Słońce już dawno zaszło, chociaż i tak dni stawały się już coraz dłuższe. Crystal korzystała z tego faktu, spędzając czas w bibliotece. Wolała unikać wszystkich. Bała się, że dowie się kolejnych rewelacji, które jeszcze bardziej utrudnią jej funkcjonowanie w Hogwarcie. Siedziała przy najbardziej oddalonym stoliku, tak, że nikt w pierwszej chwili nie był w stanie jej dostrzec, a i tak miała wrażenie, że czuje czyjś oddech na karku. Momentami bała się, że gdy tylko się odwróci, zobaczy aurorkę Smith…
Od tych nieszczęsnych zajęć z profesor Tonks minęły dwa dni. Zaledwie… A ona nie potrafiła przestać myśleć o tym, co tam się wydarzyło. Zaczęło się przecież dość normalnie, chociaż to nie jest dobre określenie, biorąc pod uwagę, że matka Teda próbowała w pewnym sensie wyswatać ją ze swoim synem. Dopiero później, kiedy Chris poruszyła sprawę podręcznika i tematu o wilkołakach, zaczęło się robić dziwnie, a gdy pojawiła się ta cała Smith, było już tragicznie… Nie pojmowała, o co w tym wszystkim chodziło. Dlaczego wilkołaki zostały skreślone z programu nauczania w Hogwarcie? Jaką sprawę kiedyś prowadziła profesor Tonks, że dwóch aurorów zjawiło się w szkole, żeby dostać jej podpis i dlaczego matka Teda tak stanowczo odmawiała? I co u licha ci ludzie mogli chcieć od Teddy’ego?
Jęknęła żałośnie, rzucając kolejne nieprzytomne spojrzenie na tabelę klasyfikacji magicznych stworzeń, na której nie potrafiła się kompletnie skupić. Zerknęła na podręcznik, który ciągle ze sobą nosiła od dwóch dni, ten sam, który rozpętał całą tą dyskusję. Rozejrzała się dookoła, jakby naprawdę ktoś miał ją podglądać i otworzyła książkę na odpowiedniej stronie. Pierwszą rzeczą, która rzuciła jej się w oczy, była ilustracja, mająca pewnie na celu przedstawić wilkołaka podczas przemiany. To, co widziała, napawało ją dziwnym uczuciem, którego nie potrafiła nazwać. Jeżeli Smith mówiła coś o błędnych informacjach, to Crystal mogła podać już pierwszą. Spoglądała na jakąś karykaturę wilkołaka, której nikt nie powinien akceptować. Wilkołaki były piękne i majestatyczne, a czarodzieje najwidoczniej wyobrażali sobie je jako wyliniałe, pokraczne stwory o przesadnie długich kończynach i szczękach zbudowanych jedynie z ostrych, powykrzywianych kłów. Ten, kto ilustrował tę książkę, chyba nigdy nie widział wilkołaka na oczy. Ona widziała i to nie raz! Ona miała możliwość przebywania wśród wilkołaków, oglądania ich przemian. Pamiętała, jak wymykała się z domu podczas pełni, żeby spotkać się z Ianem, żeby mogła zanurzyć dłoń w jego gęstym, ciemnym futrze, spojrzeć w mądre, błyszczące oczy. Ian z pewnością nie przypominał tego monstrum na ilustracji… Z trudem czytała opisy zawarte w książce, które przedstawiały naturę wilkołaków, a raczej pewnego wyobrażenia na ten temat. Nie chciała nikomu wmawiać, że wilkołaki są potulnymi istotami, tak naprawdę byli drapieżnikami, gatunkiem mięsożernym, ale nie czyniło to z nich potworów. Znała historię osób z pokolenia jej rodziców, którzy nieraz opowiadali o tym, jak trudno było im się powstrzymać od zaatakowania człowieka, że dopiero, gdy zawalczyli o pełną świadomość, udało im się powstrzymać instynkt zabójcy. W ich przypadku wiele zależało od chęci, samozaparcia i sprzyjających warunków blisko natury i watahy. Nie byli bezmózgimi potworami, jak traktował ich autor podręcznika…
Crystal drgnęła nerwowo, a łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła się zgodzić z takim traktowaniem jej najbliższych. Nie mogła znieść myśli, że ktoś będzie patrzył na nią przez pryzmat tej książki. Nie chciała też uwierzyć, że wszyscy tak postrzegali wilkołaki. To w końcu był tylko jeden autor, a nie całe społeczeństwo… Chwilowo uskrzydlona tą myślą, rozejrzała się dookoła po całej czytelni. O tej porze w bibliotece nie było już prawie nikogo. Tym lepiej dla niej, marne szanse, że ktoś ją zobaczy. Zostawiła swoje rzeczy na miejscu i skierowała się w stronę działu z Obroną Przed Czarną Magią, która całe szczęście sąsiadowała z działem o Magicznych Stworzeniach. Jeżeli miała znaleźć cokolwiek to właśnie tam powinna była szukać. Zaglądała do każdej książki, do wszystkich zwojów, do każdego bestiariusza, ale nigdzie nawet słowem nie wspomniano o wilkołakach. Ze złością bluzgała pod nosem i powstrzymywała się od rzucania książkami. Nie wierzyła w to, że jedyna książka, w której pojawiała się informacja o likantropii, mówi o potworach, a nie o ludziach doświadczonych mutacją genów… Przez zaciśnięte usta wydała z siebie jęk wściekłości. Czy wraz z zakazem nauczania o wilkołakach usunięto wszelkie informacje o nich? Ale jaki to miało sens, skoro nagłówki gazet co jakiś czas wręcz biły po oczach artykułami o leku na likantropię?
— A niech to szlag! — warknęła, osuwając się na ziemię i opierając plecami o regał. Zacisnęła usta, bojąc się, że zaraz się rozpłacze. Nie wiedziałaby jakby miała wytłumaczyć przed bibliotekarką nagły wybuch płaczu. Nie mogła powiedzieć prawdy, a co więcej, teraz nabrała przekonania, że nie powinna słowem wspominać o wilkołakach. Profesor Tonks będzie udawać, że tego tematu nie było, jeśli Crystal nie będzie drążyć, tego była pewna. Ale nie mogła tego powiedzieć o innych nauczycielach i pracownikach szkoły. Po słowach aurorki Smith mogła się domyślić, że raczej nikt nie zareaguje pozytywnie na wieść o niebezpiecznych zainteresowaniach dziwnej uczennicy z Hogwartu. Wiedziała, że powinna porozmawiać z McGonagall, ale na to nie było szans. Nie teraz… Musiała odczekać, aż emocje opadną i dyrektorka będzie w stanie na nią spojrzeć. Pytanie tylko ile to potrwa?
Crystal odetchnęła ciężko i dźwignęła się na równe nogi. I tak powinna wrócić już do dormitorium. Podeszła do stolika, przy którym wcześniej siedziała i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Jednak zanim wrzuciła wszystko do torby spostrzegła, że jej podręcznik od Obrony został starannie zamknięty i odłożony na bok, a w tym samym miejscu, w którym wcześniej on był, leżała teraz inna książka. Crystal rozejrzała się, ale nikogo nie zauważyła. Usiadła na krześle i przyjrzała się uważnie tej dziwnej niespodziance. Raczej mało prawdopodobne, że ktoś po prostu usiadł sobie na jej miejscu, a potem zapomniał zabrać książkę, która była dziwnie interesująca. Ciemna, brązowa okładka z wypukłymi tłoczeniami, które układały się w geometryczny, surowy wzór, wydawała się być na swój sposób groźna. Może właśnie dlatego Chris z pewnymi oporami sięgnęła po książkę i otworzyła ją na stronie tytułowej. Emerett Picardy. Wilcze Bezprawie. Crystal omal nie krzyknęła, czytając tytuł. Rozejrzała się ponownie, ale znowu nikogo nie dostrzegła. Zatrzasnęła książkę i schowała do torby, nie chcąc by ktokolwiek ją przyłapał na czytaniu czegoś o wilkołakach. Tylko skąd ta książka się pojawiła? Kto zostawił ją na jej miejscu? Czyżby Lizzy znowu bawiła się w podrzucanie czegoś?
***
Jej kroki niosły się echem po pustym korytarzu na ósmym piętrze Ministerstwa Magii. Czarny marmur, którym wyłożone były podłogi i ściany tego pomieszczenia, odbijał światła magicznych płomyków, umieszczonych w złotych latarniach zawieszonych w równych odstępach po obu stronach korytarza. Lubiła to miejsce, przechadzając się tędy, czuła niezrozumiałe napięcie, które dawało jej przeczucie, że zaraz wydarzy się coś wielkiego, coś ważnego. Było to uczucie zupełnie jej obce, kiedy przebywała w chaotycznym i gwarnym Biurze Aurorów. Zatrzymała się pod drzwiami, które były celem jej podróży. Stłamsiła w sobie chęć bezceremonialnego wparowania do biura, wzięła dwa głębsze oddechy, podejrzewając kogo zastanie za drzwiami. Przywołała uśmiech na twarz, uniosła dłoń, zapukała trzykrotnie i weszła do gabinetu.
— Panie Grey. — Jej głos był pewny, ale przy tym delikatny i uprzejmy. Grey natychmiast zwrócił w jej stronę głowę, ignorując mężczyznę, który nachalnie próbował coś wyjaśnić.
— Wejdź, Lucille — odezwał się Grey, wstając z miejsca, a jego rozmówca po chwili wahania zrobił to samo, chociaż dość niechętnie. — Właśnie kończymy.
— Społeczeństwo chciałoby znać wyniki pierwszej próby — mówił jednak nieustannie Olivier Marshall, idąc krok w krok za Greyem, który dystyngowanym, powolnym krokiem, szedł w stronę Lucy, a raczej w stronę drzwi. Kobieta odsunęła się nieznacznie, próbując nie wywrócić oczami na widok faceta, który płaszczył się przed jej szefem. Wiedziała, że Marshall był złem koniecznym. Potrzebowali go. Zwłaszcza po tym przecieku sprzed kilku miesięcy. Wtedy musieli znaleźć dziennikarza, który działał na ich korzyść i był jedynym informatorem o ich działaniach, oczywiście, na ich warunkach. To nie zmieniało jednak faktu, że nie przepadała za Marshallem i drażnił ją niemiłosiernie. — Do redakcji ciągle spływają pytania o stan pańskiego syna.
— Wkrótce panie Marshall, wkrótce — zapewnił go pogodnie Grey, klepiąc Marshalla po plecach i prowadząc go do drzwi, które zamknął zanim dziennikarz zdążył coś jeszcze powiedzieć. Grey zaczesał włosy i poprawił krawat, a z jego twarzy zniknęła pogodna maska. — Dobre wieści, Lucille?
— Niestety — mruknęła niechętnie Lucy, spoglądając na Greya, który był aż nadto spokojny. — Tonks jest nieugięta. Nie podpisze pełnomocnictwa, będziemy musieli z tym iść do Kingsleya.
— Niekoniecznie — stwierdził Grey i na jego twarzy pojawił się się cień uśmiechu. Lucy nie rozumiała tej reakcji, ale nie pytała. Jeśli miała coś wiedzieć, wystarczyło poczekać na dobry moment. Grey gestem zaprosił ją bliżej biurka, żeby usiedli. — A chłopak? — Pytanie to było przez nią niepożądane, bo po raz kolejny musiałaby udzielić niechcianej odpowiedzi. Tym razem jednak Grey ją uprzedził, usiadł na swoim fotelu i skinął głową, mówiąc: — Rozumiem. — A po tej krótkiej, nieczytelnej wypowiedzi dodał pogodnie: — Poczekamy, Lucille. Cierpliwość popłaca.
— Co ma pan na myśli? — zapytała z ciekawością Lucy, pochylając się w stronę Greya, który wpatrywał się w nią z satysfakcją. Wiedziała, że coś musiało się wydarzyć, kiedy ona ganiała za Tonks po Hogwarcie. Z jednej strony czuła złość, że jakiś przełomowy moment miał miejsce bez niej, ale z drugiej cóż… czuła entuzjazm w każdej komórce swojego ciała. Dokonali jakiegoś postępu i to było najważniejsze. Grey rozsiadł się wygodnie na swoim fotelu i błysnął uśmiechem satysfakcji:
— Nie potrzebujemy zgody Ministra Magii — zapewnił ją Grey, mówiąc powoli, jakby rozkoszował się każdym wypowiedzianym słowem. A potem powiedział słowa, na które tak długo czekała: — Już wkrótce pacjent zero będzie w Centrum.
***
Ta zima nie była zbyt łaskawa dla mieszkańców Wilczego Lasu, ale Ian znosił ją znacznie gorzej niż pozostała część watahy. Oni w końcu mieli porządne domy, w których nie było przeciągów i nieszczelnych okien. Mieli również spiżarnie z jedzeniem, której on nie posiadał. A przecież był ranny, jeszcze nie zdołał wydobrzeć po pełni. Co prawda Lupinowie wywiązywali się z danego słowa. Remus dostarczał mu raz na jakiś czas wodę, opał i jedzenie, w tym również mięso, ale ono było już dawno uwędzone, a on potrzebował krwistego kawałka, żeby szybko dojść do siebie. Nie miał siły, żeby samemu polować, a Maggie albo nic nie udało się złapać, albo nadal nie pałała do niego sympatią. Wolał nie znać prawdy i wierzyć, że Lupinowie są jego sprzymierzeńcami w… No właśnie w czym? W odzyskaniu swojego miejsca w stadzie? Przecież to było niemożliwe, póki jego ojciec żył. W zemście na Danzelu? To było już bardziej realne, ale ciągle trudne do zrealizowania. Tym bardziej, że Benjamin sam wymierzyłby sprawiedliwość za stratę nowego syna. Jednak myśl, że w Wilczym Lesie jest jeszcze ktoś, kto pałał do niego chociażby minimalną sympatią, podnosiła go na duchu.
Chyba właśnie dlatego kilka dni wcześniej zaryzykował swoje zdrowie i opuścił chatę, która służyła mu za dom. Ciągle odczuwał ból i był wyjątkowo słaby, a mróz jeszcze bardziej mu doskwierał, ale ruszył w stronę ich ulubionego miejsca - do jaskini. Nie zszedł na dół, wątpił, żeby dał radę wyjść, a niestety ryzyko, że Danzel również odwiedzi to miejsce było zbyt duże. Zostawił wiadomość, właściwie to zostawił swój trop i wrócił do chaty, wierząc, że adresat zrozumie sens jego działań. Przez kolejne cztery dni siedział przy kominku, gdzie tlił się niewielki ogień i nasłuchiwał. I w końcu usłyszał czyjeś zbliżające się kroki, a potem poczuł, kto zmierzał w jego stronę. Dźwignął się na równe nogi, zgrzytając zębami z bólu i podszedł do wejścia. Czekał i wsłuchiwał się, a gdy jego gość zbliżył się wystarczająco, odryglował drzwi i otworzył je szeroko.
— Wejdź — wychrypiał, drżąc od zimnego wiatru, który wpadł do wnętrza chaty. Spojrzał z wdzięcznością na pucołowatą i zaróżowioną od mrozu twarz Philipa Wilsona, być może jego ostatniego przyjaciela.
— Przyniosłem ci kilka rzeczy od Twojej matki i trochę zapasów — mruknął Phil, przekraczając próg chaty. Robiąc kolejne kroki, zostawiał śnieżne ślady na podłodze, a gdy stanął pośrodku izby, zrzucił z pleców wypchany po brzegi worek.
— Dzięki, Phil. Jesteś prawdziwym przyjacielem — powiedział z wdzięcznością Ian, ale mina Wilsona wcale nie podniosła go na duchu. Bystre oczy chłopaka rozejrzały się dookoła, a Rivers zapytał nerwowo: — Co jest?
— Ian, nie będę więcej przychodzić — wyznał Phil, a Ian trzasnął ze złością drzwiami. Nie tego się spodziewał. Nie tego oczekiwał. Wydawało mu się, że gdy skontaktuje się z Philem, jego sytuacja się poprawi, ale najwidoczniej się mylił. Wilson westchnął ciężko i ściągnął z głowy wełnianą czapkę, którą zaczął miętosić w dłoniach: — Zrozum, Nancy wkrótce urodzi, nie mogę ryzykować.
— Czym? — warknął wściekle Ian, nie panując nad emocjami, a jego twarz wykrzywił ból. Złapał się za żebra, które ciągle utrudniały mu swobodne oddychanie. — Przecież nie jestem wygnany…
— Tylko dlatego, że zniknąłeś zaraz po pełni — zauważył Phil niechętnie. — Gdybyś pojawił się na polanie…
— Nie mów, wiem, co by się stało — syknął Ian, siadając na drewnianym, koślawym krześle, martwiąc się, że długo nie ustałby na własnych nogach. Nie chciał tego, ale w tej chwili zaczął się zastanawiać czy Phil przyglądał się podczas pełni, jak Danzel go katował. On osobiście pamiętał tylko swojego ojca i nikogo poza nim. Ale przecież Lupin wiedział doskonale, co się wydarzyło. Inni również musieli… Ian prychnął wściekle i syknął. — Jak Dan zniósł ten awans społeczny?
— Ian… — jęknął Phil, nie przestając maltretować swojej czapki. W tej chwili wyglądał wyjątkowo dziwnie, biorąc jego skruszoną pozę i barczystą budowę ciała. Ian początkowo nie skomentował jego zachowania. Nadal próbował odnaleźć w pamięci postać Phila podczas tamtej pełni, bezskutecznie. Zaczął się jednak zastanawiać dlaczego to Wilson, który w końcu od zawsze był jego przyjacielem, nie uratował go z tej beznadziejnej sytuacji? Dlaczego nie zrobił tego człowiek, który był mu bliski, ale właśnie Remus Lupin - ojciec jego byłej dziewczyny, który nigdy nie darzył jego rodziny sympatią? Co robił Phil, kiedy księżyca zaczęło ubywać? Ian nie musiał pytać, bo odpowiedź była wręcz boleśnie oczywista.
— Nadal z nim trzymasz.
— Jest synem przywódcy — stwierdził Phil, ale Ian natychmiast mu przerwał, wrzeszcząc:
— Tak jak ja!
— Już nie… — mruknął niechętnie Wilson, uciekając wzrokiem od Iana. Rivers przełknął przekleństwo, obserwując reakcję Phila, który robił wszystko, żeby na niego nie patrzeć. Przyglądał się drewnianym szafkom, kilku krzesłom i stolikowi, które były wyjątkowo koślawe i nierówne. Ian dałby sobie odciąć rękę, że Phil patrzy na te meble krytycznie, a jego myśli krążą wokół zabiegów, które mogłyby naprawić te mierne karykatury rzeczy wychodzących z warsztatu Wilsonów. Szkoda, że myślał o takich sprawach, a nie o pomocy swojemu przyjacielowi, czy tam kimkolwiek dla niego teraz był Ian.
— Świetnie, tyle były warte wszystkie lata przyjaźni… — warknął Rivers, czując ciarki na myśl, że dla wszystkich stał się nikim. Wystarczyła jedna pełnia, a on stracił wszystko i wszystkich.
— Nie rozumiesz — westchnął Phil, ale Ian przerwał mu krótkim i agresywnym:
— Rozumiem.
— Nie rozumiesz… — powtórzył Wilson, spoglądając w końcu na Iana. — Teraz u nas jest zupełnie inaczej. Twojego ojca słuchają wszyscy, tak już jest, ale Dan… — zamilkł nagle, analizując coś nim znowu się odezwał: — On musi wyrobić sobie pozycję, a wiesz, że jego metody potrafią być…
— Brutalne? — prychnął Rivers. Wszyscy wiedzieli, jaki był Danzel, a jeżeli ktoś uważał go za potulnego człowieka, musiał być skończonym idiotą. Morton i kłopoty były zawsze w pakiecie. Dan był arogancki, bezwzględny, uwielbiał się wywyższać i pokazywać, że jest lepszy od innych, ale do licha, był jego przyjacielem od zawsze. Ian wybaczał mu wszystkie wybryki, gdy on często przeginał… Nawet wtedy, kiedy Crystal mówiła mu, że nie lubi Dana, że jego zachowania są niepokojące i nie lubi jego towarzystwa. Ile by dał, żeby przyznać jej rację osobiście, bo najwidoczniej tylko ona to wszystko dostrzegała. — Jakoś wcześniej ci to nie przeszkadzało.
— Tobie również — zauważył Phil, mierząc się z Ianem na spojrzenia, ale nie wytrzymał długo. — Dan zawsze był szurnięty, ale na księżyc, nie był mordercą!
— Więc wiesz o jego… — zaczął Rivers, chcąc spytać o ojca Dana, ale te słowa nie przeszły mu przez gardło — o starym Mortonie?
— Wcale tego nie ukrywa — przyznał Phil, a on poczuł dreszcze na ciele. Odrzucała go myśl, że Danzel jest jego bratem, a dodatkowo mordercą i zdrajcą. Wściekłość go ogarniała, że za bycie skończonym dupkiem, Dan dostał nagrodę w postaci jego życia. Gdzie tu sprawiedliwość? Gdzie jakiekolwiek zasady i moralność? Phil z pewnością nie przyniósł odpowiedzi na te pytania… — Ian, on i twój ojciec żądają lojalności.
— Nikt im się nie sprzeciwi? — spytał, kryjąc nadzieję wybrzmiewającą w jego głosie.
— Teraz? — odezwał się z wątpliwością Phil. — Po tym, co się ostatnio wydarzyło?
— Co się wydarzyło? — zapytał natychmiast Ian, podnosząc się z krzesła. Tkwił w ukryciu prawie trzy tygodnie, nie wiedział nic o życiu watahy. Co prawda Remus mówił co nieco, ale sam stronił od odwiedzania polany, a w chacie nie zjawił się od prawie tygodnia. Najwidoczniej nie bez powodu, bo to co miał na myśli Phil, musiało coś znaczyć. — No mów!
— Ty nic nie wiesz? — zdziwił się Wilson, a Ian wściekł się, kopiąc koślawe krzesło:
— Jak miałem się czegoś dowiedzieć, siedząc w tej ruderze?
Phil nie drgnął, takie wybuchy nie robiły na nim wrażenia. W końcu był najspokojniejszy z całej ich bandy. Grupy, która już nie istniała… Ale nie był spokojny teraz, kiedy całe ich życie wywróciło się do góry nogami. W ciągu ostatnich miesięcy wydarzyło się zbyt dużo spraw, które nie powinny się wydarzyć. Na początek wygnanie Tracy, która nie miała wilczego genu, potem ucieczka Crystal, wydziedziczenie Iana i usynowienie Dana przez Benjamina i teraz na sam koniec to… Wilson spojrzał Riversowi w oczy i powiedział szczerze to, czym od kilku dni żył cały Wilczy Las:
— Mamy nowego.
***
Dzień był wyjątkowo piękny. Jedno z tych wspaniałych zimowych przedpołudni, kiedy słońce świeciło na bezchmurnym niebie, sprawiając, że nieco zmarznięty śnieg lśnił w jego promieniach. Idealny dzień na wyjście do Hogsmeade z przyjaciółmi. I taki właśnie plan miała znaczna większość uczniów Hogwartu. W tym również Crystal.
Chris czuła się nieco rozdarta, bo z jednej strony bardzo brakowało jej spotkań z przyjaciółmi, wygłupów Teda, trafnych komentarzy Tony’ego i niekończącej się paplaniny Lizzy. Miała ogromną ochotę wybrać się z nimi do Trzech Mioteł i spędziła kilka beztroskich godzin przy piwie kremowym. Bardzo do tego tęskniła, bo od powrotu z Londynu i tej nieszczęsnej imprezy, spotykali się niezwykle rzadko i to zazwyczaj w bibliotece, gdzie Tony zmuszał przyjaciela i siostrę do nauki. Ale nawet te wspólne chwile nie były zbyt wesołe, bo Chris ciągle czuła poczucie winy związane z tym, co wydarzyło się na imprezie sylwestrowej i od razu po niej. Łapała się na tym, że patrzyła na Tony’ego i Lizzy jako dzieci ludzi, którzy prawie przyłapali jej ojca w Wilczym Lesie, a na Teda jako krewnego Syriusza Black. Nie widziała w nich swoich przyjaciół, a osoby, które są zagrożeniem dla niej i jej tajemnicy. Oddalali się od siebie. Dlatego też wspólne wyjście do Hogsmeade wydawało się być nieosiągalne, zwłaszcza, że Teddy ciągle gdzieś znikał, a Tony przyznał, że umówił się ze swoją drużyną, iż pójdą razem. Została więc tylko Crystal i Lizzy. W pierwszym odruchu Chris chciała się wymigać, miała w końcu na głowie ważniejsze sprawy na głowie i nie chodziło tu o naukę do egzaminów, a o tajemniczą książkę o wilkołakach, jednak pomyślała, że wspólne wyjście z Liz wcale nie było złym pomysłem i to z kilku powodów. Po pierwsze naprawdę zaczynała przekonywać się do swojej współlokatorki, po drugie nie chciała kolejnego dnia spędzić sama, a po trzecie i najważniejsze to właśnie ją Chris podejrzewała o podrzucenie tej książki i bardzo chciała to wyjaśnić. Właśnie dlatego w sobotnie przedpołudnie wyruszyła w kierunku sali wejściowej, gdzie miała się spotkać z Liz, która zaraz po śniadaniu pobiegła gdzieś, żeby sprawdzić, co miały znaczyć fusy w jej porannej herbacie. Lupin nie skomentowała tego, właściwie to nauczyła się grzecznie ignorować wariactwa Lizzy i właściwie wychodziło to ich znajomości na dobre.
— A nasza Złośnica promienieje jak zawsze… — Usłyszała nad uchem głos Teda, a gdy się odwróciła w jego stronę, dostrzegła radosny uśmiech Tonksa, który no cóż, był zaraźliwy.
— Pan panie Tonks również bez zmian… — mruknęła zadziornie, uśmiechając się nieznacznie — nieznośnie irytujący.
— Auć… — jęknął Teddy, łapiąc się za serce w teatralnym geście. — Już miałem się pytać czy wszystko w porządku, ale widzę, że złośliwości są na miejscu — stwierdził i zadziornie szturchnął ją w ramię. Szli krok w krok w kierunku wyjścia ze szkoły, a dla Chris było to tak naturalne, że przez chwilę zapomniała o wszystkim, co się niedawno wydarzyło. Była tylko ona i jej przyjaciel. — Wybierasz się do Hogsmeade?
— Lizzy chce mnie zaciągnąć do jakiegoś… — przyznała, wzdychając, a Teddy zaśmiał się głośno, przerywając jej wpół zdania:
— Atelier Madam Silver? Współczuję…
— Nie zachęcasz… — jęknęła Chris. Co prawda nie dopytywała Liz o cel ich podróży, ale mogła się domyślić, że to nie będzie nic normalnego. Przez chwilę żałowała, że pozwoliła dziewczynie wybrać miejsce, w którym spędzą sobotę, a nie wzięła tego w swoje ręce, ale cóż… było już za późno. Może uda jej się nakłonić Liz na zmianę planów?
— Jestem w szoku, że się na to zgodziłaś — przyznał całkowicie poważnie Ted.
— A co miałam zrobić? — zapytała nieco urażona tym, że to akurat Tonks naśmiewa się z jej wspólnego wyjścia z Liz. — Tony umówił się ze swoją drużyną, a ty… — mruknęła i zatrzymała się nagle w miejscu. Odwróciła się w stronę Puchona i przyjrzała mu się uważnie, bo uświadomiła sobie, że nawet nie wie, dlaczego Teddy nie pójdzie z nimi. — Właściwie to, co masz w planach na dzisiaj?
— Jestem umówiony — odparł dość tajemniczo, przeczesując dłonią włosy, które dzisiaj były w odcieniu ciepłego blondu, zupełnie nie pasującego do Teda.
— No proszę… — mruknęła Chris, krzyżując ręce na piersi, a Teddy uśmiechnął się zadziornie.
— Czy ja słyszę nutę zazdrości w twoim głosie?
— Że niby ja miałabym być zazdrosna o ciebie? — prychnęła rozbawiona, kręcąc głową. — Niedoczekanie twoje, Tonks.
— Jeszcze się przekonasz, co straciłaś!
— Tylko powiedz mi, że to nie jest McLaggen albo ktoś jej pokroju… — poprosiła błagalnie Chris, ignorując jego głupi komentarz, a Teddy spoważniał nagle i mruknął urażonym tonem:
— Nie popełniam dwa razy tych samych błędów.
Już chciała wybuchnąć śmiechem, widząc jego minę, ale w tym właśnie momencie Teddy zerknął, niby to ukradkiem, w stronę drzwi wyjściowych zamku. Crystal natychmiast spojrzała w tamtą stronę, szukając kogoś, z kim Ted mógł się umówić. Nie było to trudne, bo od razu rzuciła jej się w oczy osoba, którą już kojarzyła. Przy drzwiach stała ta sama blondynka, która była obecna na imprezie w Sylwestra. Nie mogła przypomnieć sobie jej imienia, pamiętała jednak, że była córką tego faceta, który przeżył atak Greybacka i miał wspólną przeszłość z profesor Tonks, no i że przez większość imprezy kręciła się koło Teda. Zmarszczyła brwi, przyglądając jej się uważnie. Ubrana była w szary płaszczyk i długie do kolan, czarne kozaki na niewysokim obcasie. Swoje długie, blond włosy miała rozpuszczone i przepasała je tą samą niebieską opaską co ostatnio. Dziewczyna również przyglądała się jej i Tedowi, ewidentnie wyczekiwała tego spotkania i nie podobało jej się to, że ktoś opóźnia to wszystko. Chris uśmiechnęła się i zerknęła na Teda.
— Dziewczyna z imprezy?
— Tak, Victorie… — przyznał Teddy, a na jego policzkach pojawił się delikatny rumieniec, który próbował szybko zamaskować. Crystal przygryzła delikatnie wargę, żeby nie parsknąć śmiechem na widok jego zakłopotanej miny. Zerknęła jeszcze raz na tą dziewczynę, a potem znowu na przyjaciela.
— To nie jest jakaś twoja kuzynka? — zaczęła się nad nim znęcać, a Teddy pokręcił jedynie głową, zaciskając usta. Nie dawała za wygraną. — Prawie kuzynka? — Kolejny ruch głową. — Niby kuzynka? — I kolejny. — Ćwierć kuzynka?
— Nie jesteśmy rodziną, ale znamy się od urodzenia — powiedziała w końcu, rzucając jej stanowcze spojrzenie, ale potem zerknął w stronę tej całej Victorie i cała srogość zniknęła z jego twarzy. — Jest świetna…
— To coś na serio? — spytała, uśmiechając się szczerze i szturchając przyjacielsko Teda.
— Zadaj mi to pytanie wieczorem — stwierdził chłopak i zachowując się bardzo dojrzale, pokazał jej język. Kiedy zaczęła się śmiać, on przyjrzał jej się troskliwie i zapytał całkiem szczerze: — Chris, na pewno wszystko w porządku? Od Sylwestra jakoś tak…
— Wiesz, że McGonagall wyznaczyła terminy moich egzaminów — wtrąciła mu się wpół słowa, uśmiechając się delikatnie. Wiedziała, że Teddy też dostrzegł znaczne ochłodzenie ich relacji, w przeciwieństwie do jego matki, która próbowała ich wyswatać. Nawet poczuła miłe ciepło w okolicy serca, że Tonks nie pozostał wobec tego stanu rzeczy obojętny, ale z drugiej strony ciągle z tyłu głowy miała wszystkie argumenty, które utrudniały ich przyjaźń. Dlatego też sięgnęła po najgorszą wymówkę na świecie, która najwidoczniej nie przekonała do końca Teda.
— Okej, ale… — mruknął niechętnie, patrząc jej w oczy. Z jakiegoś powodu jednak nie drążył tematu. Westchnął ciężko i uśmiechnął się pogodnie. — Nadal nie pozwalam ci utonąć w książkach.
— Lepiej zajmij się tą swoją blondyneczką — mruknęła Chris i popchnęła go w stronę Victorie. Teddy zaśmiał się głośno i idąc tyłem pokręcił głową, wołając:
— Już nie bądź taka zazdrosna, Złośnico!
Crystal pokręciła głową, załamując się zachowaniem Teda i przyglądała się temu, jak Tonks podbiega do Victorie, która rumieni się od razu. Ich przywitanie było bardzo niezręczne, jak na osoby, które znały się od zawsze. Teddy na początku chciał objąć Victorie, która wyciągnęła w jego stronę rękę, a potem role się odwróciły. Ostatecznie oboje się uśmiechnęli i Ted wskazał dłonią w stronę wyjścia i ruszyli, a on wsunął ręce w kieszenie, co chyba nie spodobało się blondynce. Zakochany Tonks, powiedziała w myślach Crystal, tragedia. Westchnęła, kręcąc głową i wtedy nagle pojawiła się obok niej Lizzy, która dyszała ciężko, najwidoczniej biegnąc całą drogę.
— Jesteś gotowa na fantastyczny seans u Madame Silver? — zapytała zdyszana, uśmiechając się szeroko, wiążąc pośpiesznie chustę z różnokolorowymi frędzlami na czubku głowy, by ta podtrzymywała chaos, który dobrze opisywał jej fryzurę.
— Nie jestem pewna… — westchnęła Crystal, obawiając się tego, co czeka ją u tej całej Madame Silver.
Ruszyły przed siebie, nie odzywając się za bardzo. Było to pierwsze ich wspólne wyjście bez Teda i Tony’ego i zapowiadało się, że będzie równie niezręczne co randka Tonksa. Wyszły na zewnątrz, a ostre, zimowe słońce oślepiło je. Całą drogę przez błonia towarzyszyło im brzęczenie amuletów Lizzy i skrzypienie śniegu pod ich butami.
— Lizzy, podrzuciłaś mi coś ostatnio? — spytała Crystal, przerywając ciszę, gdy w końcu wyszły na ścieżkę prowadzącą do Hogsmeade. Zerknęła kątem oka, obserwując reakcję Liz. Była ciekawa czy to właśnie ona zostawiła jej tę dziwną książkę w bibliotece, a jeśli tak, to skąd wiedziała, że Chris szukała informacji o wilkołakach? Jej podejrzenia były chyba trafne, bo Gryfonka zmieszała się, spuszczając głowę i spytała zmieszana:
— Jesteś zła?
— Mogłaś mi to po prostu dać — przyznała zupełnie szczerze Crystal, całą siłą woli uciszając w sobie chęć zarzucenia Liz pytaniami. Skąd wiedziała o jej poszukiwaniach? Skąd w ogóle miała tą książkę skoro w bibliotece nic nie było? Co wspólnego z wilkołakami miała Lizzy? Chris gryzła się w język, wiedząc, że taka fala pytań mogłaby speszyć Lizzy i niczego by się nie dowiedziała.
— Nie wiedziałam, jak zareagujesz… — przyznała szczerze Lizzy, przygryzając dolną wargę i skubiąc zębami spierzchniętą skórę na nich. — Potrafisz być drażliwa.
— Potrafię — westchnęła Crystal zgodnie z prawdą, nie chcąc się spierać, bo ta sprawa była dla niej zbyt ważna — ale ta książka…
— Nie dałam ci żadnej książki, Crystal — przerwała jej Lizzy, kręcąc głową, a jej kolczyki zabrzęczały głośno, wybijając Chris z wszelkich rozmyślań.
— Nie? — zdziwiła się, robiąc wielkie oczy, a Lizzy szybko pospieszyła z wyjaśnieniami:
— Wsunęłam ci do kufra woreczek z białą szałwią, żeby chroniła cię przed klątwami.
— Biała szałwia… — powtórzyła za nią Crystal, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie.
— Tak, działa oczyszczająco na aurę… — zaczęła tłumaczyć Lizzy, ale Crystal jej już nie słuchała. Nie interesowało jej zastosowanie białej szałwii i jej zbawienny wpływ na ochronę przed klątwami. To było bez znaczenia. Przez chwilę Lupin miała wrażenie, że uzyska jakieś odpowiedzi, ale ostatecznie zderzyła się ze ścianą i nie miała już żadnych tropów. Nie miała pojęcia, kto mógł podrzucić jej książkę o wilkołakach, a to sprawiało, że czuła dręczący niepokój. Bo skoro ktoś obcy wiedział o jej poszukiwaniach, a temat likantropii był zakazany, to Chris miała się czego obawiać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz