niedziela, 9 stycznia 2022

I. Rozdział XVII

Było ciemno, wilgotno i nieprzyjemnie. Droga ciągnęła się w nieskończoność. Szła już tak długo, że zaczęła podejrzewać, że się zgubiła. Ale zrobiła wszystko zgodnie z instrukcjami Teda, a przynajmniej tak jej się wydawało…

Te kilka dni po świętach zlały się tak, że z trudem rozróżniała dzień od nocy. Każda kolejna doba wyglądała tak samo. Budziła się, znikała na błoniach, żeby trochę pobiegać i na nowo odnaleźć swój rytm, a przede wszystkim oczyścić umysł po tym, co się wydarzyło. 

Że te święta wyglądały inaczej, niż by tego sobie życzyła to jedno, ale to co się wydarzyło później to już drugie. Same Boże Narodzenie było poprawne. Otrzymała kilka naprawdę cudownych prezentów, za które była wdzięczna. To bardzo podniosło ją na duchu. Potrafiła sobie poradzić z samotnością w opustoszałym zamku, właściwie czuła się lepiej przebywając sama w dormitorium czy Pokoju Wspólnym, niż podczas świątecznego posiłku. Nie było źle, nie wydarzyło się nic nieprzyjemnego, nie musiała rozmawiać z Babbling, a nawet sympatycznie spędziła czas. Jednak nie miało to znaczenia, bo była w tym wszystkim sama. Nie miała z kim dzielić tego czasu i wszystkich przeżyć. To zżerało ją od środka i kiedy po całej uczcie znalazła się sama w swoim dormitorium całkowicie pękła. 

Tęsknota i samotność całkowicie nią ogarnęły, a ona szukała pocieszenia w pamiątce od ojca. Zapomniała o tym, że przy ich pożegnaniu tata powiedział jej, że gdy będzie w potrzebie, ma wypowiedzieć jego imię, patrząc na zegarek. Świat magii był dla niej wówczas obcy, nie zrozumiała wtedy, że to może mieć głębszy sens. Tyle razy wpatrywała się w zegarek, śledząc wzrokiem wskazówki i wspominając ojca, ale dopiero teraz wypowiedziała jego imię na głos. Nie rozumiała jak to możliwe, jaka magia była powiązana z tym przedmiotem, ale dzięki niemu połączyła się z rodzicami i po prawie pół roku braku kontaktu mogła z nimi porozmawiać. To było niezwykłe, można to śmiało nazwać lekarstwem na jej problemy. Może nieidealne, ale mimo wszystko działające. Mogła ich zobaczyć, usłyszeć ich głosy, przeprosić i powiedzieć im, że ich kocha. Zrozumiała jednak, że zostawiła za sobą wiele problemów, których nie rozwiązała. Zrzuciła je na rodziców i Iana, bo chyba tylko oni jeszcze o niej pamiętali… 

Niepokoiło ją to wszystko, zapomniała na chwilę o swoim problemach, o pytaniach, które chciała zadać ojcu, pragnieniu wyjaśnień wszelkich wątpliwości. Bardziej interesowało ją to, co działo się w Wilczym Lesie. Oczami wyobraźni widziała Benjamina Riversa i jego jeszcze bardziej radykalne zasady, które odbijały się na jej rodzicach, dawnych przyjaciołach i najwidoczniej również na Ianie. Nie miała jak zareagować, jak pomóc. Była za daleko, ale jej myśli znów krążyły wokół domu. I tak na zmianę próbowała je od siebie odgonić, by chwilę później zatracać się w nich od nowa. 

Trwało to prawie tydzień i jedyną deską ratunku było zastanawianie się czy powinna wprowadzić plan Teda w życie. Wahała się długo, tłumacząc sobie, że nie powinna sprzeciwiać się McGonagall, że dyrektorka pewnie miała rację, a ona namąci w życiu swoich szkolnych kolegów. Jednak zawsze gdzieś tam, z tyłu głowy odzywał się cichy głos, który mówił, że to jej nagłe zniknięcie namiesza jeszcze bardziej. Nie mogła od tak odwrócić się od Teda i reszty, nie chciała tego robić. I chyba to było najważniejsze. Potrzebowała swoich przyjaciół, stali się częścią jej życia, której nie chciała stracić. To było zbyt ważne. I pokusiłaby się o stwierdzenie, że nic nie jest w stanie ich rozdzielić. Ani jej przeszłość, ani przeszłość jej ojca, ani też obawy innych.

Dlatego trzydziestego pierwszego grudnia, zaraz po obiedzie zarzuciła na kark swoją skórzaną kurtkę, chwyciła torbę, którą dostała od ojca i wymknęła się z Wieży Gryfonów. Było to trudne, bo nie miała jak ukryć się na zupełnie pustym korytarzu. Droga na trzecie piętro wydawała się trwać w nieskończoność, tak samo jak chwila, gdy stała naprzeciwko posągu Jednookiej Wiedźmy. Wtedy również się wahała. Wiedziała, że gdy tylko wyciągnie różdżkę i wypowie zaklęcie, nie będzie już odwrotu. I wiedziała to, gdy szła tym ciemnym korytarzem, powtarzając w głowie plan Teddy’ego. 

Chciała móc powiedzieć, że odetchnęła z ulgą, gdy dotarła do piwnic Miodowego Królestwa, ale tak nie było, dopóki nie wyszła ze sklepu z duszą na ramieniu, mrużąc oczy od grudniowego słońca, którego promienie odbijały się od śniegu. Wtedy właśnie rozglądała się po ulicach Hogsmeade, próbując przyzwyczaić wzrok do światła po długiej wędrówce w ciemnym korytarzu, a chwilę potem widok zasłonił jej jaskrawy kształt, który pojawił się znikąd. Chris głośno przeklęła, czując powiew powietrza i niebezpiecznie bliską obecność tego dziwnego zjawiska. 

— Wskakuj, Złośnico! 

Zadarła głowę do góry, słysząc to nieznośne przezwisko, które nadał jej Teddy i tylko on go używał i dostrzegła, co prawie ją staranowało. To dziwne zjawisko okazało się być trzypiętrowym pojazdem o wściekle fioletowym kolorze, który zaparkował dokładnie przed nią, tak że stała teraz na wprost wejścia, w którym stał szeroko uśmiechnięty Ted Tonks ze swoją niebieską czupryną i szalikiem Hufflepuffu zawiniętym na szyi. 

— Co to? — spytała zszokowana, kryjąc uśmiech, który próbował wedrzeć się na jej twarz od momentu, gdy tylko zobaczyła Teda. W tej właśnie chwili pozbyła się wszelkich wątpliwości. Była pewna, że ten wieczór, kończący najbardziej zwariowany rok w jej życiu chciała spędzić właśnie z Tonksem. 

— Błędny Rycerz… — Usłyszała głos jakiegoś faceta w średnim wieku, który stanął ze znudzoną miną tuż za Tedem, gotów wygłosić najwidoczniej jeszcze nudniejszą formułkę promocyjną, ale Teddy włożył mu do ręki parę monet i kiwnął na niego głową, a potem sam wyjaśnił krótko:

— Autobus. Wsiadaj, nie będziesz chyba marznąć na mrozie? — spytał, wyciągając do niej dłoń i uśmiechając się ujmująco. Chris pokręciła głową, śmiejąc się w duchu i podała mu rękę, a on natychmiast wciągnął ją do środka. Teddy pociągnął ją w głąb autobusu, który był wyjątkowo dziwny. Pomijając fakt, że miał aż trzy piętra, to wszystkie miejsca siedzące w środku stanowiły zwyczajne, luźno ustawione krzesła, na których usiedli we dwójkę. — I jak święta? — spytał beztrosko, kładąc ramię na oparciu jej krzesła, a wtedy autobus zwany Błędnym Rycerzem ruszył z miejsca z takim impetem, że wszystko przesunęło się na tyły pojazdu. Crystal z trudem utrzymała się na własnym krześle, patrząc z przerażeniem na Teda, który zdawał się być całkowicie przyzwyczajony do tego, co się właśnie działo. — Babbling urocza jak zawsze?

— Słowem się do mnie nie odezwała — mruknęła, rozbawiając go jeszcze bardziej, bo parsknął śmiechem, ale pytanie czy z powodu jej komentarza czy dziwnej pozycji na krześle. — Cicho, spokojnie, bez większych sensacji. Prawdopodobnie zupełnie inaczej niż u ciebie — mruknęła, uśmiechając się nieznacznie, uważając, żeby przypadkiem nie palnąć nic na temat rozmowy z rodzicami. Dlatego też sama narzuciła tor rozmowy, a było to o tyle prostsze, że autobus ustabilizował kierunek jazdy. — Dziękuję za prezent, jest uroczy…

— Mówisz? — Teddy uśmiechnął się chytrze, nachylając się w jej stronę. — A wiesz, że… 

— Tak, mam świadomość, że to Lizzy go zrobiła — przerwała mu, wywracając oczami ku jego rozbawieniu i sama przekonała się, że miała rację podejrzewając go o próbę zbliżenia jej i Lizzy — więc poszedłeś całkowicie na łatwiznę i zwaliłeś na nią całą robotę. 

— Niewdzięczna… 

— To gdzie właściwie mieszkasz? — spytała, patrząc za okno, gdzie krajobraz całkowicie się rozmywał. Zastanawiała się nad tym, jak wyglądały jego święta i ile ją z tego ominęło. 

— W Londynie, ale w sumie nie jedziemy do mnie — odpowiedział od razu, rozsiadając się na swoim krześle. 

— A gdzie?

— Też do Londynu, do mojego wujka… — wyjaśnił, spoglądając na nią z zaciekawieniem. Chris skinęła głową i po raz pierwszy od ich spotkania wątpliwości dały o sobie znać. Przeraziła ją myśl o spotkaniu z rodziną i przyjaciółmi Tonksa. Uświadomiła sobie, że będzie musiała cały czas mieć się na baczności. Teddy natomiast był całkowicie zrelaksowany i gotowy na dobrą zabawę. — Impreza zaczęła się jakieś pół godziny temu. Zrobimy wielkie wejście! 

— A może wejdziemy tylnymi drzwiami? — szepnęła pełna wątpliwości, nie lubiła być w centrum uwagi. Teddy znosił takie sytuacje znacznie lepiej, chyba mu to czasem pasowało, nawet niekiedy je prowokował tak jak teraz. Ona wolała uniknąć całej szopki z wielkim przedstawianiem i tłumaczeniem każdemu z gości, kim ona jest. Znacznie bardziej podobała jej się wizja wślizgnięcia się bokiem i wmieszania w tłum. Teddy jednak nie odpowiedział, może nie usłyszał, może zignorował jej pytanie. 

— Młodzieży, wasz przystanek jest następny — powiedział facet w średnim wieku, któremu Teddy opłacił przejazd, a oni skinęli równocześnie głowami. Ted z wyraźną radością, Chris nieco bardziej zestresowana. 

— Będzie tam twoja mama? 

— Będzie — odpowiedział, ściągając brwi i zerkając na nią z zastanowieniem. — To jakiś problem?

Czy to był problem? Oczywiście, że nie, pod warunkiem, że bierze się pod uwagę to, że jest jedyne mamą jej przyjaciela, którego wujek organizuje sylwestrową imprezę dla najbliższych znajomych. Problemem było to wtedy, gdy dostrzegało się fakt, że ci najbliżsi znajomi w przeszłości mieli związek z jej ojcem. Sama uwielbiała profesor Tonks, a ona zdawała się nie łączyć jej w żaden sposób z Remusem Lupinem i raczej nie dostrzegała powiązań między nimi, ale czy pozostali z dawnych członków Zakonu Feniksa też tak postąpią? Może inni byli bliżej jej ojca? Chris oczami wyobraźni widziała jak profesor Tonks przedstawia ją swoim znajomym, a oni rozpoznają w niej córkę Remusa… Spojrzała niepewnie na Teddy’ego i uśmiechnęła się krzywo, wiedząc, że musi mu odpowiedzieć.

— Wymknęłam się nielegalnie ze szkoły, a ona jest nauczycielką…

— W czasie przerwy świątecznej i wakacji nią nie jest — próbował ją uspokoić Teddy, uśmiechając się ciepło. A Chris mogłaby mu w ten uśmiech uwierzyć bez jakichkolwiek oporów. — Spokojnie, mama jest ostatnią osobą, która mogłaby ci robić problemy z tego powodu. Sama się wkurzyła, jak powiedziałem jej, że McGonagall zabroniła ci jechać z nami — powiedział, a Chris spuściła głowę, ukrywając nerwowość, która pojawiła się na jej twarzy, gdy pomyślała sobie, że matka Teda mogłaby interweniować u dyrektorki. Teddy nie dawał za wygraną i ciągle starał się ją wprawić w dobry nastrój. — No dalej rozchmurz się! Gdybyś wiedziała, co ta cała zgraja robiła w naszym wieku, to nie miałabyś wyrzutów. 

— Na twoim miejscu nie chwaliłabym się tym, że wiem, co robiła twoja mama w naszym wieku — mruknęła, rozluźniając się nieco. — To trochę psychiczne… 

— Całe szczęście tylko trochę — zaśmiał się wesoło, robiąc głupią minę, a potem spadł z krzesła, gdy autobus nagle zahamował z impetem. Chris podbiegła do niego, ale nic mu się nie stało, bo zerwał się na równe nogi i zawołał wesoło: — Jesteśmy! 

Tonks złapał ją za ramię i wybiegł z autobusu. Znaleźli się na pustej ulicy, po której obu stronach znajdowały się wstęgi identycznych kamienic. Nic nie wskazywało na to, żeby gdzieś w okolicy odbywała się wielka impreza. Było ciemno, zimno i jedynie śnieg, którego było znacznie mniej niż w Hogsmeade, sprawiał, że cała ulica nie niknęła w mroku. Teddy podprowadził ją w stronę zejścia do piwnicy. Prowadziły do niej kilkustopniowe schody, które kończyły się na wprost wejścia, nad którym wisiał podniszczony, trudny do odczytania szyld. 

— Witaj w Fontannie Szczęśliwego Losu, Chris! — zawołał Teddy, wyciągając różdżkę i stając na pierwszym stopniu, a wtedy to, co widziała, zupełnie się zmieniło. Nie było brudnego szyldu, nie było obskurnego wejścia do piwnicy. Teraz spoglądała na dobrze oświetlone drzwi lokalu, którego nazwa wisiała na kolorowym, starannie wykonanym szyldzie. Fontanna Szczęśliwego Losu jawiła się przed nią w pełnej krasie, zachęcając do sprawdzenia, co kryje się za tymi tajemniczymi drzwiami. 

— To jest bar? 

— Cudowny, prawda? — spytał Teddy z zachwytem wypisanym na twarzy, jakby był z tego faktu dumny. — Należy do mojego wujka, razem z ciocią prowadzą ten bar. To chyba jeden z najlepszych czarodziejskich barów w Londynie. Na co dzień przychodzi tu cała chmara klientów, ale co roku w sylwestra knajpa jest zamknięta i wujek organizuje genialną imprezę dla całej rodziny i wszystkich znajomych! 

— I oni wszyscy tam są? — spytała, spodziewając się, że gdy tylko otworzą drzwi zaleją ją fala wujków, ciotek, ćwierć-kuzynów, prawie-kuzynek i innych nieokreślonych bliskich, których Teddy planował jej przedstawić podczas świąt. 

— No nie ma dzieciaków… — odpowiedział po krótkiej chwili zastanowienia. — Wujek stwierdził, że wpuszcza tylko osoby po czternastym roku życia. 

— Dlaczego akurat czternastym? — zdziwiła się absurdalną zasadą, a Teddy uśmiechnął się tajemniczo. 

— Bo sam wtedy zaliczał pierwsze imprezy alkoholowe. No dalej! Bo impreza nam przeleci! 

***

Ta zima nie mogła być bardziej mroźna. Chociaż bardziej pasowało do niej określenie mroczna. Ian dotkliwie to odczuwał i chyba nie był jedyną ofiarą tej paskudnej pory roku. Wilczy Las nie był już taki jak kiedyś. I nie zapowiadało się na to, żeby cokolwiek wróciło do normy. Rivers miał wrażenie, że wszystko zaczęło się sypać wraz ze zniknięciem Crystal. Tak jakby była filarem, który podtrzymywał cały jego świat, jakby była murem, który odgradzał od niego wszelkie wątpliwości i dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Gdy jej zabrakło, jego codzienność legła w gruzach. 

Wiedział, że nie tylko jemu jest ciężko. Obserwował Lupinów, którzy przecież stracili córkę. Widział, jak jedynie wspólne wsparcie pozwala im przeżyć każdy kolejny dzień, a były to dni puste i pozbawione radości. Musieli też uważać, bo chociaż ojciec już dawno temu zaprzestał go wysyłać na przeszpiegi do Remusa i Meg, to wiedział, że inni członkowie watahy również mają ich na oku i to na polecenie jego ojca. On sam pamiętał jednak o słowie danym Remusowi i coś w nim mówiło mu, że powinien go dotrzymać. A było to cholernie trudne, kiedy patrzył na to jak cierpią jego przyjaciele. 

Nancy, chociaż wszystko zwalała na ciążowe hormony, kompletnie się załamała stratą najbliższej przyjaciółki, która zniknęła bez słowa. Ian nawet nie mógł jej powiedzieć, dlaczego Crystal nie ma już z nimi. Phil, widząc stan swojej przyszłej żony, chodził ciągle wściekły. W końcu wycofali się oboje. Nie przychodzili już do jaskini, unikali spotkań, odizolowali się od nich. W Danzelu również coś się zmieniło. Ian nie potrafił nawiązać z nim już tak zażyłego kontaktu. Widywali się często, Dan prawie codziennie pojawiał się w ich chacie, chociaż Ian miał wrażenie, że jego przyjaciel wcale nie przychodził do niego. Rivers czuł się obco we własnym domu i nie umiał nic na to poradzić. Stracił pewność siebie, stracił chęć do działania, stracił tak wiele w oczach ojca… Chociaż ciągle go miał. 

Zima była trudna dla nich wszystkich. Nie pamiętał by kiedykolwiek tak kiepsko przygotowali się do tego mroźnego sezonu. Ale jak mógł się dziwić, skoro jedna z najlepszych myśliwych zniknęła, a druga kompletnie odizolowała się od codziennego życia watahy. Nie zgromadzili zapasów, nie przygotowali ciepłych skór, a morale obniżały się wraz z temperaturą. Przynajmniej takie wrażenie odniósł Ian. Brakowało tylko tego, żeby pojawiła się jakaś choroba, która dopadłaby niedożywione wilkołaki… Na domiar złego stracili jednego ze swoich. A to zawsze był cios dla ich społeczności. 

Szedł, zapadając się wraz z kolejnymi krokami po kolana w śniegu. Czuł jak skóra go piecze od przejmującego mrozu. Dzisiejsza pełnia zapowiadała się być najbardziej dotkliwa w tym roku. Ian marzył o tym, żeby księżyc pojawił się już na niebie. Pod postacią wilka łatwiej było znieść chłód. Chociaż te dreszcze, które teraz przechodziły mu po kręgosłupie, nie były spowodowane mrozem. Między drzewami zamajaczyła mu znajoma chata, która tego dnia wydawała się wyjątkowo upiorna. Minęły dwa dni… Tylko dwa. 

— Dan… — mruknął, a jego głos zachrypiał niepewnie. Spoglądał na swojego przyjaciela, który siedział z bukłakiem wina na schodkach prowadzących do jego rodzinnego domu. Najwyraźniej nie zważał na mróz. Chociaż czy on sam przejmowałby się czymkolwiek, gdyby jego ojciec zginął? — Trzymasz się? 

— Pewnie — odparł krótko i rzeczowo Morton, mierząc go pijackim spojrzeniem. Gołym okiem było widać, że od tego wypadku przy wyrębie cały czas był na rauszu. Ian doskonale to rozumiał. Każdy miał jakiś sposób na radzenie sobie ze stratą… 

— Wiesz, że jeżeli będziesz chciał… 

— Nie jest mi żal tego starego pierdziela — przerwał mu Dan, podnosząc się na równe nogi i zachwiał się niepewnie. Pewnie upadłby, gdyby nie złapał się barierki tak mocno, że drewno zaskrzypiało pod jego uściskiem. Ian spojrzał na niego ze współczuciem, ale i również naganą. Żałoba żałobą, ale nie powinien tyle pić na kilka godzin przed samą pełnią. Lada chwila miał wzejść księżyc, a Dan był kompletnie narąbany. I jeszcze to wyparcie… Ian wiedział, że jego przyjaciel nie żył w zgodzie z własnym ojcem, ale kłócić się to jedno, a stracić to drugie. 

— To twój ojciec.

— Nieprawda. 

— Słucham? — zdziwił się Ian, słysząc pewność w głosie przyjaciela, który spoglądał na niego wrogo, tak jak nigdy przedtem. Ostatnimi czasy byli sobie prawie obcy, ale jednak przyjaźnili się od urodzenia i Rivers nie wyobrażał sobie, żeby to miało się zmienić. Miał zamiar wspierać Dana w tej chwili, nawet jeśli on będzie go odtrącał.

— Jonathan Morton nie był moim ojcem — powiedział dosadnie Dan, a jego głos był tak przeraźliwie wyprany z emocji, że Iana aż zamurowało. Morton zaśmiał się złowrogo. — Zdziwiony? Wiedziałem o tym od zawsze. Wiedziałem, że moja matka go nie kochała, że była z nim tylko dlatego, że mój prawdziwy ojciec nie mógł z nią być. 

— Kto jest twoim ojcem? — spytał Ian, czując mrowienie na całym ciele. Nie potrafił rozróżnić czy to pierwsze oznaki wschodu księżyca czy może przerażające przeczucie, że pijacki bełkot Danzela może być prawdą. 

Faktem było to, że Dan nie miał dobrych kontaktów z ojcem, właściwie to ciągle się kłócili, nieustannie prowadzili wojnę. Jedynym co mieli ze sobą wspólnego to nazwisko. Od kiedy zmarła matka Dana, już nawet nie udawali, że mogą znaleźć wspólny język. W końcu Danzel się wyprowadził i wydawać by się mogło, że zawiesili broń. Ian był przekonany, że więź łącząca ojca z synem jest niezwykle silna i nic nie jest w stanie jej zerwać, nawet jeśli wiązałby się z tym jakiś konflikt. On nie wyobrażał sobie życia bez własnego ojca. Benjamin był wymagający, surowy, ale również opiekuńczy. Był dobrym człowiekiem, tak jak i stary Morton…

— Jeszcze się nie domyśliłeś? — zapytał z kpiną w głosie Dan, podchodząc do Riversa i obchodząc go dookoła niczym zwierzynę. — Pomyśl, Ianie. Kto zawsze traktował mnie jak syna? Czyj dom mogłem uważać za swój? Kto kazał mi pilnować twojego tyłka, żebyś nie przyniósł mu wstydu? — Odpowiedź nasuwa się sama, a Ian nie mógł znieść spojrzenia swojego przyjaciela. — Zawsze byliśmy jak bracia, prawda? 

— Co ty pieprzysz? — ryknął Ian, zaciskając pięści. Jak Danzel w ogóle mógł insynuować, że jego ojciec, że Benjamin Rivers mógłby mieć drugiego, nieślubnego syna z kobietą inną niż jego mama? Przecież to było niemożliwe! — Mój ojciec nigdy by… 

— Sam go możesz spytać, braciszku… — powiedział to z niezwykłą swobodą, akcentując ostatnie słowo. Ian zaczął kręcić głową, jakby mogło to odgonić wątpliwości i przypuszczenia. Było to niemożliwe, zwłaszcza po tym co miał zaraz usłyszeć. — On powiedział mi o tym kilka dni temu. Wiesz, jakie dokładnie były jego słowa? Że to ja jestem synem, którego zawsze pragnął i nigdy się na mnie nie zawiódł. Nie tak jak na tobie… — Czemu to wydawało się prawdopodobne? Czemu Ian nie miał sił zaprzeczać? Danzel był starszy od niego zaledwie o kilka tygodni, to by oznaczało, że Benjamin zdradził swoją żonę, kiedy starali się o poczęcie dziecka. Nie chciał w to wierzyć, przez całe życie jego ojciec jawił mu się jako wzór do naśladowania. Robił przecież wszystko, żeby sprostać jego oczekiwaniom. Był dumny z tego, że jego ojciec dbał o całą watahę, o jego przyjaciół, a zwłaszcza Dana otaczał ojcowską troską. Czy to wtedy powinien zacząć coś podejrzewać? A może Morton kłamie? Może śmierć Jonathana odcisnęła na nim piętno, którego nie udźwignął? Bo niby czemu Benjamin miał nagle, po tylu latach wyjawić taki sekret? Czy to tylko dlatego, że Ian źle zniósł odejście Crystal? Nie, to się nie trzymało kupy… Ale najwidoczniej tylko on tak uważał. — Jedyną przeszkodą, która stała na drodze do usynowienia mnie był stary Morton.

Te słowa uderzyły go jeszcze bardziej. Jedyną przeszkodą… Danzel był porywczy, ale nie mógł być tak okrutny i bezlitosny. To był wypadek. Jonathan Morton zginął w wypadku, niefortunnym i całkowicie zbędnym, ale to nie była niczyja wina… Był doświadczonym drwalem, nie raz sam szedł w las i ścinał drzewa, a potem je rąbał. Miał ten fach w ręku i ciężko uwierzyć, że ten wypadek zdarzył się podczas… No właśnie, trudno uwierzyć…

— Coś ty zrobił, Dan? 

— Usunąłem problem. — Powiedział to tak nonszalancko, tak beztrosko, że sens słów, choć właśnie takich się spodziewał, z opóźnieniem dotarły do Iana. Przeszedł go dreszcz. Już nie miał wątpliwości, że to Danzel zamordował starego Mortona. — Trzeba było zapomnieć o tej gówniarze i słuchać się Benjamina. Już zapomniałeś, że to on stoi na naszym czele, że on jest samcem alfa i dyktuje zasady? — Kolejny dreszcz. Tym razem jeszcze bardziej przejmujący. To pełnia. Zbliżała się coraz bardziej, a jego ciało reagowało na księżyc. Powinien odejść, zniknąć, być jak najdalej. Kiedy on i Dan się przemienią, instynkt weźmie górę, wszystkie odczucia się spotęgują, świadomość nie będzie nic znaczyć. Rzucą się na siebie i kto wie, jak to się skończy. Ale zapomniał o tym, gdy Dan zadał kolejny cios: — Przestałeś spełniać swoje zadanie, braciszku… 

— Przestań mnie tak nazywać! — ryknął Ian, łapiąc Mortona za koszulę, ale ten tylko zaśmiał się szyderczo i splunął mu prosto w twarz.

— To ja jestem pierworodnym synem Benjamina Riversa i to ja jestem jego następcą. 

Ian nie zdążył już zareagować, po lesie rozniosło się wycie wilkołaków, a on sam poczuł, że zaczyna się przemieniać. Ostatnią rzeczą, którą dostrzegł nim zmienił postać, było spojrzenie Dana - tak złowrogie i łaknące krwi, że przeraziłoby nawet najpotężniejszego wilkołaka. Już wtedy Rivers zrozumiał, że ten, kto przeżyje pełnie, zasłuży na miano syna przywódcy. 

***

Pub należący do wujka Teda na pierwszy rzut oka nie wydawał się być dużym lokalem. Może dlatego, że było w nim mnóstwo ludzi i cała przestrzeń sprawiała wrażenie dość ciasnej. Gdyby jednak było pusto, Chris zobaczyłaby duże, przestronne pomieszczenie o ścianach wyłożonych starą cegłą i belkach stropowych, z których zwisały same żarówki bez żadnych kloszy i rzucały mdłe światło na okrągłe stoliki, przy których mogli siedzieć klienci. Na wprost wejścia, w głębi pomieszczenia znajdowało się niewielkie podwyższenie, które mogło być sceną lub parkietem, a ścianę zdobiła drewniana płaskorzeźba przedstawiająca tryskającą wodą fontannę. Po prawej stronie był dobrze oświetlony bar z długą, lśniącą od lakieru ladą, przy której stały barowe stołki. Za barem na ścianie wisiały półki wypełnione najróżniejszymi rodzajami alkoholu. 

Gdy tylko Crystal i Teddy weszli do środka, uderzyła w nich fala głośnej muzyki i gwar radosnych rozmów. Wszyscy obecni zdawali się być w doskonałych nastrojach. Rozmawiali, pili, tańczyli. Chris widziała osoby w prawie każdym wieku, chociaż rzeczywiście nie było dzieci. Lupin poczuła dziwną ekscytację, ale była również przytłoczona ilością obcych jej ludzi w jednym pomieszczeniu. Ludzi, którzy mogli znać jej ojca. 

— Crystal! — Usłyszała, jak ktoś krzyczy jej imię, a potem poczuła, że ta osoba zamyka ją w żelaznym uścisku. Ogarnął ją zewsząd zapach kadzidełek i już wiedziała, że to przywitanie zorganizowała jej Lizzy. — Wyczytałam dzisiaj z fusów, że na pewno dotrzesz! 

— Cześć, Lizzy — przywitała się Chris, klepiąc ją niezręcznie po plecach i czekając, aż dziewczyna ją puści. A Teddy nad jej ramieniem uśmiechał się w taki sposób, jakby wszystkie jego plany spełniły się właśnie w tej chwili. — Jak święta?

— Dostałam nowe karty do tarota, bo poprzednie zniknęły i…

— Teddy, potrzebuję cię! — Wszyscy odwrócili się w stronę dziewczyny, która stała kilka metrów dalej i chyba jako jedyna była w ich wieku, a właściwie to nawet młodsza. Ubrana była w granatowy sweter z wyhaftowaną literą ,,V” i błękitną, plisowaną spódnicę sięgającą kolan. Jej pozycja sprawiała wrażenie, że jest nieco niepewna. Miała bardzo jasną skórę, nieskazitelną i intensywnie błękitne oczy, chociaż nie mogły się równać z tymi Lizzy. Jej włosy były długie, proste i w odcieniu jasnego blondu, przepasane niebieską opaską. Spoglądała wyczekująco na Teddy’ego, a on chrząknął i schylił się w stronę swoich rówieśniczek. 

— Zostawię was na chwilę, dobra?

Pobiegł od razu do tamtej dziewczyny, a na jego twarzy widać było szeroki uśmiech. Chris zastanawiała się, kim jest ta blondynka. Tak w ogóle, ale też dla Teda. Nie widziała nigdy, żeby ze sobą rozmawiali, szczerze powiedziawszy chyba nigdy jej nie widziała, ale skoro była niewiele młodsza od nich, a musiała mieć skończone czternaście lat, żeby została wpuszczona na imprezę sylwestrową, zgodnie ze słowami Teda, to powinna być jakoś na czwartym, może piątym roku. Spojrzała niezręcznie na Lizzy i bąknęła:

— Znasz tych wszystkich ludzi?

— Oczywiście, to tylko najbliżsi znajomi — odpowiedziała od razu, rozglądając się dookoła po wszystkich. Crystal podążyła za jej wzrokiem. Widziała obce twarze, niektóre podobne do siebie, dużo było rudych osób, gromadzili się w kilkuosobowych grupach, wznosząc toasty i śmiejąc się głośno. — Tony’ego wcięło, tam gdzieś byli moi rodzice, rozmawiali z Billem i Fleur. Victorie, ta dziewczyna, która wołała Teda to ich córka. Pierwszy raz przyszła na imprezę i jej matka jest strasznie nieswoja… Moi rodzice już z tego wyszli — tłumaczyła Lizzy, prowadząc ją między bawiącymi się ludźmi. — Tam widziałam Złotą Trójcę i Ginny, George chyba jest z Tedem, bo co roku coś organizują… A przynajmniej tak myślała jego żona, kiedy ją przed chwilą widziałam, a z tamtej strony…

— Spokojnie, Liz — przerwała jej Crystal, zanim ta na nowo zaczęłaby opowiadać o ludziach i rzeczach zupełnie jej obcych i niezrozumiałych. — I tak nie znam tu nikogo, więc nie musisz mi tego wszystkiego mówić. 

— Znasz mnie, i Teda, i Tony’ego, i… profesor Tonks? — wyliczyła Liz, uśmiechając się szeroko, jakby próbowała ją podnieść na duchu, a Chris odpowiedziała jej skinieniem głowy.

— Amelia będzie? 

— Niby miała wpaść… widziałam gdzieś jej mamę, ale… — szepnęła Lizzy i rozejrzała się dookoła, jakby miała właśnie zdradzić jakąś straszną tajemnicę. — Luca i jego matka nie dostali zaproszenia po tym, co się wydarzyło na Klubie Pojedynków. Ojciec Amelii został z nimi i ona chyba też… 

— Ale jest świadoma, że to Luca postąpił jak kretyn? — spytała Crystal, patrząc ze zdziwieniem na Liz. Właściwie liczyła, że pozna się z Amelią lepiej, ale nie rozumiała kompletnie tego, że ta ciągle trzymała stronę swojego kuzyna, kiedy on ewidentnie był winny.

— Amelia jest… rozdarta między Tedem i Lucą? Chyba nie powinnam o tym mówić za dużo — stwierdziła, wzruszając ramionami, a potem pokręciła głową i zabrzęczała amuletami. — Chodź, poznasz moich rodziców. Mamo! Tato! — zawołała w stronę jakiś ludzi i nim Chris zdążyła zareagować, Lizzy pociągnęła ją za rękę. Stanęły naprzeciwko Tony’ego i dwójki innych ludzi, którzy musieli być ich rodzicami. — To jest Crystal, moja przyjaciółka. 

— Przyjaciółka? — odezwała się kobieta, a w jej głosie dało się słyszeć zdziwienie, które kiepsko zakamuflowała. Zdenerwowało to Crystal, bo od razu przypomniała sobie, rozmowę między Tonym a jego ojcem, którą podsłuchała ostatniego dnia jej egzaminów. Zechciała nagle udowodnić im, że się mylą, że powinni zadbać o swoją córkę, przypomnieć sobie o jej istnieniu. Upewnił ją w tym Tony, który wpatrywał się w nią intensywnie i wyczekująco, jakby ta rozmowa była testem, sprawdzającym skutki ich niedawnej kłótni.

— Tak, mieszkamy w tym samym dormitorium — odpowiedziała pewnie i to właśnie w tym momencie spojrzała na rodziców Tony’ego i Lizzy i zdębiała. Znała te twarze, już gdzieś widziała tych ludzi, tę blondynkę o przyjaznej twarzy i zarośniętego bruneta. O ile ojca bliźniąt mogła zobaczyć w szkole, chociaż dałaby sobie złamać różdżkę, że tylko go słyszała, to ich matki nie miała prawa znać. Skąd więc ich kojarzyła?

— Miło cię poznać — odezwał się mężczyzna, wyciągając w jej stronę rękę — Charles Tomson, a to moja żona Hestia.

Hestia… Już kiedyś słyszała to imię. Nikt w Wilczym Lesie się tak nie nazywał ani żaden nauczyciel czy też uczeń w szkole. Spojrzała na rodziców Tony’ego i Lizzy, wiedząc, że już ich widziała i również słyszała imię tej kobiety, tylko nie wiedziała kiedy. 

— Mi również jest miło — odpowiedziała, podając rękę Charlesowi i wtedy, jakby ten gest rozwiał mgłę zapomnienia, uświadomiła sobie, że ci ludzie, którzy stoją naprzeciwko niej, rodzice jej przyjaciół są dokładnie tymi samymi ludźmi, którzy latem zjawili się na granicy Wilczego Lasu, tymi, którzy znali jej ojca. Jesteś niebezpiecznie blisko ludzi, których już jeden z Lupinów skrzywdził. Słowa McGonagall znów zaczęły huczeć jej w głowie, dotyk dłoni Charlesa Tomsona, choć przyjacielski sprawiał, że ręka zaczęła ją palić. Serce waliło jej w piersi, chciała uciec, chciała zniknąć. Dyrektorka miała rację, rodziny jej przyjaciół były niebezpiecznie blisko związane z tatą. Remus musiał znać Charlesa i Hestię, musiał, bo rozmawiali o nim wtedy latem. Spojrzała na Anthony’ego, wciąż ściskając dłoń jego ojca i nie rozumiejąc, jak mogłoby jej to pomóc mruknęła ciche: — Cześć, Tony. 

— To my was zostawimy — zaćwierkała Hestia, łapiąc męża za ramię i odciągając na bok. — Tony opowiadałeś już Crystal o wizycie w ministerstwie? 

— Jeszcze nie, mamo — mruknął chłopak, a Chris wykorzystała moment i cofnęła swoją rękę, jakby bała się, że obecność rodziców jej przyjaciół mogłaby ją sparzyć. Całą sobą starała się wyglądać normalnie, nie okazywać stresu i przerażenia. Czekała tylko aż ta dwójka zniknie, faktycznie zostawią ich samych, więc z ulgą przyjęła słowa Charlesa:

— Bawcie się dobrze. 

— Wizyta w ministerstwie? — mruknęła w stronę chłopaka, gdy tylko zostali sami, próbując pozbyć się dręczących ją myśli.

— Co roku tata zabiera Tony’ego do Biura Aurorów, żeby mógł zobaczyć, jak będzie wyglądać jego przyszła praca — wyjaśniła natychmiast Lizzy, uśmiechając się szeroko.  

— Między innymi. Szkoda marnować czas na ten temat — westchnął Tony, kręcąc głową, a potem uśmiechnął się tak, że dołeczek pojawił się w jego policzku. — Nie martwisz się tym, jak zareaguje McGonagall, kiedy dowie się, że uciekłaś?

— Wolę o tym nie myśleć — szepnęła, czując się jeszcze bardziej niezręcznie, gdy usłyszała nazwisko dyrektorki. Nie mogła znieść tego, że musiała w duchu przyznać jej rację, że jej słowa okazały się prawdą, a ona sama mimo ostrzeżeń zrobiła to, przed czym McGonagall chciała ją uchronić. Chyba wyglądała na nieswoją, bo Tony szturchnął ją delikatnie w ramię i powiedział pokrzepiającym tonem:

— Nie przejmuj się tymi wszystkimi ludźmi, oni są bardzo przyjaźni, chociaż na pierwszy rzut oka towarzystwo wydaje się być bardzo hermetyczne. 

— Wierzę na słowo — odpowiedziała, uśmiechając się nieznacznie, a potem dodała nagle: — W ogóle dziękuję za prezent, na pewno się przyda.

— Dałeś Crystal prezent? — zdziwiła się Lizzy, patrząc na swojego brata, a on skinął głową.

— Podręczny słownik runów, z którego się wszystkiego nauczyłem. Może będziesz mniej zrzędzić na profesor Babbling. 

— Na pewno nie — odparła od razu, marszcząc brwi — nie znoszę baby… 

— Lepiej chodźmy po piwo — zaproponowała Lizzy i delikatnie popchnęła ich dwójkę w stronę baru. Większość stołków przy ladzie była zajęta, niestety Crystal dostrzegła tam Tomson-Jonesów, których po prawdzie wolałaby unikać. Tony poprowadził je na skraj baru, gdzie stało kilkanaście butelek kremowego piwa, obok których krzątała się jakaś kobieta.

— Widzę nową twarz. Bardzo mi miło. — Była naprawdę ładna, mimo kilku zmarszczek na twarzy było w niej coś młodzieńczego. Spoglądała na nich łagodnym wzrokiem, a jej twarz zdobił promienny uśmiech. Miała brązowe włosy, które upięła wysoko, a z fryzury wypadło kilka kosmyków, w których można było znaleźć nieliczne siwe pasma. Jej głos był spokojny, ale przejmujący, generalnie było w niej coś takiego, że Chris na chwilę zapomniała o tym, że na tej imprezie wpadła na ludzi, których powinna unikać. 

— To nasza przyjaciółka — odezwał się Tony — Crystal Owen. Crystal, to jest Altheda, właścicielka tego lokalu. 

— Współwłaścicielka — poprawiła go kobieta, uśmiechając się szerzej do Chris. — Mój mąż bardzo lubi to podkreślać, chociaż beze mnie to miejsce szybko stałoby się speluną. Tutaj są napoje dla was, częstujcie się śmiało — powiedziała, wskazując na ustawione butelki z piwem. — Gdyby wam czegoś brakowało, śmiało mówcie. 

Po tych słowach, nalała drinki do dwóch szklanek i wyszła zza lady, żeby gdzieś zniknąć. W tym samym czasie Tony otworzył trzy butelki i podał po jednej dziewczynom. 

— Oby nowy rok był dla nas wszystkich pomyślny! — powiedział, wznosząc piwo w górę, a Crystal i Lizzy zawtórował mu i potem upiły łyka napoju. Liz zaczęła opowiadać coś o wróżbach, które mogłyby przepowiadać faktyczną pomyślność w przyszłym roku, a potem Tony próbował jej wytłumaczyć, że błędnie tłumaczy amulety runiczne, z czym ona nie chciała się zgodzić. Crystal ich nie słuchała, świadomość, że obok są dawni znajomi jej ojca wybiła ją całkowicie z rytmu. Dręczyła ją paranoiczna myśl, że ją rozpoznali, że znają jej sekret. Dlatego też usilnie starała się usłyszeć wszystko, o czym rozmawiali rodzice Tomson-Jonesów i dwóch rudych mężczyzn przy barze. Gdyby jej zmysły nie były przyćmione, podsłuchałaby ich bez problemu, ale teraz naprawdę musiała się skupić, żeby wyłapać słowa w tych hałasie. 

— Jak odnosisz się do najnowszych informacji? — spytał rudowłosy mężczyzna w okularach, spoglądając na Charlesa Tomsona. 

— Do tych bzdur na temat leku? — upewnił się ojciec Liz i Tony’ego.

— Gazety twierdzą, że badania są bardzo obiecujące — odparł rudowłosy, poprawiając okulary. — Grey był gotów przetestować je na synu, to chyba coś znaczy. 

— Wierzysz w to? — spytała z powątpiewaniem Hestia, kładąc dłoń na ramieniu męża. Mężczyzna nie odpowiedział, za to skierował następne pytanie w stronę kolejnego rudzielca.

— A ty co o tym sądzisz, Bill?

— Wolę nie mieć zbyt dużo wspólnego z ludźmi z departamentu ósmego… — odparł mężczyzna, a Chris spróbowała kątem oka mu się przyjrzeć. Był dość postawny, miał rude włosy tak jak tamten okularnik, ale znacznie dłuższe, związane w kucyk, jego twarz była nakrapiana piegami, a kiedy odwrócił się, żeby odłożyć szklankę na ladzie… Crystal dostrzegła blizny szpecące jego twarz. Ich kształt natychmiast przypomniał jej ślad po pazurach albo kłach, podobne do tych, jakie nieraz niektórzy z Wilczego Lasu nosili po pełni. Ale nie chciała dopuścić do siebie myśli, że to wina wilkołaka. Bo przecież to było niemożliwe… 

— Słusznie — zgodził się z nim Charles.

— Ale skoro podał lekarstwo swojemu dziecku, to nie może być bzdura — zauważył okularnik, a drugi rudzielec odparł niechętnie:

— Wolę nie sprawdzać tego na własnej skórze. 

— Myślisz, że to niemożliwe? — dopytywał okularnik, jakby chciał przekonać ich do swojej racji. Nieskutecznie.

— Percy, powinieneś uczyć się na błędach i wiedzieć, że nie wszystko, co dzieje się w ministerstwie jest dobre. 

— Nie uważam tak — zaperzył się natychmiast okularnik nazwany Percym. — Zastanawiałem się tylko czy…

— Nie kłóćcie się, nie dzisiaj — przerwała Hestia, spoglądając na mężczyzn krytycznie. — Bez sensu zaczęliśmy ten temat. 

— Chciałbym, żeby to była prawda — kontynuował ten z kitką, mimo interwencji Hestii, a ton jego głosu sprawił, że Crystal poczuła lodowaty dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa. — Chciałbym, żebyśmy mogli pomóc wielu ludziom. Ale wątpię, że Grey i jego pochlebcy wynaleźli recepturę leku na likantropię… 

Crystal omal się nie udusiła, krztusząc się piwem kremowym, a napój prawie poszedł jej nosem. Zaczęła kaszleć, a Tony natychmiast poklepał ją po plecach. 

— Wszystko w porządku, Crystal?

— Tak, tak… zakrztusiłam się — skłamała gładko, próbując złapać oddech i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę dorosłych, którzy nie zwrócili na nich zbyt dużej uwagi. Poczuła, że po raz kolejny tego wieczora grunt usuwa jej się spod nóg. Przypomniała sobie nagłówek z gazety, który kiedyś czytała. I teraz ta rozmowa. Czy ktoś próbował wynaleźć miksturę, która miała wytępić likantropię? Usunąć z czyjegoś ciała wilczy gen? I do tego nazywali to lekiem. Dlaczego? Po co ktoś miał chcieć to zrobić? Ten mężczyzna, ten rudzielec musiał mieć styczność z wilkołakiem. Powiedział, że nie chce testować tego na sobie, a to oznaczało, że… — Z kim rozmawiają wasi rodzice?

— Z Weasleyami — odparł Tony, rzucając krótkie spojrzenie w tamtą stronę.

— Ten facet z bliznami na twarzy… — zaczęła niezręcznie, ale nie wiedziała, jak powinna spytać o to, czy jest wilkołakiem, więc wybrnęła niezręcznie: — To z wojny?

— Bill to tata Victorie — odparła Lizzy z naturalną dla niej przesadną ekscytacją — ożenił się z Francuzką i jest przyjacielem mamy Teda, a nawet jej ex… 

— Tak, to z wojny — przerwał jej Tony, spoglądając na nią karcąco, jakby krytykował to, że za dużo mówi. Ale skoro zaczęła, on czuł się zobowiązany, żeby to naprostować, jednak Chris już zakodowała sobie w głowie, że ojciec tej blondyneczki jest byłym profesor Tonks i ma coś wspólnego z lekiem na likantropię, a raczej nie chce mieć. —  Był ciężko ranny w trakcie Pierwszej Bitwy o Hogwart. 

— Zaatakował go wilkołak… 

— Liz! — skarcił ją natychmiast za to, co dopowiedziała, ale ona chyba niewiele sobie z tego zrobiła. Crystal natomiast przyglądała im się z przestrachem, bo przypomniała sobie, że tego dnia miała zacząć się pełnia. Nie miała przy sobie zegarka ojca, ale jeżeli ten facet był wilkołakiem to…

— Czy on jest… no wiecie? 

— Nie, nie musisz się bać — odpowiedział uspokajająco Tony, a Chris poczuła nagłą falę złości, że mógł coś takiego założyć. Że niby ona bała się wilkołaka? Dobre żarty! Wiedziała jednak, że zakażone wilkołaki źle przechodzą przemianę i długo muszą walczyć o uzyskanie pełnej świadomości pod postacią wilka. Już chciała coś mu powiedzieć, ale wtedy Lizzy swoim nieznośnym zwyczajem powiedziała:

— Greyback nie był wtedy przemieniony…

— Greyback? — spytała, z trudem kryjąc strach w głosie. Myślała, że się przesłyszała, bo to przecież niemożliwe, żeby ten wilkołak, który jest widmem wszystkich mieszkańców Wilczego Lasu, miał być również potworem z przeszłości rodzin jej znajomych. Ale przecież to on ukąsił jej ojca na długo przed powstaniem Wilczego Lasu. Czyli wszystko było możliwe…

— Nie mówmy o tej sprawie, dobra? — uciął temat Tony. — Bill jest spoko, wiele przeszedł, ale wyszedł z tego i może cieszyć się życiem. Koniec tematu. 

— Jasne… — przyznała Chris, ale czuła, że zbyt wiele usłyszała i musi zrobić cokolwiek. — Zaraz do was wrócę. 

Odstawiła butelkę na ladę i zniknęła między innymi imprezowiczami, których nie znała, a jednak być może oni znali jej ojca. Czuła się obserwowana, jakby wszyscy przejrzeli jej tajemnice, to kim jest naprawdę. To było frustrujące i przerażające zarazem. Uciekła ze szkoły, żeby odzyskać poczucie niezależności i możliwość decydowania o sobie, a tymczasem wpadła w sidła przeszłości, na którą nie miała nawet wpływu i czuła się jeszcze bardziej pozbawiona głosu. Nieświadomie w tej plątaninie obcych ludzi zaczęła szukać wyjścia z tego pubu.

— Proszę, proszę… — Przeklęła w duchu, słysząc dobrze znany głos i z ociąganiem odwróciła się na pięcie, żeby stanąć twarzą w twarz z matką Teda, która stała naprzeciw niej ze skrzyżowanymi na piersi rękoma. — Crystal Owen. 

— Dzień dobry, pani profesor — odparła, patrząc na nią niepewnie, a to uczucie wzrosło, gdy usłyszała pytanie:

— Czy ty przypadkiem nie powinnaś być w Hogwarcie, bo nie masz zgody rodziców na opuszczanie szkoły? 

— Ja… 

— Nie przejmuj się — matka Teda zaśmiała się, od razu zmieniając minę i całą postawę. Objęła Crystal ramieniem i uśmiechnęła się szeroko. — Żałuję, że nie spędziłaś świąt z nami, Crystal — przyznała szczerze, a potem mrugnęła do niej porozumiewawczo i przyznała: — Mogłam się domyślić, że ty i Teddy znajdziecie jakiś sposób, żeby się spotkać. 

— Proszę się na niego nie złościć, to nie jego…

— Nie złoszczę się — zapewniła ją nauczycielka. — Ale jeśli chcesz uniknąć kłopotów, to powinnaś znaleźć się z powrotem w szkole przed śniadaniem, a póki co masz się bawić i odpocząć od ciągłej nauki. 

— Nie wyda mnie pani przed dyrektor McGonagall? — zdziwiła się Lupin, chociaż mogła przypuszczać, że profesor Tonks stanie po jej stronie, ale nim ta zdążyła odpowiedzieć zjawił się ten rudowłosy mężczyzna - Bill Weasley, zaatakowany przez wilkołaka, były partner jej nauczycielki, który wyciągnął w jej stronę rękę i zawołał:

— Tonks, chodź na parkiet! 

— Fleur nie będzie zazdrosna? — profesor Tonks zaśmiała się głośno, spoglądając na mężczyznę sceptycznie, a Chris wstrzymała oddech, nie potrafiąc przestać myśleć o tym leku i w ogóle.  

— Zawsze jest, ale tym razem bardziej przejmuje się Vicky. Chodź, przypomnimy sobie, jak to jest mieć znowu naście lat! — zachęcał ją, a potem zrobił kilka dziwacznych póz tanecznych, które mógł zrobić jedynie rodzić, który chciał zawstydzić swoje potomstwo. 

— Od zawsze wiedziałam, że Weasleyowie to wariaci! — stwierdziła matka Teda, kręcąc głową, a potem zwróciła się w stronę Lupin: — Baw się dobrze, Crystal.

— Spróbuję… — mruknęła, patrząc jak jej nauczycielka odchodzi z tym człowiekiem. Z mężczyzną zaatakowanym przez Greybacka, tego samego, który stworzył ich watahę, jednocześnie mordując tych, którzy mu się sprzeciwiali i był bezpośrednio powiązany z jej rodziną, przyjaciółmi i innymi wilkołakami. A ten facet zaatakowany przez Greybacka był byłym partnerem matki Teda, która przyjaźniła się z rodzicami bliźniaków Tomson-Jones, którzy z kolei zjawili się latem na granicy Wilczego Lasu, a jej ojciec znał ich ze swojej magicznej przeszłości… To wszystko było kompletnie porąbane i niestety składało się w jedną, niewygodną prawdę. Chciała uciec, bo to, co się działo kompletnie ją przerastało. 

— Chris, jak się bawisz? 

Głos Teda wyrwał ją z całego bagna przerażających myśli, nim ona zaczęła na dobre panikować. Drgnęła niespokojnie, ale na widok jego zadowolonej miny i zarumienionych policzków zmusiła się do uśmiechu.

— Świetnie, naprawdę… — skłamała po raz kolejny tego wieczoru i strasznie ją to zdołowało. — Gdzie byłeś? 

— Wybacz, co roku przygotowuję z wujkiem i Georgem pokaz sztucznych ogni. Z resztą zobaczysz o północy — wyjaśnił Teddy, uśmiechając się ujmująco. — Poznałaś już wszystkich? 

— Kilka osób. Tony i Lizzy trochę mi opowiedzieli, ale… — odparła, gryząc się w język w odpowiednim momencie, bo chciała już przyznać, że z rodzicami Tomson-Jonesów widziała się już kiedyś, ale o tym Teddy nie mógł wiedzieć. Chociaż to on był osobą, której chciałaby zdradzić wszystko. — Rozmawiałam z twoją mamą. Naprawdę nie była zła. 

— A nie mówiłem? — uśmiechnął się, a potem złapał ją za ramiona, jakby od razu wyczuł, że coś jest nie tak i patrząc jej prosto w oczy powiedział: — Słuchaj, Chris, wśród tych ludzi możesz czuć się całkowicie swobodnie. Zapewniam cię. A teraz zgarniemy butelkę czegoś lepszego niż to, co wcisnął ci Tony i podbijemy parkiet.

To brzmiało jak lek na całe to zamieszanie, który mógł cokolwiek zaradzić na jej paskudne samopoczucie. Teddy zawsze umiał znaleźć sposób, żeby ją pocieszyć. Nie ważne czy to było jedzenie grzanek w szkolnej kuchni, wspólne miejsce przy Zakazanym Lesie, czy też potajemne picie alkoholu na popapranej imprezie jego wujka. Ale wtedy, gdy już miała się z chęcią zgodzić i chociaż trochę skorzystać z zabawy, na którą liczyła od kilku dni, ktoś złapał Teda za barki i przemówił poważnym głosem:

— Młody, czy powinienem ci przypominać, że jesteś nieletni? — Mężczyzna był wzrostu Teddy’ego, a nawet nieco niższy, twarz miał naznaczoną zmarszczkami, które chyba nie były adekwatne do jego wieku, tak jak w przypadku jej ojca, chociaż mogli być w podobnym wieku. Wyglądał raczej na kogoś kto przeżył zbyt dużo w o wiele za krótkim czasie. Długie do ramion włosy, niegdyś zapewne kruczoczarne, a teraz nie licząc kilku ciemnych pasm, prawie całkiem popielate, zaczesane były do tyłu. Wydawał się w jakiś sposób znajomy, choć Crystal nie kojarzyła skąd. Mimo że miał dość spory zarost widać było, że wykrzywia z naganą wargi, ale po jego oczach dostrzegała, że nie był całkowicie poważny. Miała rację, bo nim Teddy zdążył wywrócić oczami, powiedział, klepiąc chłopaka po plecach: — I dlatego powinieneś wiedzieć, że mocny alkohol pijecie tylko za barem tak, żeby twoja mamuśka niczego nie widziała, tak? A teraz przedstaw staremu wujkowi swoją śliczną koleżankę. 

— Jak na spoko wujka potrafisz narobić mega obciachu — stwierdził znudzonym tonem Ted, a mężczyzna potarmosił mu grzywkę, przyznając z nieskrywaną dumą:

— Staram się.

— To jest Crystal Owen — powiedział Teddy, ignorując komentarz wujka i wskazując na Lupin, która uśmiechnęła się uprzejmie, poznając w końcu jedną z najważniejszych osób w życiu jej przyjaciela — moja przyjaciółka, o której ci opowiadałem. Chris to jest mój wujek, Syriusz Black.

Uśmiech spełzł jej z twarzy, a w głowie rozbrzmiał głos ojca mówiący słowa: Czterech młodych chłopaków poznało się pierwszego dnia w szkole. Pierwszy był wyjątkowo odważny, honorowy, istny Gryfon, który podążał za głosem serca i mimo maleńkiej dawki arogancji, był dobrym człowiekiem. Drugi — dumny człowiek, głupi w swojej przesadnej odwadze, stanowczy, arogancki, wyjątkowo zmienny, nie myślał, wolał działać intuicyjnie. Trzeci był zupełnie inny niż reszta — tchórzliwy, skryty, zdradziecki i nieśmiały, a czwarty… on był po prostu lojalny. James Potter, Syriusz Black, Peter Pettigrew i ja, Remus Lupin — Huncwoci. Potter, Black, Pettigrew i Lupin… Syriusz został niesprawiedliwie osądzony i zesłany na dożywocie do magicznego więzienia, Azkabanu, jednak uciekł i oddał całą resztę swojego życia by chronić syna Potterów… 

Wpatrywała się z przerażeniem wypisanym na twarzy w człowieka, który według niej był martwy od wielu lat. Tak samo jak wpatrywała się w jego młodszą wersję na zdjęciu, które podarowała jej McGonagall. Ten człowiek był przyjacielem jej ojca. Najlepszym. Jedynym ocalałym. Osobą, która towarzyszyła Remusowi Lupinowi od szkolnych lat, ale już tego nie robiła, bo coś ich rozdzieliło. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, a ona nie potrafiła się ruszyć do chwili, gdy ten sam Syriusz Black, który wspierał jej ojca przez lata, zaśmiał się głośno i powiedział:

— Zła sława mnie wyprzedza. A myślałem, że łatka seryjnego mordercy straciła już ważność. 

— Ja nie… — mruknęła, zupełnie nieświadomie otwierając usta i pozwalając dźwiękom z nich wypłynąć. Uświadomiła to sobie z przerażeniem, bo nagle poczuła chęć wyjawienia swojej tożsamości, ale sekundę później zrozumiała, że jeżeli jest na świecie osoba, która z pewnością nie powinna poznać jej prawdziwego nazwiska, to jest nią właśnie Syriusz Black. Nie potrafiła spojrzeć mu prosto w twarz. — Nie o to mi chodziło. Po prostu Ted nie powiedział, że pan jest jego wujkiem. Nie chciałam pana…

— Żadnego pana — powiedział natychmiast i wyciągnął w jej stronę rękę. — Jestem Syriusz.

— Crystal — odparła, podając mu dłoń i machinalnie podnosząc wzrok. To był błąd, bo źrenice Blacka nagle zwęziły się, żeby zaraz potem rozszerzyły, jakby zobaczył ducha. I poniekąd było to prawdą. Poczuła, jak jego palce zaciskają się mocniej na jej dłoni. Nie mogła odwrócić wzroku od jego stalowo szarych oczu, a on nie mrugając, wpatrywał się jej charakterystyczne tęczówki o barwie płynnego miodu. Czuła pod skórą, że jej obawy się ziściły, że już nie ma żadnej ucieczki, kiedy wyszeptał:

— Twoje oczy… 

Była to sytuacja pokroju tych najbardziej niezręcznych, które choć niechciane mogły trwać w nieskończoność, aż do momentu, gdy ktoś całkiem nieświadomie ich nie przerwie. Tym kimś w ich przypadku miała być Altheda, która nie zdając sobie sprawy z tego, że Syriusz właśnie stanął twarzą w twarz z córką jego zaginionego przyjaciela, podeszła do nich w pośpiechu i przemówiła swoim spokojnym głosem:

— Syriuszu, wybacz, że przeszkadzam. 

— Nigdy nie przeszkadzasz — odparł natychmiast Black, puszczając dłoń Chris i obejmując Althedę. — Crystal, poznałaś już moją żonę? — Lupin skinęła jedynie głową, nie spuszczając wzroku z Blacka, który w ciągu sekundy zmienił się z podejrzewającego coś typa w tego samego wyluzowanego wujka, jakim był kilka minut wcześniej. Chociaż ona miała wrażenie, że ciągle jej się przyglądał. — Coś się stało?

— Andromeda… — mruknęła Altheda, patrząc na Blacka znacząco, jakby oczekując od niego jakiejś nagłej reakcji, ale to Teddy odezwał się pierwszy:

— Co jest z babcią? Chyba nie… 

— Znowu przesadziła… — wyjaśniła Altheda, a Chris nie wiedziała kompletnie, o co mogłoby chodzić. Nie zdawała nawet sobie sprawy, że babcia Teda, która pomagała w jego wychowaniu, była na tej samej imprezie co oni. Spojrzała na Tonksa dokładnie w tym samym momencie co on na nią. 

— Szlag! — warknął, przeczesując włosy dłonią i marszcząc brwi. — Chris, ja… 

— Zostań, młody. Ja ją ogarnę… — odezwał się Black, ale Teddy od razu stwierdził stanowczo:

— To moja babcia. 

— Idź, ja znajdę Tony’ego albo Lizzy — powiedziała Chris, próbując uspokoić Teda. 

— Na pewno?

— Złapiemy się później — zapewniła go, a on, Syriusz i Altheda udali się pospiesznie gdzieś, gdzie miała czekać na nich babcia Teda, która najwidoczniej potrzebowała pomocy.

Crystal po raz kolejny tego wieczoru poczuła się kompletnie osamotniona w tym tłumie ludzi. Po raz kolejny miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą i osądzają za decyzje ojca, że znają jej sekret… Objęła się ramionami, próbując podnieść się tym gestem na duchu, albo chociaż chroniąc się przed całkowitym załamaniem. Rozejrzała się dookoła, dostrzegając w tłumie coraz więcej twarzy, które była w stanie rozpoznać, ale wcale jej to nie pocieszyło. Chciała na nowo, żeby byli jej kompletnie obce, żeby ona sama była anonimowa. Wtedy byłoby łatwiej. Ale nie było to możliwe… Nie mogła teraz nagle zniknąć, Teddy zacząłby coś podejrzewać. Musiała wytrwać do północy, ale żeby tego dokonać, postanowiła usiąść przy najbardziej oddalonym stoliku i przeczekać resztę imprezy. Gdy znalazła to idealne miejsce, zobaczyła, że nie tylko ona wpadła na taki pomysł.

— Czy to noworoczne wróżby? — spytała, podchodząc do stolika, przy którym siedziała Lizzy i układała jakieś karty.

— Może masz ochotę? — spytała dziewczyna zaraz po tym, jak z ekscytacją pokiwała głową. 

— Gdybym mogła poznać przyszłość, to… — mruknęła, zastanawiając się czy jakakolwiek wróżba mogłaby rozjaśnić jej myśli. Opadła na krzesło naprzeciwko Lizzy i zerknęła na karty, z których niby jej współlokatorka mogła wyczytać przyszłość. Tylko po co? Po co wiedzieć, co czeka następnego dnia, skoro jeszcze człowiek nie pogodził się z tym, co było wczoraj. — Wolałabym zrozumieć przeszłość — przyznała całkiem szczerze, myśląc, że oddałaby wszystko za wróżbę, która jasno przedstawiłaby jej, co wydarzyło się kiedyś, że dzisiaj musi ukrywać swoje nazwisko i pochodzenie. Nie chciała o tym teraz myśleć, wolała dowiedzieć się czegoś, co również ją trapiło, a Lizzy z pewnością była osobą, która mogła jej coś zdradzić. — O co chodzi z babcią Teda?

— Nie powinnam, Crystal — mruknęła Liz, spoglądając na nią ze strapioną miną. — Tony twierdzi, że za dużo mówię. 

— Czasami… — przyznała Chris, zerkając z powrotem na karty. — Widzisz w tym coś dobrego? 

— Trudno to zinterpretować. Co roku stawiam sobie tarota w sylwestra, żeby wiedzieć, co mnie czeka w nowym roku — wyjaśniła Lizzy, kładąc ostatnią kartę na stół i przygryzając dolną wargę, jakby zastanawiała się, co to może znaczyć. — Zawsze pojawia się Głupiec w odwrocie, to oznacza… — przerwała, wskazując na jedną z ilustracji i marszcząc czoło. — Naiwność, niedojrzałość. I tak jak rok temu pojawia się w towarzystwie Gwiazdy, czyli nadziei i optymizmu.

— To nie najgorzej… — przyznała Crystal, zgadzając się w duchu z tą interpretacją. To z pewnością były cechy opisujące Lizzy, ale nikt nie potrzebował kart, żeby to stwierdzić. 

— Co roku pojawia się też Mag, tyle że zawsze był w odwrocie… — stwierdziła Liz, drapiąc się po nosie, a Chris spytała:

— Co to znaczyło? 

— Brak zdecydowania, niedowartościowanie, strach przed innymi.

— Teraz nie jest w odwrocie, prawda? — spytała, znowu musząc przyznać rację kartom.

— Tak, to pozycja prosta, która mówi o nowych możliwościach i sprzyjających okolicznościach do podjęcia działań — powiedziała Lizzy, uśmiechając się delikatnie i postukała palcem w kolejną kartę. — Jest tuż obok Świata, czyli znajdę swoje miejsce w świecie. 

— A to co za karta?

— Śmierć — przyznała Liz, przekrzywiając nieco głowę i mrugając kilkakrotnie. Chris spojrzała na nią z przestrachem, a ona uśmiechnęła się dziwnie. — Ale w pozycji prostej więc nie oznacza nic złego, raczej totalną zmianę w życiu, chociaż może też jakąś stratę, wydarzenia, których nie da się uniknąć… Ta karta jest zupełnie nowa — stwierdziła, wskazując na ostatnią kartę. Chris spojrzała na nią z zainteresowaniem i wzięła ją do ręki, przyglądając się jej uważnie. Była piękna i coś ją do niej przyciągało. — To Księżyc, karta sama w sobie jest niejasna. Może oznaczać fantazję i intuicję, ale równie dobrze to może być kłamstwo i błędy w działaniach. 

— Tak, księżyc jest bardzo niejasny… — mruknęła Chris, wpatrując się w ilustrację księżyca w pełni, wychodzącego spomiędzy ciemnych chmur. Miała wrażenie, że jej życie mogłoby być zobrazowana za pomocą tej jednej karty. Tylko kłamstwa i błędy w działaniach…

— Ten rok nie będzie taki zły — stwierdził Lizzy całkiem uradowana z wyniku swoich wróżb. — Może chcesz, żebym ci postawiła tarota? 

Nie wierzyła we wróżby, to było dla niej coś absurdalnego. Zwykłe bajane niezwiązane z prawdą. To, że karty Lizzy przepowiedziały rzeczy zgodne z tym, jaka ona była, wcale nie oznaczało, że wróżba była prawdziwa. Niemniej miała wrażenie, że chciałaby usłyszeć, co o jej beznadziejnej, niepewnej przyszłości mówią karty. I była gotowa się zgodzić, posłuchać jakichś bzdur, ale wtedy Teddy stanął tuż nad nimi z butelką szampana w ręce i zawołał:

— Chodźcie, dziewczyny, zaraz północ! 

— Wszystko w porządku, Ted? — spytała, wstając od stołu i przyglądając mu się uważnie. Nie było po nim widać śladu wcześniejszego zdenerwowania, ale znała go już na tyle dobrze i wiedziała, że ukrywa to, co naprawdę myśli. To nie był moment, żeby o tym rozmawiać. Z pewnością przyjdzie kiedyś czas, ale póki co, zgodnie z jej przewidywaniami, powiedział:

— Kryzys zażegnany. 

— Wiesz, że zawsze możesz do mnie przyjść, prawda? — przypomniała mu, kiedy on prowadził ją i Lizzy na zewnątrz, gdzie zaczęli gromadzić się wszyscy goście. 

— Wiem, Chris. I dziękuję ci za to — powiedział, przepuszczając ją w drzwiach. Ustawili się gdzieś z boku, patrząc jak wszyscy rozpoczynają odliczanie. Obok nich pojawiła się Lizzy i Tony, gdzieś kątem oka Crystal widziała pozostałych ludzi, których tego wieczoru poznała. Wszystkich oprócz Syriusz Blacka i chociaż go nie widziała, wciąż czuła na sobie jego palący wzrok. Wszystko, co się wydarzyło tego wieczora, dopadło ją właśnie teraz. Odliczanie rozbrzmiewało w jej głowie, niczym huki setek armat, które zakończyło się wybuchem radości. Ludzie obejmowali się i składając sobie życzenia. Butelki z szampanem wystrzeliwały tworząc mieszaninę dźwięków razem ze śmiechem i okrzykami radości, a niebo rozświetliła cała feeria barw. Niezliczona liczba fajerwerków ozdobiła nocne niebo, ale Crystal nie zwracała na nie uwagę. Wpatrywała się w księżyc w pełni, taki piękny, tajemniczy i nieoczywisty. — Czego sobie życzysz w tym roku?

— Chciałabym… — mruknęła, spoglądając na Teddy’ego, który podał jej szampana. Nie wiedziała, co miała mu powiedzieć, a właściwie, co mogła powiedzieć. Zbyt wiele w niej było niepewności, za dużo zmartwień i pragnień, a ta impreza wszystko poplątała jeszcze bardziej. Patrzyła na uśmiechniętą twarz Teda, wyczekujące spojrzenie pozbawione jakichkolwiek wątpliwości. Sama pragnęła taka być. — Chciałabym zrozumieć kim jestem i gdzie moje miejsce. 

***

Czasami miewał tak, że chciał, żeby noc nigdy się nie kończyła. Zwłaszcza gdy była pełnia. Wtedy gwiazdy świeciły najjaśniej, a księżyc wskazywał każdemu drogę. Tym razem jednak ciemność ogarnęła go niespodziewanie i niemal całkowicie. Niewiele brakowało, a noc faktycznie trwałaby wiecznie. Tylko dla niego. Jednak ta ciemność stopniowo zaczynała znikać, niczym zasłona, którą ktoś powoli odsłaniał, a wraz z nią odkrywał wszystko, co mogła przykryć. Słyszał swój świszczący oddech, który poprzedzał potworny ból, czuł jakby był obdarty ze skóry,  a żywa tkanka paliła jego ciało żywym ogniem. Miał wrażenie, że jego kończyny są z kamienia, zbyt ciężkie żeby mógł nimi poruszyć, ale trwanie w bezruchu wcale nie zmniejszało bólu, który go ogarniał i z każdą sekundą świadomości zalewał kolejną falą. Jego zmysły, choć otumanione, mówiły mu, że nie obudził się w lesie, nie był również we własnym domu, ale gdzieś gdzie panował przeciąg, a ogień mimo wszystko skrzył się w palenisku. Czuł, że nie jest sam. Czuł, że powinien otworzyć oczy. A gdy w końcu z trudem to uczynił, wychrypiał ledwo słyszalnie nieswoim głosem, który aż go przeraził:

— Gdzie jestem do cholery?

— W chacie ostatniego, prawdziwego wilkołaka. — Usłyszał w odpowiedzi. Rozpoznał głos i zapach ojca Crystal i chociaż go nie widział, to wiedział doskonale, że to on. Jednak nadal nie rozumiał dlaczego byli razem w jakiejś starej ruinie i skąd u niego tyle bólu… 

— Co? 

— Jesteśmy w chacie mojego starego przyjaciela Andrew Moona. 

— Lupin… — mruknął Ian, próbując unieść się i wstać, ale nagle przeszył go taki ból, że opadł z powrotem na ziemię, klnąc głośno. 

— Nie ruszaj się. Oberwałeś zbyt mocno, żeby wstawać, a ja niekoniecznie radzę sobie z tradycyjnym opatrywaniem ran. Przyniosłem trochę z zapasów, które zrobiła dla nas Maggie. Mięso jest niestety uwędzone, ale na dniach postara się coś upolować. Krwisty stek przyspieszy gojenie ran, ale patrząc na obrażenia i tak trochę to potrwa. 

Rivers z trudem wziął kolejny oddech, czując, jak bolą go całe żebra. Zacisnął mocno powieki, próbując sobie przypomnieć, co wydarzyło się podczas pełni i jakim cudem znalazł się w jakiejś zrujnowanej chacie razem z Lupinem. Pamiętał, że nim księżyc pojawił się na niebie, poszedł do Dana, żeby wesprzeć go po stracie ojca, a on… Przemiana się zaczęła, a on nawet teraz poczuł dreszcze wspominając spojrzenie swojego przyjaciela, który oznajmił mu, że są braćmi. Potem rozpętało się piekło, którego nie mógł uniknąć. Paliło go całe ciało, gdy przypominał sobie kolejne ciosy, które zadawał mu Morton. Brutalne, bezlitosne, krwawe… Gryzł, szarpał i rozrywał jego ciało, rozbryzgując gorącą krew na śniegu. Ian pamiętał, że nie byli sami. Spora część watahy przyglądała się ich walce, która nie miała prawa skończyć się dobrze. Wśród nich widział swojego ojca, czuł jego palące, pełne zawodu spojrzenie. Wyczekiwał na werdykt, kto zostanie jego synem. Czekał by wiedzieć, który z nich przeżyje…

— To był Dan… — wychrypiał Rivers, przewracając się na bok, by mógł poczuć ciepło paleniska na swojej spuchniętej twarzy. 

— Wiem, omal nie rozszarpał cię na strzępy… — przyznał Lupin, biorąc w dłonie gruby wełniany koc i narzucił go na jego drżące ciało. Ian zacisnął mocno szczękę. Omal nie rozszarpał. A to oznaczało, że Dan był w znacznie lepszym stanie niż on. To Morton wygrał walkę, tę najważniejszą, którą przyszło im stoczyć już nie jako przyjaciołom a wrogom. 

— Mój ojciec — jęknął, przypominając sobie wilcze ślepia Benjamina lśniące w środku nocy, jak złowroga wróżba. — Jak zareagował? 

— To kiepski moment… — stwierdził Lupin, ale Ian ponaglił go, rzucając krótkie:

— Jak?

— Usynowił Danzela Mortona — wyznał Lupin, patrząc mu prosto w oczy. W jego spojrzeniu było coś nieprzeniknionego. Ian nie potrafił stwierdzić czy ojciec Crystal mu współczuł, czy może wręcz przeciwnie. Był jednak człowiekiem, który zawsze był szczery i nie mógł skłamać.

— Więc to prawda… — szepnął, pozwolić swojej świadomości zaakceptować fakt, że został zdradzony. Zarówno przez ojca, jak i przyjaciela. Całe jego życie było kłamstwem, a teraz… Właśnie, co teraz? Przeżył walkę. Przegrał, ale przeżył i nie wiedział, co to dla niego oznaczało. — A ja?

— Benjamin twierdzi, że ma tylko jednego syna. Przykro mi.

— Nie mam gdzie wracać… — mruknął i ze wściekłością uderzył pięścią w podłogę. — Ani po co…

— Ten dom nie był użytkowany od lat, popadł nieco w ruinę, ale… — stwierdził Lupin, kucając obok niego i spoglądając prosto w oczy. — To może być twój dom, jeśli zdecydujesz się zostać w tym lesie.

— A gdzie miałbym się udać? — prychnął wściekle, odwracając wzrok. Nie chciał litości.

— Tam gdzie tylko zechcesz. To ty decydujesz o swoim życiu, Rivers — stwierdził beznamiętnie Lupin, wstając i kierując się w stronę drzwi. — Wrócę jutro, sprawdzić jak się masz.

— Dlaczego? — spytał nagle Ian, zatrzymując Lupina w pół kroku. Musiał to wiedzieć. Jego własny ojciec postawił na nim krzyżyk, a Remus uratował go. Zapewne ciągnął przez połowę lasu, żeby opatrzyć go i zapewnić mu bezpieczeństwo. Tylko, że nie miał ku temu powodu. Nigdy się nie lubili. Jego ojciec wręcz nienawidził Lupina, a ten uratował Iana. — Dlaczego mi pomogłeś?

— Nie zdradziłeś mojej córki, chociaż wątpiłem w to, że twoja miłość do niej jest większa niż oddanie Benjaminowi — wyjaśnił Lupin, spoglądając na niego. — Z resztą Crystal cię kochała.


2 komentarze:

  1. No to Syriusz już wie. Życie nauczyło skurczybyka nie ujawniać światu emocji. Ciekawe czy dorwie Chris jeszcze na sylwestrze czy już później będzie coś kombinował, a może zostawi tę sprawę, jako dawny etap życia, choć wątpię. Na pewno odkrył zbyt dużo, by Chris się nie niepokoiła. Ciekawa jestem jakby wyglądała teraz rozmowa między nimi. Wydaje mi się, że Syriusz nic nie powie reszcie, dopóki się nie upewni, o co chodzi. Teddy też przy tym był, może dopytywać o co chodzi.

    Ciekawe co zrobiła Andy. Myślałam, że może przesadziła z alkoholem, ale w sumie ona nie jest już taka młoda, więc może coś serio się stało.

    Mam podejrzenia, że system w lesie ulega powolnej degradacji. Benjamin Rivers pozwala sobie na zbyt dużo. To może nie spodobać się watasze, skoro powinni trzymać się razem, a on wyrzeka się własnego syna. Mam nadzieję, że nie wyprowadzasz stopniowo Ian'a z lasu, by mógł odnaleźć Chris. Ona ma być z Tony'm, jeśli już mam Ci doradzić dla niej fajnego faceta :D Dobrze, że Remus zajmuje się jej byłym, porządny z niego człowiek, ale jakim kosztem? Kto wie, czy on i Meg również nie będą musieli opuścić lasu. Chyba tylko problem z polowaniem mógłby powstrzymać Benjamina przed wykurzeniem ich stamtąd.

    Kolejny rozdział może być niezłą bombą! Zwłaszcza przez Łapę.
    Ściskam mocno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Syriusz wie, a przynajmniej się domyśla. Chwilę mu zajmie poskładanie puzzli, będzie musiał też podpytać Teddy'ego. Na ich konfrontację będzie trzeba jeszcze poczekać i nie ukrywam, że duża będzie w tym zasługa, że Black chciał już zamknąć ten etap, ale nie ze względu na siebie. Czy Teddy się czegoś zacznie domyślać, raczej nie - u niego teraz też się nieco zakręci w życiu.
      Sytuacja w lesie teraz będzie paskudna. To prawda... Benjamin będzie dalej prowadził swoją politykę, a w krótce może pojawi się możliwość by nienawiść do magii znalazła swoje ujście...

      Usuń