła do środka, poczuła, jak bardzo jest tam duszno. Zrobiło jej się słabo, potrzebowała powietrza, więcej przestrzeni…

— Często imprezujemy, zawsze obowiązkowo jest organizowana balanga na rozpoczęcie i zakończenie roku — wyjaśniła podekscytowana Lizzy, patrząc z zachwytem na innych domowników. — Fantastycznie, prawda?

— Tak, to super… ale chyba dla mnie to już za dużo jak na dzisiejszy dzień. Jestem zmęczona — stwierdziła Crystal, a kiedy wypowiedziała te słowa, to właśnie zmęczenie po raz kolejny tego dnia dało o sobie znać, ale tym razem  ze zdwojoną siła. — Możesz pokazać mi nasze dormitorium?

— O — jęknęła zdziwiona Lizzy, układając usta w idealne koło, najwidoczniej nie mogąc zrozumieć, że ktoś nie chce zostać na ich imprezie, ale potem uśmiechnęła się i pokiwała zamaszyście głową.

Dormitorium dziewczyn z szóstego roku nie było nazbyt fascynujące. Crystal poświęciła może niecałe pięć minut, żeby je zwiedzić i zajrzeć pośpiesznie w każdy kąt. Okrągłe pomieszczenie, było najwidoczniej jedną z pomniejszych wieżyczek, które przyłączone były do Wieży Gryffindoru, było dość niewielkie, a może sprawiało tylko takie wrażenie, bo większość miejsca zajmowały łóżka ze szkarłatnymi zasłonami. Przy każdym ustawiona była niewielka szafka z dwoma szufladami, na ścianie tuż obok drzwi, które prowadziły do niewielkiej łazienki, gdzie ku radości Chris był prysznic, wisiało długie podłużne lustro. W nogach każdego z łóżek stał kufer, a Crystal bez trudu odnalazła wśród nich swój. Jej łóżko stało najbliżej drzwi, co przyjęła z nieukrywaną ulgą, a tuż nad szafką, która oddzielała je od łóżka Lizzy, które poznała po olbrzymiej ilości łapaczy snów, breloczków i talizmanów przywieszonych lub przyszytych do kotar, było duże okno z widokiem na Zakazany Las. Gdy tylko została sama w dormitorium, a stało się to bardzo szybko, bo Lizzy natychmiast wróciła do Pokoju Wspólnego, otworzyła szeroko okno i wsłuchała się w szum drzew, który uspokajał jej skołatane nerwy. Było w niej jeszcze tyle niepewności, ale w głębi duszy była niezwykle szczęśliwa. 

— Hogwart — westchnęła, opadając na miękkie poduszki. — W końcu tu dotarłaś, panno Owen,

***

Są takie miejsca, które mają pewną magiczną moc i potrafią sprawić, że czujesz się w nich jak w domu — spokojnie i bezpiecznie. Również Hogwart wypełniony był taką aurą, bo kiedy tylko Chris ułożyła głowę na poduszce, zapadła w spokojny sen, oddając się w objęcia Morfeusza z taką ufnością, jakby była w rodzinnym domu, a tuż za ścianą spaliby jej rodzice.

Jednak nie była w domu, nie była nawet w swoim lesie, a w Hogwarcie, szkole, o której marzyła nieprzerwanie od swoich szesnastych urodzin. Crystal otworzyła szeroko oczy i ujrzała nad sobą czerwony baldachim jej łóżka, którego zasłony szczelnie zasunęła poprzedniego wieczora. Chwilę zajęło jej, zanim skojarzyła, gdzie jest. Szeroki uśmiech pojawił się na jej twarzy. Musiała się powstrzymywać, żeby nie zacząć się śmiać ze swojej radości. Wzięła kilka głębokich oddechów. Był już ranek, Crystal czuła to całą sobą. Inni mogli nazywać to zegarem biologicznym, którego jej współlokatorki najwidoczniej nie miały, bo nadal smacznie spały, pochrapując cicho. Lupin jednak zawsze wstawała skoro świt, potrafiła wyczuć, jaka pora dnia jest w danym momencie. Świeże, rześkie powietrze przepełnione charakterystyczną poranną wilgocią, które musiało wpadać do dormitorium przez otwarte okno, mówiło jej, że najpewniej jest coś koło piątej rano. Sięgnęła pod poduszkę, gdzie schowała swoją różdżkę, zegarek ojca i pomniejszoną kuszę i wyciągnęła remusową pamiątkę. Drugi września, piąta dwadzieścia, dwadzieścia dziewięć dni do pełni. Westchnęła, opadając z powrotem na poduszkę. Nie potrafiła jednak długo wysiedzieć w miejscu. Energia ją rozpierała… Poprzednie dni była zmęczona podróżą i nadchodzącymi problemami, wszystko zżerało ją od środka, a ona nie miała możliwości wyrzucić z siebie nadmiaru emocji. Ile by dała za możliwość polowania, albo gdyby chociaż mogła postrzelać do celu! Bała się jednak, że ktoś ją zobaczy z łukiem, a być może było to zakazane… Zapewne było, a nie chciała przecież wylecieć już pierwszego dnia. Musiała jednak coś zrobić. Wstała po cichu, chcąc uniknąć porannego spotkania ze współlokatorami, wzięła ubrania, które zarzuciła szybko na siebie i opuściła swoje dormitorium. 

Pokój Wspólny wyglądał zupełnie inaczej niż poprzedniego wieczoru, gdy tłum uczniów uniemożliwił Crystal rozejrzenie się po tym pokoju. Pokój Wspólny, zapewne jak wszystkie pomieszczenia w Wieży Gryffindoru, był okrągły. Podejrzewała, że przynależność do tego domu, była dla Gryfonów niezwykle ważna i szczycili się tym na każdym kroku, a wszystko, co znajdowało się pokoju było tego odzwierciedleniem. Miała wrażenie, że nie znalazłaby tam rzeczy, która nie byłaby albo złota, albo czerwona, wszędzie można było się natknąć na podobizny lwów — klamka w kształcie lwiej głowy, figurka nad kominkiem, rączka od pogrzebacza przypominająca lwią łapę… Centralnym punktem przyciągającym wzrok był kominek, a także długa bordowa kanapa i dwa pasujące do niej fotele otaczające palenisko. Pod trzema dużymi oknami ustawiono stoliki i krzesła, a tuż przy wejściu znajdował się regał sięgający aż do sufitu i wypełniony niezliczonymi książkami. Ścianę nad kominkiem zakrywał ogromny gobelin, przedstawiający, jak się domyśliła Chris, Godryka Gryffindora z jego rudą lwią grzywą i pokaźną brodą, który unosił wysoko do góry lśniący miecz. Lupin spojrzała na poważną twarz mężczyzny i przypomniała sobie, jak ojciec mówił jej, że każdy Gryfon powinien być mężny i odważny. Ale czy ona taka była, czy Remus taki był, albo ta cała Elizabeth? Pokręciła głową, odrzucając rozmyślania na później i ruszyła w stronę wyjścia. 

— Kto o tej porze zrywa się z łóżka? — Operowy głos zmącił grobową ciszę panującą na korytarzu. Crystal drgnęła i rozejrzała się dookoła. Nikogo nie było, ale nie mogła się przesłyszeć. Zrobiła krok do przodu, zatrzaskując za sobą przejście. — Delikatniej! 

— Ah, to ty — mruknęła Crystal, odwracając się twarzą do obrazu, a kobieta, która była na nim namalowana, spoglądała groźnie w jej stronę, podpierając się pod boki. — Gruba Dama, prawda?

— We własnej osobie, a ty to kto, drogie dziecko? — spytała z wyższością, zadzierając nos ku górze, ale potem rozdziawiła szeroko usta, machając rękoma. — Nic nie mów! Ty musisz być tą spóźnialską uczennicą. Moja przyjaciółka Violet podsłuchała wczoraj rozmowę nauczycieli, którzy mówi o tobie… Sześć lat…

— Po prostu Crystal — przerwała jej i ukłoniła się, żeby natychmiast po tym obrócić się na pięcie i zbiec na dół najbliższymi schodami. 

Hogwart był ogromnym zamkiem i z łatwością można się w nim było zgubić. Crystal cieszyła się z tego, że pierwszy września przypadł w tym roku w piątek i do rozpoczęcia lekcji został jej jeszcze cały weekend. Miała więc okazję, żeby zwiedzić zamek i może chociaż trochę zapamiętać, gdzie co jest. Na razie jej wiedza ograniczała się do tego, że żeby znaleźć wyjście z zamku, musi z siódmego piętra, gdzie mieściło się wejście do Wieży Gryfonów, zejść na sam dół. Zadanie z pozoru łatwe i tak przysporzyło jej nieco problemów, bo chociaż nieustannie schodziła w dół, to i tak dwukrotnie musiała się cofać, żeby zejść innymi schodami i w końcu wydostać się przez salę wejściową na błonia. 

Crystal stanęła na kamiennych stopniach i wciągnęła rześkie powietrze. Kiedy przymknęła oczy, czuła się, jak w domu – w lesie. Pod zamkniętymi powiekami ujrzała obraz dobrze znanych jej drzew oświetlonych przez poranne promienie słońca, szum krystalicznie czystej wody w strumieniu oraz jej rodzinny dom, porośnięty bluszczem. Jednak, gdy otworzyła oczy, nie ujrzała swojego domu, a hogwarckie błonia. W oddali rosły ogromne drzewa, tworzące Zakazany Las, tuż przed nimi mieściła się mała chatka z kominkiem, z którego wydostała się strużka dymu, a po lewej stronie mieściło się jezioro, od którego tafli odbijało się słońce, tworząc lśniące rozbłyski. Tereny otaczające zamek były bardzo rozległe, o wiele większe niż polana w lesie, zamieszkała przez Iana oraz inne wilkołaki. Chris jeszcze raz wciągnęła z zachwytem powietrze i ruszyła biegiem przed siebie. Uwielbiała moment, gdy była tylko ona i jej serce bijące w przyśpieszonym rytmie. Wtedy potrafiła oczyścić umysł, a było to konieczne przed tym, co ją czekało. Czuła całą sobą, że rozmowa z dyrektor McGonagall będzie kolejnym wyzwaniem. 

*** 

Z westchnieniem poprawiła plisowaną spódniczkę, chciała wyglądać jak przykładna uczennica podczas rozmowy z dyrektorką, dlatego ubrała mundurek, pilnując przy tym, żeby nie zgnieść go ani nie pobrudzić podczas śniadania. Czuła się dziwnie, siedząc w szkolnej szacie z każdym jej możliwym elementem, kiedy pozostali uczniowie cieszyli się weekendem, podczas którego nie obowiązywał strój uczniowski. Miała wrażenie, że każdy ją obserwuje, że stała się dla studentów Hogwartu pożywką i każdy szepcze coś na jej temat. Ignorowała to, nie miała czasu na plotki, musiała uzyskać jeszcze wiele odpowiedzi, zanim zacznie spokojnie funkcjonować w tej szkole. Wyczekiwała spotkania z dyrektorką…

Po porannym biegu poczuła się znacznie lepiej, wysiłek wygonił z jej głowy zbędne myśli i pozwolił jej uporządkować te, na których powinna się skupić. Zastanawiała się, jak poprowadzić rozmowę z dyrektor McGonagall, na ile powinna sobie pozwolić przy tej kobiecie. Oczywistym było, że zna jej prawdziwą tożsamość i nie ma sensu przed nią ukrywać prawdy. Było to dla Chris olbrzymią ulgą, nie musiała udawać, chociaż przed jedną osobą. Pokrzepiająca była również reakcja profesor McGonagall, która najwidoczniej ucieszyła się na jej widok. Crystal miała wrażenie, że pod maską surowości, która speszyła ją na samym początku, czarownica skrywa swoją drugą, znacznie przyjemniejszą twarz. Dzięki temu miała wrażenie, że uda im się dojść do satysfakcjonującego porozumienie. A czego miało ono dotyczyć? Crystal uświadomiła sobie, że po reakcji McGonagall, że jej tożsamość musi zostać tajemnicą i była gotowa zrobić wszystko, żeby ten sekret nie wyszedł poza gabinet dyrektorki. Poza tym musiała wiedzieć na czym stoi. W której jest klasie? Co z egzaminami? Jak powinna funkcjonować w szkole? 

Stojąc na ruchomych schodach, tym razem bez strachu, układała w głowie plan, jak przeprowadzić tę rozmowę. Po raz kolejny wygładziła spódniczkę i poprawiła rękawy szaty. Wyprostowała się i odchrząknęła, a kiedy w końcu stanęła przed drzwiami, zapukała w nie i weszła.

— Dzień dobry, pani dyrektor — powiedziała uprzejmie, zaglądając przez szparę w drzwiach. Jej słowom towarzyszył głuchy stukot, gdy McGonagall upuściła na podłogę coś ciężkiego. Wzdrygnęła się i skinęła głową Lupinównie na znak, że może wejść. Crystal dość niepewnie weszła do gabinetu, a jej wzrok padł od razu na obraz Dumbledore’a. Skinęła mu z szacunkiem głową, rzucając spojrzenie innym portretom, które szeptały między sobą coś, co było dla niej niezrozumiałe. Kątem oka dostrzegła, jak dyrektorka machnięciem różdżki unosi stary album, który narobił tyle hałasu. Podeszła powoli do biurka i usiadła naprzeciw profesor McGonagall, która zapatrzyła się na nią, a jej twarz była wypełniona mieszaniną wielu emocji. Liczyła na to, że ujrzy tę samą radość, którą widziała zeszłego wieczoru, ale się zawiodła. Dyrektor McGonagall zdawała się być jeszcze starsza, bardziej zmęczona i strapiona niż wczoraj, gdy ujrzała ją w pierwszej chwili. Nagle dobre przeczucia Crystal wyparowały, ręce zaczęły się pocić, a serce wybijało nierówny, przyspieszony rytm. Dzielnie znosiła spojrzenie kobiety, które choć było nieco nieprzytomne, wprawiało ją w zakłopotanie. — Więc… O czym chciała pani ze mną porozmawiać? 

— Wybacz… — szepnęła McGonagall, a jej głos był nieco zachrypnięty, jakby ze wzruszenia. Crystal dałaby sobie głowę uciąć, że kobieta uśmiechnęła się przez chwilę, ale natychmiast po tym zmarszczyła brwi, chrząknęła i poprawiła i tak równo ułożone pergaminy na biurku. Widać było gołym okiem, że próbuje zachować spokój i kierować się zdrowym rozsądkiem, a nie emocjami, ale za każdym razem, gdy spoglądała na Chris, jej wzrok łagodniał, a z ust wydobywało się ciche westchnienie. — Ciągle nie mogę uwierzyć, że… To zbyt duże zaskoczenie… 

— To może w takim razie ja coś powiem… — powiedziała zadziwiająco pewnym głosem Crystal, a w oczach dyrektorki błysło zdziwienie. Wyprostowała się i skinęła głową, a Chris chrząknęła, próbując ukryć, że odwaga nagle ją opuściła. Jakoś w jej wcześniejszych wyobrażeniach, ta rozmowa była prostsza. — Chciałam podziękować za to, że wczoraj nie zdradziła pani mojej prawdziwej tożsamości. Rozumiem, że to dla pani nie było łatwe, nadal zapewne nie jest, więc w ramach wdzięczności odpowiem na każde pytanie…

— Pytanie? — zdziwiła się nauczycielka, porzucając całkowicie swoją pozę surowej i wymagającej pani dyrektor.

— Widzę, że chce pani o coś spytać — stwierdziła Crystal, zastanawiając się czy dobrą obrała taktykę, ale było już za późno. Pozostało jej wierzyć w to, że intuicja jej nie zawiedzie. — Nie będę miała przed panią żadnych tajemnic, pani dyrektor. Prosiłabym jednak, żeby moje prawdziwe nazwisko nadal pozostało sekretem.

— Dlaczego?

— Mój ojciec podjął lata temu taką, a nie inną decyzję — powiedziała Chris, uważnie przyglądając się swojej rozmówczyni i z satysfakcją odnotowała, że na wspomnienie o tacie ta zamrugała nerwowo, a w jej oczach pojawiły się łzy. Crystal po raz kolejny chrząknęła, próbując odgonić nieprzyjemne wrażenie, że dla niej ojciec poświęcił innych ludzi, którzy go kochali… —  Obecność jego córki tutaj, w ogóle fakt, że Remus Lupin ma dziecko, byłby raczej dość problematyczny… 

— Jak się ma Remus?

— Chyba dobrze, a przynajmniej tak było, gdy widziałam się z nim ostatnio… 

— Wojna zabrała zbyt wielu… Nigdy nie pogodzę się z tym, że on odszedł dobrowolnie. Pewnie już nie raz słyszałaś, że masz takie same oczy jak on. Wczoraj postąpiłam chyba zbyt pochopnie, nie przemyślałam tego, właściwie nadal nie wiem, co powinnam z tobą zrobić… Taka sytuacja nigdy nie miała miejsca… 

— Może jest jakiś sposób… 

— Jaki, dziecko? Sama przyznałaś, że nie znasz się na magii. Nie możesz chodzić na zajęcia z rówieśnikami, ale nie wyobrażam sobie też, żebyś uczyła się z pierwszorocznymi… Nie zdawałaś SUMów, nie masz żadnej wiedzy… 

— Tata mnie uczył! Co prawda tylko teorii, bo w Wilczym Lesie magia jest zakazana, ale… Proszę mnie nie wyrzucać. 

— Nie wyrzucę cię, moja droga! Nie miałabym serca… — Uśmiech, który pojawił się na twarzy Crystal mimowolnie, chyba nieco speszył dyrektorkę, która chrząknęła znacząco i spojrzała w ułożone przed nią papiery. — Wrócimy jeszcze do tego, ale zanim przejdziemy do spraw organizacyjnych, chciałabym ustalić z tobą kilka podstawowych zasad bezpieczeństwa, panno Owen — oznajmiła z trudem wymawiając nazwisko matki Chris. — Remus zapewne powiedział ci, jak to wyglądało za jego czasów, na całe szczęście… 

— Na całe szczęście w przeciwieństwie do mojego taty, ja urodziłam się wilkołakiem — przerwała jej Chris, zaskakując swoją śmiałością zarówno siebie jak i dyrektorkę. McGonagall najwidoczniej nie przyzwyczajona była do tego, że jej się przerywa, bo wciągnęła głośno powietrze, prostując się jak struna i zaciskając mocno usta. Lupin idąc za ciosem swojej nietaktownej wpadki, kontynuowała: — Widzi pani, pani dyrektor, jest jedna znacząca różnica między wilkołakiem ukąszonym, a narodzonym. Ja od zawsze przejawiałam pewne cechy związane z likantropią, to prawda, ale nigdy jeszcze nie przeszłam przemiany. Pierwsza przemiana ma miejsce po szesnastych urodzinach, kiedy stajemy się w pełni dojrzali, nie potrzebuję eliksiru tojadowego i podejrzewam, że nigdy nie będę go potrzebowała… 

— Widzisz, droga Minerwo? Panna Lupin wie, jak zadbać o bezpieczeństwo swoje i innych — odezwał się Dumbledore, uśmiechając się pokrzepiająco do Chris z ram swojego portretu.

— Dziękuję panu, ale chyba naprawdę wolałabym, żeby nie używał pan mojego prawdziwego nazwiska… Dzięki temu wywołam mniej zamieszania… — powiedziała łagodnie, a Dumbledore ukłonił się w jej stronę i spojrzał na Snape’a, który miał zamiar właśnie się odezwać, ale zamilkł.

— Wilkołak bez eliksiru tojadowego? — spytała z powątpiewaniem dyrektorka, a Crystal pokiwała ochoczo głową. 

— Nie wiem, ile się mówi o wilkołakach ani co, ale zapewniam, że do szesnastych urodzin jestem całkowicie bezpieczna dla otoczenia, a później również będę nad sobą panować.

— Dobrze, skoro w tym momencie mamy pewność, że nic nikomu nie grozi… — westchnęła McGonagall, biorąc do ręki kolejny plik pergaminu. Crystal mimowolnie zacisnęła pięści, dotknięta tym, że uważano ją za zagrożenie. — Powinnaś być już na szóstym roku, ale jak już wcześniej wspomniałam, to wręcz niemożliwe, żebyś uczęszczała na zajęcia ze swoimi rówieśnikami.

— Rozumiem, pani dyrektor — odparła szczerze Chris i spojrzała na McGonagall. — Nie mam zamiaru zaprzeczać temu, że moja praktyka jest w opłakanym stanie. — Żeby była chociaż w takim stanie, dopowiedziała sobie w myślach. — Ale teoria… Mój tata mnie uczył i wydaje mi się, że te najważniejsze podstawy opanowałam. Znam zastosowania zaklęć i eliksirów, wiem, jaki ruch wykonać różdżką, znam odpowiednią wymowę formułek i podstawową Historię Magii! Udało mi się to opanować na poziomie drugiej klasy. Astronomii uczyłam się od dziecka i… 

— Spokojnie, panno Owen — przerwała jej dyrektorka, unosząc dłoń, a następnie wstała i przeszła wzdłuż jednego z regałów. Chris nie potrafiła opanować drżenia rąk. Naprawdę wierzyła w to, że jest w stanie nadrobić zaległości. Potrzebowała tylko, żeby ktoś dał jej szansę. — Myślałam o twojej sytuacji całą noc, moja droga. Byłam o krok od tego, by poprosić o radę Ministra Magii, ale czułam, że ta sytuacja i tak prowokuje wiele pytań. W takich momentach cieszę się, że Hogwart pozostaje wciąż niezależną instytucją i ostatnie słowo mam ja… Największym problemem są egzaminy, a dokładniej SUMy, które odbędą się pod koniec roku szkolnego — mówiła dyrektorka, szukając jednocześnie czegoś na półkach. Chwyciła w dłonie drewnianą szkatułkę zamykaną na kluczyk i wróciła z nią do biurka. Crystal z całych sił próbowała unormować oddech i skupić się na tym, do czego zmierzała McGonagall, a nie na pesymistycznych myślach dotyczących tego, co by się wydarzyło, gdyby ten cały Minister dowiedział się o niej. — Bez SUMów nie możesz uczęszczać na szósty rok, w tym momencie nie możesz uczęszczać nawet na zajęcia dla drugorocznych uczniów, Crystal, ale jeżeli dasz mi powód, żebym uwierzyła w to, że jesteś już na poziomie drugiego roku, jestem skłonna porozmawiać z profesorami i nakłonić ich, żebyś przystąpiła do egzaminów eksternistycznych w ciągu tego roku.

— Egzaminów eksternistycznych? — powtórzyła powoli za czarownicą, która pokiwała głową i postukała długim palcem w szkatułkę.  

— Dostaniesz kredyt zaufania, panno Owen. Pozwolę ci uczęszczać na zajęcia uczniów z szóstego roku i proszę to docenić, bo czeka mnie batalia z gronem pedagogicznym w tej sprawie, bo nie każdy ma możliwość kontynuowania wszystkich przedmiotów po SUMach.

— Dziękuję, pani dyrektor! — zawołała Chris, zrywając się z miejsca. 

— Nie skończyłam jeszcze — powiedziała mocnym głosem McGonagall, skutecznie cofając Lupin na miejsce. — Oprócz aktualnego materiału, z którym będziesz musiała sobie poradzić, poproszę, żeby profesorowie, jeżeli się na to zgodzą, poprowadzili dla ciebie również zajęcia wyrównawcze albo przyjęli do takich grup, które już istnieją. Będzie to z pewnością dla ciebie niezwykle pomocne, ponieważ zarówno profesorowie jak i ja, będziemy oczekiwać, żebyś do czerwca zdała wszystkie zaległe egzaminy. Jeśli ci się uda, zostaniesz dopuszczona do SUMów i egzaminów z szóstego roku.

— A jeśli mi się nie uda? — spytała Crystal, spoglądając uważnie na dyrektorkę, która uśmiechnęła się delikatnie.

— Wierzę, że dasz radę, moja droga. Znam umiejętności pedagogiczne twojego ojca i jeżeli faktycznie przekazał ci wiedzę, to zrobił to w rzetelny sposób. Jeśli nie zdasz któregoś z egzaminów, będziesz kontynuować naukę na tym poziomie, na którym powinie ci się noga — wyjaśniła bez zająknięcia nauczycielka, a potem wskazała ponownie na szkatułkę. — W takim razie proszę, udowodnij, że jesteś w stanie nadrobić zaległości. Otwórz szkatułkę, używając odpowiedniego zaklęcia. To podstawowa wiedza z klasy pierwszej.

Crystal stanęła za krzesłem i przyjrzała się swojej różdżce, która wyjęła z kieszeni. Zacisnęła na niej kilka razy palce, czując to samo mrowienie, co w sklepie Ollivandera, kiedy zrozumiała, że rzeczywiście może używać magii. Przeklęte prawo pozwalało jej tylko na to w szkole, a ona była w niej niecałą dobę i nie zdążyła nawet spróbować… I przekorny los zażartował sobie z niej i sprawił, że pierwsze zaklęcie, które miała rzucić, decydowało o tym czy będzie mogła zdawać egzaminy. Spojrzała niepewnie na szkatułkę. Znała zaklęcie, wiedziała, jaki wykonać gest, wymowa była prosta, ale… Bała się, że polegnie. Nie mogła jednak pozwolić sobie na to, żeby wylądować z jedenastolatkami w jednej klasie. Wzięła głęboki wdech i wyciągnęła przed siebie różdżkę. Oczami wyobraźni spróbowała zobaczyć efekt swojego zaklęcia. Pod palcami czuła każdą wypukłość różdżki. 

Alohomora! — zawołała i w tej samej chwili wieko szkatułki odskoczyło nagle. Ręce Chris opadły wzdłuż tułowia, a spojrzenie wpatrzone było w jej cel. Udało się! To było jej pierwsze zaklęcie i się udało! Za pierwszym razem! 

— Doskonale! — pochwaliła ją jedna z czarownic z ram swojego portretu.

— Nic nadzwyczajnego — skwitował kolejny portret — jeżeli tyle lat nie używała magii, to i za pierwszym razem się udało… Zaklęcie lewitujące. 

Wingardium Leviosa! — zawołała z pewnością o wiele za głośno i zbyt wielką mocą, biorąc pod uwagę, jakie zaklęcie rzucała, a tym bardziej patrząc na efekt, który ono wywołało. Pudełko zaledwie podskoczyło delikatnie na biurku. Crystal wciągnęła ze świstem powietrze, słysząc prychnięcie jednego z portretów. Poprawiła ułożenie dłoni na różdżce, policzyła pospiesznie do dziesięciu, w międzyczasie wymieniając kilka przekleństw w myślach i po raz kolejny powtórzyła formułkę, tym razem spokojniej, bez zbędnych emocji, dokładnie zarysowując różdżką odpowiedni gest. Szkatułka wzniosła się chwiejnie w powietrze w miejscu, gdzie Lupin wskazywała różdżką, by zaraz potem zgodnie z ruchem dłoni powoli i delikatnie opadła na miejsce. Później dyrektorka nakazała jej podrzucić ten sam przedmiot w powietrze za pomocą innego zaklęcia, udało jej się za trzecim razem, kolejne portrety kazały jej go zmniejszyć, przesunąć kilka razy w różne miejsca. Zarówno McGonagall jak i wszystkie portrety przepytały ją następnie z receptur poniektórych, podstawowych eliksirów i właściwości magicznych roślin. Odpowiadała pewnym głosem, nie chcąc okazać zdenerwowania, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę, że pomyliła się w kilku odpowiedziach. Ciągłe sprawdzanie jej wiedzy trwało ponad dwie godziny, była wykończona i w przypływie zmęczenia mogłaby powiedzieć, że było jej już wszystko jedno. Chciała poznać werdykt. 

— To nie jest poziom, żeby dostać wybitny, ale… — zaczęła ostrożnie McGonagall, spoglądając na nią uważnie. 

— Widać olbrzymi potencjał, prawda? — dokończył za nią Dumbledore, na co kobieta mlasnęła nerwowo ustami. Crystal powstrzymała delikatny uśmiech i wyprostowała się na krześle. Widać było, że pani dyrektor bije się z własnymi myślami i kto wie, jaka byłaby jej decyzja, gdyby Dumbledore nie dodał: — Tak, Crystal, jesteś nieodrodną córką Remusa… 

— Dobrze, zgoda — odezwała się McGonagall, a z ust Chris wydobył się cichy okrzyk radości. — Musisz wiedzieć, na co się piszesz. 

— Zgadzam się na wszystko, pani dyrektor! — powiedziała natychmiast Chris, nachylając się w stronę biurka. — Naprawdę! 

— Dobrze, zajmijmy się twoim planem — westchnęła, kiwając głową i sięgnęła do szuflady po czysty pergamin. Z niewiarygodną gracją sięgnęła po pióro i zamoczyła je w atramencie, żeby chwilę później zrobić ogromnego kleksa na powierzchni papieru. Chris zamrugała kilka razy, ale dyrektorka najwidoczniej nie zrobiła sobie nic z tej wpadki, bo chwyciła różdżkę do ręki i zaczęła nią wykonywać delikatne ruchy. — Jeżeli nauczyciele wyrażą zgodę, to popołudniami będziesz miała zajęcia wyrównawcze z przedmiotów obowiązkowych, ponadto zapewne wiesz, że na trzecim roku uczniowie dobierają sobie co najmniej dwa kolejne przedmioty. Czy myślałaś, już o tym jakie chciałabyś wybrać?

— Tak — odpowiedziała natychmiast, przyglądając się, jak plama atramentu zmienia się w kolejne tabelki i rubryczki wypełnione nazwami przedmiotów. Oczywiście, że o tym myślała. Opuszczając las, miała w głowie zaplanowaną całą swoją edukację i chociaż różniło się to znacznie od jej wyobrażeń, to zdania odnośnie przedmiotów nie zmieniła. — Chciałabym uczęszczać na Starożytne Runy i Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami. — McGonagall pokiwała ze zrozumieniem głową, uśmiechając się nad pergaminem, który z sekundy na sekundę był coraz bardziej wypełniony. 

— Dobrze, zakładając, że pomyślnie zdałaś wszystkie egzaminy, z czego chciałabyś zdawać OWUTEMy? Oczywiście po tym, jak przystąpisz do SUMów, zredukujemy wszelkie nieścisłości, ale zgodnie z naszą umową, będziesz uczęszczać na przedmioty rozszerzone. 

— Obrona przed Czarną Magią, Transmutacja, Zaklęcia, Eliksiry, Astronomia, Zielarstwo oraz Runy — wyrecytowała bez zająknięcia, a dyrektorka zamarła, zdjęła swoje okulary i spojrzała na nią zdziwionym, ale troskliwym spojrzeniem. 

— Moja droga, wydaje mi się, że bierzesz na siebie za dużo — zauważyła McGonagall, nie spuszczając z niej wzroku. — Prosiłabym cię o zdrowy rozsądek. 

— Ja wiem, że to dość ambitne, ale… — zaczęła Chris, zerkając na pergamin, który miał być jej planem. Domyślała się, że w jej sytuacji zalecane byłoby podjęcie jak najmniejszej liczby przedmiotów, żeby zdać te wszystkie egzaminy pozytywnie, ale ona naprawdę wierzyła, że da radę. Może i była nazbyt ambitna, ale nie chciała być czarownicą na pół gwizdka. Skoro planowała, związać swoją przyszłość ze światem magii, to chciała wiedzieć jak najwięcej, mieć cały wachlarz możliwości przed sobą, a wiedziała, że będzie to możliwe dzięki nauce. Ojciec przecież mówił jej, że Hogwart jest jedną z najlepszych, jak nie najlepszą, szkół dla czarodziejów. — Te przedmioty wybrałabym zapewne, ucząc się od jedenastego roku życia. Chcę nadrobić zaległości i wiem, że dam radę. 

— W takim razie… — McGonagall odchrząknęła, machając różdżką, a Crystal dałaby sobie rękę uciąć, że ten błysk w oczach dyrektorki był wyrazem uznania dla jej postawy. Chris przymknęła oczy z ulgą. — Oto twój plan. Podejrzewam, że pod koniec semestru będziesz w stanie przystąpić do egzaminów z dwóch pierwszych lat, wtedy do tego planu dodamy również Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami — wyjaśniła dyrektorka, wręczając jej pergamin. Lupin otworzyła szeroko oczy, spoglądając na to, z czym będzie musiała się zmierzyć w najbliższym czasie. Śledziła wzrokiem każdą linijkę pochyłego pisma, z przerażeniem starając się uporządkować to wszystko w głowie. — Ponadto w weekendy będziesz miała zajęcia z astronomii oraz latania. Czy nadal jesteś pewna, że chcesz zdawać tyle przedmiotów?

— Oczywiście, że tak — powiedziała, chociaż w jej głowie pojawiła się myśl, że się przeliczyła. — Czy to wszystko?

— Tak, możesz już iść — odpowiedziała McGonagall.

— Naprawdę dziękuję, pani dyrektor. — Ściskając w dłoni plan zajęć, wstała z miejsca i ruszyła w stronę drzwi. Kiedy już miała je za sobą zamknąć, usłyszała głos profesor McGonagall:

— Crystal, gdyby cokolwiek się działo, albo gdybyś czegoś potrzebowała możesz do mnie przyjść. Nie zdradzę twojego sekretu. 

***

Krzyk niósł się echem po Wilczym Lesie, ciągnąc za sobą nutę rozpaczy. Powtarzało się to dzień w dzień od przeszło tygodnia, a kolejne wrzaski i jęki tworzyły już ponurą sonatę, której koniec nie miał nadejść. Bo jeden list nie jest w stanie niczego załatwić… 

Ian nie potrafił poradzić sobie z sytuacją, którą zgotowała mu Crystal. Nigdy nie spodziewał się, że będzie musiał ponownie przeżyć rozstanie. Informacja, że jego dziewczyna jest jakąś tam czarownicą, cokolwiek miało to znaczyć, nie była dla niego wystarczającym wytłumaczeniem. Znali się od dziecka, od ponad dwóch lat prawie każdy dzień spędzili wspólnie i nagle, bez żadnego powodu ona odeszła. Odeszła on rodziny, watahy, domu… Odeszła od niego… I to bolało najbardziej. Przecież wszystko było dobrze, tak jak zawsze! Więc dlaczego? Ryknął gniewnie, uderzając z impetem pięścią w drzewo. Nie zwracał już uwagi na ból, jego dłonie od tygodnia całe były popękane i zakrwawione, tak jak jego serce…

— Brawo! Właśnie znokautowałeś drzewo! To chyba twój największy wyczyn… — Rivers odwrócił się na pięcie i w ciągu sekundy przyszpilił niechcianego obserwatora do drzewa. Z chęcią mordu w oczach spojrzał na twarz Reece’a, jak zawsze drażniąco obojętną na wszystko co dookoła. O’Neili nie zrobił sobie z nic z tego aktu agresji skierowanego w jego stronę, uśmiechnął się jedynie z politowaniem, jakby nie spodziewał się po Ianie niczego innego i uniósł do ust dłoń, w której trzymał żarzącego się papierosa. Rivers sapnął wściekle i wytrącił mu go z ręki. A gdy całą wściekłość, która go wypełniała, spotęgowała myśl, że Reece miał dostęp do miasta i kontakt z jego mieszkańcami, więc śmiało mógł ułatwić Crystal ucieczkę za jego plecami, zamachnął się, gotów wymierzyć cios. — No śmiało, uderz mnie! Przecież dla ciebie nie ma znaczenia czy wyżyjesz się na mnie czy na drzewie! Nie wiem, co one w tobie widziały…

— One? — sapnął zbity z tropu, zatrzymując pięść tuż przy twarzy Reece’a. Jakie one? Przecież chodziło mu Crystal… Tylko o Crystal, która nagle zniknęła z jego życia, a on na to się nie godził.

— Crystal i Via… — odparł O’Neili, a gdy dostrzegł szok na twarzy Iana, uśmiechnął się kpiąco i mlasnął głośno językiem. — Pamiętasz ją jeszcze, proszę, proszę… 

— Skąd wiesz o Vii? — zapytał słabym głosem, czując ucisk w okolicy serca. Oczywiście, że pamiętał, jak mógłby zapomnieć? Chociaż skłamałby mówiąc, że nie odsunął od siebie wszystkiego, co z nią związane, żeby było po prostu łatwiej. I było, bo nikt o Sylvii nie wspominał, nie rozpamiętywał i nie rozdrapywał starych ran, więc skąd u licha ten facet mógł wiedzieć o jej istnieniu. — Nie było cię tu, kiedy ona… 

— Została wygnana? — dokończył za niego Reece, unosząc wysoko brew i rzucając Ianowi prowokujące spojrzenie.. 

— Odeszła… 

— Piękny eufemizm, ale całkowicie zbędny… — stwierdził O’Neili i wykorzystując chwilę zawahania Riversa, wyswobodził się z jego uścisku, poprawiając swoją katanę. Przyglądał się synowi przywódcy z kpiącym uśmieszkiem. Chociaż wyrośnięty i dobrze zbudowany, Ian był dla niego dzieckiem, które nie potrafiło robić nic poza popisywaniem się. Nie widział w nim następcy Benjamina, nie był człowiekiem stanowczym, a jego charyzma była jedynie ułudą, która mogła mu pomagać przez jakiś czas. Niestety nie miał zwyczaju używać mózgu. Może gdyby to zrobił, połączyłby już wszystkie fakty dawno temu… — Gdybyś miał tyle rozumu, żeby przejrzeć na oczy… 

— Gadaj gdzie jest Crystal! — zawył wściekle, lecz tym razem Reece zdążył przed nim uskoczyć i Rivers sam wpadł wprost na drzewo. Był to widok niebywale zabawny. Upadek wszelkich wartości, które do tej pory pozwalały Ianowi brawurowo panoszyć się po Wilczym Lesie. Teraz powoli wszystko tracił, a O’Neili był przekonany, że jest on zbyt słaby, żeby się podźwignąć z tego dna.

— Podejrzewam, że bardzo daleko… — stwierdził beznamiętnie, nie patrząc nawet na chłopaka. Młoda z pewnością trafiła tam, gdzie chciała. Do Londynu… Już Via o to odpowiednio zadbała, a on miał w sobie pewność, że jeżeli jakiś szczeniak urodzony w tym miejscu miał bez problemu przeżyć w cywilizacji, to była to właśnie Lupinówna. — Daj jej żyć własnym życiem, jest wolna i sama decyduje o sobie. Chciała odejść, więc odeszła…

— Wróci… — powiedział głośno Rivers, jakby chciał tym upewnić samego siebie.

— Lepiej spytaj się swojego ojca czy ma jeszcze do czego wracać… — rzucił kpiącym tonem Reece, a następnie wyciągnął z kieszeni pogiętego papierosa i wkładając go do ust odszedł, zostawiając Iana opartego o drzewo, jakby właśnie został dotkliwie pobity. A przecież to była tylko rozmowa, ta która zasiała ziarno wątpliwości… 

Po kilku głębszych oddechach, dźwignął się na równe nogi. Ruszył przed siebie, nie zważając na to, w którą stronę szedł, a jego myśli krążyły wokół dwóch dziewczyn, które nagle zniknęły z jego życia… Crystal i Via były wbrew wszelkim pozorom bardzo podobne do siebie. Jednak tym, co łączyło je szczególnie, był właśnie fakt, że obie go zostawiły, burząc tym samym jego świat. I o ile rozumiał, że Sylvia nie była wilkołakiem i nie mogła dłużej przebywać w lesie, to Crystal miała przed sobą jeszcze cały rok, a on wierzył, że to byłaby tylko formalność. Bo przecież musiała się przemienić! Via też miała się przemienić… Myśli kołatały się w jego głowie i chociaż próbował się od nich uwolnić, nie potrafił. Świeże rany spowodowane ucieczką Lupin przeplatały się ze rozdrapanymi właśnie bliznami, które pozostały mu po Vii. Obie były mu najbliższe, a Crystal na dodatek kochał. I może to właśnie różniło je najbardziej… Lupin darzył miłością i nie mógł być zły na nią. Na jej rodziców, tych całych magów, inne wilkołaki i caluteńki świat owszem, ale nie na nią. Via natomiast była jego najbliższą przyjaciółką, towarzyszką od najmłodszych lat i czuł do niej ogromny żal, że chociaż była od zawsze częścią jego życia, to zniknęła… 

Nie zauważył nawet, kiedy dotarł do swojego domu na polanie. Dopiero skrzypiący stopień uzmysłowił mu, że przeszedł cały las. Niechętnie otworzył drzwi, spodziewając się, że w środku zastanie ojca. 

— Byłeś u Lupinów? — głos Benjamina pozbawiony był jakichkolwiek emocji, chociaż Ian wiedział, że ojciec umiejętnie skrywa złość. Był przecież wściekły, że coś nie poszło po jego myśli, a jeden z członków watahy odłączył się za jego plecami. Ian spojrzał na ojca, który siedział w wyściełanym krześle pod oknem i spoglądał w stronę drzwi, jakby wyczekiwał syna.

— Spotkałem Meg nad strumieniem… — skłamał gładko, zdając sobie sprawę z tego, że wychodzi mu to coraz lepiej. Przez całe swoje życie nie miał za bardzo okazji do kłamstwa, wszystko było na swoim miejscu, więc nie widział takiej potrzeby. Teraz jednak, od kiedy tamtego dnia, gdy zniknęła Crystal, obiecał Lupinowi, że nie powie nic o tym, co jego ukochana napisała w liście, kłamał nieustannie. Gdyby miał wybór, powiedziałby ojcu prawdę, ale pierwszy raz w życiu miał przeczucie, że w tej sprawie Benjamin nie jest w stanie nic zrobić. Nic, co pomogłoby sprowadzić jego dziewczynę z powrotem do lasu… Musiał zdać się na pana Lupina, który zdawał się wiedzieć najwięcej i zaufać mu. Dlatego będzie okłamywał swoich najbliższych… — Nic nie wie, Crystal nie zostawiła żadnej wiadomości ani nie odezwała się później… 

— A Remus? — dopytywał ojciec, nachylając się w jego stronę i splatając ręce tak, by móc oprzeć na nich brodę. Ian nie uległ spojrzeniu ojca. Wytrzymał. Rozmowy o Remusie Lupinie w tym domu zawsze były trudne, bo od kiedy tylko pamiętał, jego ojciec gardził tym mężczyzną. Tym dziwniejsze było, że tak chętnie przyjął wieść o związku swojego syna i córki Lupina…  Może dostrzegał w tym jakieś swoje zwycięstwo, dominację nad Remusem, która wydawała mu się tym cenniejsza, im częściej Lupin mu się sprzeciwiał.

— Nie rozmawiałem z nim, podobno zaszył się w chacie i nie wychodzi z niej… — skłamał po raz kolejny i tchnięty dziwną myślą, dodał: — Tak samo, jak Greg… 

— Trudno, zniknęła — mruknął niezadowolony, usadawiając się wygodniej z przymkniętymi oczami. 

— I to tyle? — rzucił wzburzonym tonem, którym nie powinien zwracać się do ojca. Jednak nie potrafił już nad sobą panować. Może to było spowodowane zmęczeniem, które wywoływała w nim ta sytuacja, a może rozmowa z Reecem i przypomnienie o Vii wywołało w nim nagłe, wcześniej nie odczuwane poczucie niesprawiedliwości i niezgody na zasady, których uosobieniem był przecież jego ojciec. — Przecież jest jedną z nas! Powinniśmy posłać kogoś za nią, sprowadzić do domu.

— Nie będę nikogo narażać, Ian — powiedział stanowczo, wstając z miejsca i mierząc syna spojrzeniem jasnym oczu, tych samych, które przecież on po nim odziedziczył, a jednak teraz wydawały mu się zupełnie obce. — Nie po to oddaliliśmy się od ludzi, żeby teraz ryzykować dobro watahy dla dziewczyny, która sobie coś ubzdurała… 

— Ale…

— Powiedziałem nie! — ryknął, uderzając pięścią w stół, a Ian zacisnął nerwowo szczękę. Myślał o tym, w którym momencie wszystko zaczęło się sypać… Benjamin zmierzył syna od stóp do głów uważnym spojrzeniem. Robił to często, ale zazwyczaj w jego oczach Ian mógł dostrzec dumę, a teraz… Sam nie wiedział. — Idź po Denzela.

— Dlaczego? — zdziwił się Ian, nie rozumiejąc, po co ojciec chciał widzieć jego przyjaciela.

— Ktoś musi cię ustawić do pionu… — stwierdził beznamiętnie ojciec i usiadł z powrotem na krzesło. — Na niego mogę liczyć. Przynajmniej dopóki ty o niej nie zapomnisz…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz