Dwie osoby pojawiły się nagle znikąd na niezbyt ruchliwej ulicy, która od lat wyglądała tak samo. Wciąż mieściło się przy niej kilkanaście niewielkich domów, powierzchnię drogi pokrywał nierówny bruk, a w oddali majaczył gęsty las, którego wysokie drzewa kołysały się pod wpływem delikatnego wiatru. Ludzie, którzy nagle się tam zjawili, odsunęli się od siebie szybko, chociaż w pierwszej chwili trzymali się mocno za ręce. Z boku wyglądało to dziwnie, a jednak większość czarodziejów mogło się domyślać, że pojawili się w tym miejscu za pomocą teleportacji łącznej, która wymagała dotyku. Kiedy nie było to już konieczne, odskoczyli od siebie na bezpieczną odległość. Skierowali swoje kroki do jednego z budynków, który wyglądał tak, jakby ktoś nie odwiedzał go od wielu lat. Biały przybrudzony tynk, był ledwie widoczny przez zarośla na ganku, które śmiało mogły przewyższać dorosłego człowieka. Jedna z osób, kobieta, niepewnie ruszyła przodem, popychając furtkę, która skrzypnęła przeraźliwie. Mężczyzna podążył za nią.
Tonks podeszła do drzwi, zerknęła kątem oka na stojącego za nią Remusa. Wyciągnęła różdżkę i powtórzyła to, co zrobiła w dziewięćdziesiątym siódmym roku, gdy zamknęła ten dom. Przyłożyła czubek różdżki do otwartej dłoni, rozcinając nieznacznie skórę, aż pojawiła się niewielka strużka krwi. Remus skrzywił się na ten widok. Nie przepadał za zaklęciami wzmocnionymi krwią osoby, która je rzucała. Jednak to one były najbardziej skuteczne. Sam wykorzystał ten sposób, ukrywając się przed światem. Był zdziwiony, że Tonks również posunęła się do czegoś takiego. Zresztą inaczej sobie to wszystko wyobrażał... Spojrzał na swój stary dom, a westchnienie aż cisnęło mu się na usta. Nie pomyślałby, że jeszcze kiedyś tu wróci. W tej chwili Tonks złapała za klamkę i wypowiedziała odpowiednie zaklęcie, a bariera zabezpieczająca budynek zupełnie opadła. Teraz każdy mógł do niego wejść. Tonks stała chwilę w bezruchu, myśląc o czymś gorączkowo, nim w końcu pchnęła drzwi, które skrzypnęły jeszcze głośniej niż furtka.
Weszli do środka, przechodząc przez niewielki, ciemny korytarz aż do przytulnego salonu. Tonks zatrzymała się, a Remus zrobił jeszcze kilka kroków, rozglądając się dookoła. Wszystko stało na swoim miejscu, dokładnie tak, jak to zostawił, nim odszedł. Ten widok szarpnął za zakurzona strunę, która rozbrzmiała w nim sentymentalną nutą. Wydawało się, że czas w tym miejscu się zatrzymał.
— Nic się nie zmieniło — mruknął bardziej do siebie, ale Tonks doskonale słyszała ten komentarz.
— Naprawdę nic? — spytała, unosząc wysoko brew, a wtedy Lupin ugryzł się w język. Powinni załatwić to jak najszybciej, nie rozmawiając ze sobą i korzystając z układu, zgodnie z którym odłożyli swoje prywatne sprawy w czasie aż cały zamęt z wilkołakami się nie uspokoi. A teraz nieświadomie sam sprowokował rozmowę, która jak zwykle zaprowadzi ich donikąd. Tonks odwróciła od niego wzrok, spoglądając na miejsce, w którym stała. — Dużo wspomnień — mruknęła z żalem i chyba nawet nieświadomie, położyła dłoń na futrynie, która oddzielała salon od korytarza. Remus drgnął, domyślając się, jakie wspomnienie pojawiło się w głowie kobiety. — Tutaj pocałowałeś mnie po raz ostatni.
— Tonks… — mruknął bezradnie. Tego się obawiał. Nie powinni byli sami wracać do miejsca, które faktycznie pełne było ich wspólnych wspomnień. Nawet nie wiedział, czemu się na to zgodził. Chyba chciał pokazać Tedowi, że nie buduje wokół siebie muru, przez który pozwoli przejść tylko chłopakowi. W końcu zapewnił go, że chce być obecny w jego życiu, a to oznaczało, że musiał utrzymywać jakiś kontakt z jego matką. Nawet jeśli było to niezwykle trudne.
— Niedługo minie osiemnaście lat — zauważyła Tonks, odchodząc od futryny i krzyżując ręce na piersi.
— To było w innym życiu — stwierdził Remus, chcąc zakończyć ten temat i zrobić to, po co przyszli.
— Nie, w tym samym — powiedziała Tonks ze stanowczością w głosie. Spoglądała na niego w sposób, którego nie potrafił określić. Po raz kolejny upomniał się w myślach, że powinien ugryźć się w język, bo czegokolwiek by nie powiedział, prowokowało to dalszą dyskusję. Nimfadora przestąpiła z nogi na nogę. Sama chyba zastanawiała się czy powinna się odzywać, ale cóż… To była Tonks, a ona nigdy nie potrafiła długo milczeć. — Kiedy tu staliśmy i kazałeś mi przysiąc, że będę na siebie uważać, już wiedziałeś?
— Tak — odpowiedział, nie próbując nawet owijać w bawełnę. Sam doskonale pamiętał tamten moment. Ten ich ostatni pocałunek, który miał miejsce zaraz po tym, gdy Nimfadora przyrzekła mu, że nie będzie bezsensownie ryzykować i poleci prosto do celu, bez narażania swojego zdrowia i życia. Powiedziała wtedy, że będzie na niego czekać w Norze, ale on już wiedział, że tam się nie spotkają. To było pożegnanie, ale tylko on o tym wiedział. — Planowałem to już wcześniej.
— Wiesz, jak się czułam, gdy nie zjawiłeś się w Norze? — spytała z wyrzutem, nie mogąc tego w sobie dłużej utrzymać. Remus spuścił głowę, wzdychając ciężko. — Był tylko nieprzytomny George, który nie miał ucha i taplał się we własnej krwi.
— Nie udało mi się tego zatamować, wiedziałem, że Molly lepiej zajmie się synem — przyznał, próbując uspokoić swoje wyrzuty sumienia. Tamta sytuacja dręczyła go w koszmarach. Ryzykował życie Weasleya, gdy odesłał go samego do Nory, ale strach, że nie pozwolą mu odejść wziął wtedy górę. Wyrzuty sumienia wręcz go dusiły od momentu, gdy zobaczył chłopaka, właściwie już mężczyznę, w gabinecie McGonagall. Chciał powiedzieć mu, że cieszy się z tego, że wszystko potoczyło się dobrze, ale nikt nie podszedł do niego po zakończeniu spotkania. Nie powinien tego w ogóle oczekiwać, a jednak przysporzyło mu to ogrom żalu do samego siebie. Żalu, który towarzyszył mu od wielu lat, ale odległość zawsze łagodziła ten ból. Gdy ich zobaczył, wszystko się w nim wezbrało i od tamtej chwili wciąż rozpamiętywał to, ile go ominęło. Harry, ten zagubiony chłopiec był już teraz mężczyzną, mężem Ginny i ojcem trójki dzieci, a z tego, co podsłyszał z innych rozmów, zajmował teraz stanowisko Kingsleya, jako Szefa Biura Aurorów. James pękłby z dumy, gdyby go teraz widział. Remus też czuł wzruszenie, widząc, że życie tego chłopaka wygląda tak, jak wygląda. Z resztą gdy patrzył na nich wszystkich, cieszył się. Ron, Hermiona, Bill, George, Charles, Hestia, Syriusz…
— Czekaliśmy — powiedziała smutno Tonks, nie potrafiąc uciszyć żalu w swoim głosie — liczyłam, że spóźniłeś się na świstoklik, że zaraz się pojawisz. Potem chciałam cię szukać, ale… — zamilkła, przymykając oczy, a Remus widział po jej minie, że ożyło w niej jakieś niezwykle bolesne wspomnienie. — Przybyli Bill i Fleur, powiedzieli, że Moody zginął.
— Moody… — powtórzył głucho, a przed jego oczami pojawiła się pokiereszowana twarz aurora. Wspomnienia z jego udziałem przewinęły się w głowie Lupina niczym film, a ostatnie sceny przypomniały, jak Szalonooki stawał w obronie Nimfadory i obiecywał, że nie daruje Lupinowi, jeśli ten ją zrani. Te obietnice nigdy nie zostały spełnione, a Remus podskórnie czuł, że nigdy już nie spotka starego aurora i to wcale nie z powodu swojej ucieczki. — Czułem, że musiało coś się stać…
— Inaczej nie puściłby ci tego płazem — zauważyła Tonks, przechodząc obok niego i rozsiewając wokół zapach swoich perfum, który był dla Remusa wręcz boleśnie wyczuwalny. Zawsze pachniała poziomkami. Kobieta oparła się o fotel i z posępną miną przypomniała sobie: — Voldemort twierdził, że Harry leciał tamtej nocy z nim, bo przecież Szalonooki był najlepszy, ale Dung go zdemaskował. Nie mogliśmy znaleźć nie tylko ciebie, ale również jego ciała…
— Przykro mi… — powiedział, nie wiedząc, co innego mógłby zrobić. Naprawdę czuł żal i uważał, że Moody nie zasłużył na taki koniec po tym wszystkim, co zrobił dla magicznej społeczności i dla Zakonu Feniksa. Ale dystans, który w sobie wyrobił, pozwolił mu również myśleć, że jako auror i prawdziwy wojownik, Szalonooki chciał zginąć w walce o to, w co wierzył. Nie zmniejszało to jednak bólu, który pozostawił w tych, którzy go kochali…
— Doprawdy? — syknęła ze złością Nimfadora. Patrzyła na niego z takim żalem, że nie potrafił wytrzymać tego spojrzenia. — Myślałeś o nas? O tym czy żyjemy? Czy ktoś jeszcze został ranny? Czy przeżyliśmy wojnę? — Rzucała oskarżycielskimi pytaniami, nie dając mu nawet szansy na nie odpowiedzieć. Pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą. — Znałam dwóch Huncwotów i to akurat ty okazałeś się być… — Nie powiedziała kim okazał się być, jęknęła rozgoryczona, nie znajdując odpowiedniego słowa. — A Syriusz…
— Jak stracił nogę? — zapytał Remus, wykorzystując kolejną pauzę, którą zrobiła. Musiał w końcu kogoś o to zapytać. Musiał, bo od chwili gdy McGonagall powiedziała mu, że Syriusz jest przytomny, ciągle zastanawiał się, jak teraz wygląda jego dawny przyjaciel. A potem go zobaczył. Kalekiego i charakternego. Człowieka, który nieustannie toczy wojnę sam ze sobą. Faceta, który mimo swojej niedyspozycji, wymierzył mu ciosy, na które zasłużył. Wypominał mu, że to on musiał opiekować się jego synem, że był tym, kim powinien być Remus, ale Lupin rozumiał, że to też jego prywatny żal o to, że Huncwot porzucił Huncwota, mimo że zostali przecież jako ostatni. Próbował tego po sobie wtedy nie okazywać, próbował być twardy i nie dopuścić do tego, by kolejna osoba wypominała mu jego decyzje, ale poczuł nieopisaną ulgę, widząc Blacka żywego i przytomnego.
— Pytasz o nogę, a nie o to, jak się wybudził? — zapytała kpiąco Tonks.
— O to też…
— Tej samej nocy, której zniknąłeś, przybył do Nory — przyznała Nimfadora, pozbywając się kpiny w głosie. Nadal jednak stała z miną zaciętą, jakby chciała dać do zrozumienia, że wszystko wydarzy się zgodnie z jej zasadami i nie pozwoli, żeby było inaczej. — Po śmierci Moody’ego zaklęcia w jego domu przestały działać i mógł się wydostać po tym, jak Altheda go wybudziła…
— Nie wierzyłaś, że jej się uda — zauważył, przypominając sobie z jaką gorliwością Tonks krytykowała praktyki Farewell, teraz już Black. Zwłaszcza gdy Altheda posunęła się do wyciągnięcia prawdy o klątwie ciążącej na Syriuszu od śmierciożercy, który później uciekł z jej kuzynką Laurą. — Nigdy jej nie lubiłaś.
— Nadal nie lubię, ale to żona Łapy i ciocia Teda, muszę ją akceptować — stwierdziła, wzruszając ramionami i spoglądając przez okno na las. — Syriusz pomagał mi, kiedy się dowiedziałam o ciąży i kiedy mój tata uciekał przed szabrownikami, a także później, kiedy został zamordowany — przyznała, dając Remusowi kolejną informację, o której nie miał pojęcia. Więc Ted Tonks nie żyje. Zastanawiał się nad tym od chwili, gdy zrozumiał po kim Teddy odziedziczył swoje imię, ale bał się zapytać. Śmierć ojca oznaczała kolejną tragedię w życiu Nimfadory, a Remus chcąc, nie chcąc, czuł się temu współwinny. — Tylko nie mów, że ci przykro — mruknęła ostrzegawczo Tonks, zanim ten zdążył nawet otworzyć usta. Widział po niej, że słowa, nawet jeśli były szczere, nic nie dadzą i Nimfadora nie miała ochoty czegoś takiego słuchać. Westchnęła ciężko i wróciła do odpowiedzi na jego pytanie. — Zabronił mi iść na bitwę. Teddy miał ledwie miesiąc, a mama była w strasznym stanie…
— Słusznie zrobił — zauważył Remus, nie zwracając już uwagi na to, czy Tonks zaraz na niego fuknie czy nie. Gdyby był na miejscu, sam zabroniłby jej iść i ryzykować życie. Co by się stało, gdyby zginęła? Osierociłaby syna, a on nadal nie wiedziałby o jego istnieniu. Chłopak zostałby zupełnie sam. Powinna była wtedy myśleć o jego przyszłości i posłuchać Syriusza, ale doskonale wiedział, że tego nie zrobiła.
— Nie robię tego co słuszne — przypomniała mu, posyłając w jego stronę długie, wymowne spojrzenie. — I tak tam poszłam, ale to wiesz — zauważyła, a on skinął nieznacznie głową, potwierdzając, że widział ją tamtego dnia. Przypomniał sobie, jakie to było trudne, ale wtedy trudniejsze było zostawienie Maggie w dziewiątym miesiącu ciąży, nie będąc w stu procentach pewnym, że wróci do domu. Wiedział wtedy, że musi zrobić wszystko, by wrócić do żony i córeczki, która miała lada chwila przyjść na świat. Gdyby wiedział wtedy, że Tonks niespełna dwa miesiące wcześniej urodziła jego syna… — Miałam rachunki do wyrównania z Bellatrix — stwierdziła beznamiętnie, jakby to była rzecz oczywista. — To była nierówna walka. Wtedy coś mnie rozproszyło i prawie mnie zabiła.
— Cieszę się, że tak się nie stało — powiedział zupełnie szczerze i to nie tylko dlatego, że Tonks była matką Teddy’ego. Nigdy nie życzył jej źle, wręcz przeciwnie, pragnął by znalazła szczęście i budowała swój świat z kimś, kto nie byłby dla niej ograniczeniem tak jak on.
— Tylko dzięki Syriuszowi — skwitowała, nie pozwalając się odciągnąć od wątku, o którym teraz opowiadała. — Odepchnął mnie, a kolejna klątwa trafiła w niego — przyznała, a potem zaśmiała się gorzko, kręcąc głową. — Najgorsze jest to, że nawet cieszyłam się, że byłbyś ostatnią osobą, którą widziałam przed śmiercią.
— Ja… — mruknął, ale nie potrafił powiedzieć nic więcej. Rozumiał, że to on był tym czymś, a raczej kimś, co rozproszyło ją podczas walki. Jego pojawienie się na polu bitwy mogło doprowadzić do jej śmierci. Remus zwiesił głowę. Był powodem wszystkiego, co złe w jej życiu, utrudnieniem i błędem. Powinna go znienawidzić, ale była na to zbyt dobra. On sam nie potrafił żywić względem niej negatywnych emocji, bo nawet, gdy czuł żal za to, że nie powiedziała mu o Tedzie, uświadamiał sobie, że to i tak była jego wina.
— Nie przejmuj się — mruknęła, patrząc na niego przenikliwie — masz w tym wprawę. Potem to ja zabiłam Bellatrix, ale Syriusz stracił nogę. To i tak niewiele — stwierdziła gorzko. Remus zmarszczył brwi, ciążyła mu łatka bezdusznego drania, ale przecież sam pozwolił im tak o sobie myśleć, żeby było łatwiej. Ale wcale tak nie było. Tonks pokręciła głową i spytała z żalem: — Wiesz, ile osób zginęło? Pamiętasz jeszcze Freda? Giuseppe zginął kilka miesięcy przed bitwą, rozszarpany przez sforę Greybacka. Moody, mój ojciec, twoi uczniowie, byli tacy młodzi… — wymieniała z trudem, zaciskając zęby. — Myślałeś o nich wszystkich?
— Każdego dnia — przyznał rozgoryczony. Pamiętał każde ciało, które złożono po bitwie w Wielkiej Sali. Słyszał wciąż rozrywający duszę płacz Weasleyów. Tych obrazów nie dało się wymazać z pamięci. Mógł od nich wtedy uciec czym prędzej do Wilczego Lasu, ale to było chwilowe. Był tylko człowiekiem, a przyszło mu przeżyć już dwie wojny, w których stracił bliskich sobie ludzi. Nie było dnia, żeby wspomnienia go nie nawiedzały czy to na jawie, czy we śnie. I teraz, gdy Nimfadora zarzucała mu, że miał poświęcenie tych ludzi gdzieś, nie mógł słuchać biernie. Można było wiele mu zarzucić, nie zawsze postępował dobrze, ale to nie znaczyło, że był złym, bezdusznym człowiekiem.
— Naprawdę? — spytała sarkastycznie. — Szkoda, że nie pomyślałeś, żeby coś powiedzieć.
— Słowa były wtedy zbędne — rzucił przez zaciśnięte zęby, a Tonks parsknęła gorzkim śmiechem, który niczym nóż wbijał się w jego serce.
— No tak, ucieczka była bardzo wymowna…
— Co miałem ci powiedzieć? — zapytał z żalem, robiąc krok w jej stronę. Spojrzała na niego tymi swoimi czarnymi oczami, jakby próbowała przejrzeć jego duszę i umysł na wylot. — Że nasz związek nie ma przyszłości? Że lepiej to zakończyć, zanim zrobimy coś głupiego? Że nie ma dla mnie tu dłużej miejsca? — mówił rozgoryczony, nie potrafiąc już zamilknąć. — Mówiłem to tysiące razy i nikt mnie nie słuchał. Nikt z was nie pozwoliłby mi odejść. Zawsze twierdziliście, że wiecie co dla mnie lepsze.
— Troska faktycznie jest czymś okrutnym… — sarknęła, znów krzyżując ręce na piersi, chociaż słowa Remusa podziałały na nią w sposób, który na nowo zachwiał jej stanowczą postawę. Lupin pokręcił głową.
— Wiedziałem, że nie zrozumiesz.
— Nikt mi nic wyjaśnił. Wróciłam tu i… — fuknęła wściekle, wskazując ręką na salon, ale zamilkła, spoglądając na Remusa bezradnie — co miałam zrobić? Zostawiłam wszystko tak, jak było, zapieczętowałam dom i…
— Dom był dla ciebie — szepnął Remus, odwracając wzrok, a Nimfadora wręcz zakrztusiła się powietrzem.
— Słucham?
— Zostawiłem dom dla ciebie — powtórzył już znacznie głośniej, spoglądając na Tonks, która wpatrywała się w niego ze zdziwieniem — żebyś mogła ułożyć sobie życie.
— Jak miałam to zrobić? — spytała głucho, zamierając na chwilę w bezruchu. Remus nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Wierzył jednak wtedy, że pozostawiając wszystko po sobie, da Nimfadorze możliwość rozpoczęcia życia na własną rękę, bycia niezależną. Tonks zacisnęła wargi, ale potem powiedziała boleśnie szczerze: — Bez ciebie to było niemożliwe. Wyobrażasz sobie jednej nocy stracić kuzynkę, mentora i człowieka, którego kochało się najbardziej na świecie? — spytała, nie oczekując nawet odpowiedzi, bo mało kto wiedział, jakie to uczucie. — Uwierz, że potem było tylko gorzej… — wyznała z trudem. Odwróciła wzrok i zrobiła kilka kroków w stronę okna, żeby nie musieć dłużej stać naprzeciw Remusa. On natomiast tkwił pośrodku salonu ze spuszczoną głową, nie znajdując słów, które w jakikolwiek sposób mogłyby załagodzić tę sytuację. Tonks mimochodem spoglądała na niego kątem oka. I kiedy nie mogła już znieść bolesnego milczenia, odezwała się zachrypniętym głosem: — Twoja żona…
— Maggie.
— Kobieta z lasu… — mruknęła, zerkając przez okno, a Remus przypomniał sobie, że kiedyś, na samym początku jego przygody w Wilczym Lesie, opowiadał Nimfadorze o kobiecie z lasu, która z niezrozumiałego dla niego powodu pomagała mu przetrwać. Pamiętał, że wtedy Tonks, która uwielbiała wchodzić do jego pokoju na Grimmauld Place nieproszona, powiedziała, że cieszy się, bo Remus miał tam kogoś na kim mógł polegać. Ciekawe czy teraz powiedziałby to samo. Tego się nie dowiedział, bo pytanie, które padło z jej ust brzmiało zupełnie inaczej: — Byłeś szczęśliwy?
— Byłem — odpowiedział szczerze, chociaż ta odpowiedź, a zwłaszcza jej druga część, mogła zranić Tonks. — Nadal jestem. Bywały momenty lepsze i gorsze, wiele kompromisów, ale to jest życie, które wybrałem. Meg jest cudowną kobietą, dała mi jeszcze cudowniejszą córkę, którą razem wychowaliśmy — powiedział, a jego słowa niezamierzenie zabrzmiały tak, jakby się tłumaczył z tego, że był szczęśliwy z kimś innym niż Tonks. Chrząknął zakłopotany, kiedy Nimfadora kiwnęła smutno głową ze zrozumieniem. — Ty pewnie też kogoś miałaś…
— Nie — odpowiedziała od razu Tonks, a jej bezpośredni ton był dla Remusa niczym policzek, ale ten najwidoczniej nie uczył się na błędach, bo zadał kolejne pytanie:
— Byłaś szczęśliwa?
— Bywałam — przyznała cicho. — Raczej rzadko… — Nie chcąc kontynuować tego tematu, zrobiła szybko parę kroków i odsunęła fotel z miejsca, w którym stał niezmiennie od prawie dwóch dekad, a na podłodze dało się zauważyć, że fragment drewnianej podłogi nieznacznie różni się od reszty. Tonks zerknęła na Remusa, który myślami był jeszcze przy poprzednim temacie. — To tu, prawda?
Lupin skinął sztywno głową, Nimfadora uklękła na podłodze, a on szybko do niej dołączył. Tonks wyciągnęła z kieszeni niewielki, składany nożyk i zaczęła mocować się z podważeniem kładki, która skrywała pod sobą to, po co tutaj przyszli. W tej chwili Remus mógł w końcu przyjrzeć jej się uważnie, co było dość trudne podczas tych wszystkich kłótni, które w ostatnich dniach odbyli. Tonks nic się nie zmieniła. Mógł to powiedzieć z całkowitą pewnością. Nawet zaczął się zastanawiać, czy używała swoim zdolności metamorfomaga, bo naprawdę nie wyglądała na czterdzieści dwa lata. Nie chciał jej oskarżać o odmładzanie się, bo przecież zawsze miała dość młodzieńczą urodę, a dodatkowo na dłuższą metę nie nadużywała swoich umiejętności. Naprawdę w pierwszej chwili myślał, że dla Tonks czas się zatrzymał. Wciąż miała różowe włosy, które niesfornie układały się okalając nieco trójkątną twarz. Nadal ubierała się dość buntowniczo, chociaż z satysfakcją dostrzegł, że nie nosi już koszulek z logiem Fatalnych Jędz, a to mogło oznaczać, że zapomniała o Kirleyu Duke’u. Cerę miała bladą, nie naznaczoną za bardzo przez zmarszczki, chociaż można było dostrzec kilka w kącikach oczu i płytką kreskę na czole. Reszta jej twarzy była niezmiennie taka sama jak kiedyś. Ładne, malinowe usta, które zazwyczaj wręcz naturalnie były wykrzywione w zadziorny uśmiech, teraz jednak zacisnęła w skupieniu. Nadal marszczyła nos, który i tak był nieco zadarty, gdy coś robiła, albo gdy jej się coś nie podobało. Czarne oczy wciąż miały w sobie ten niezwykły blask, który nie raz nie pozwolił mu się poddać. Chociaż teraz dało się dostrzec w nich to, ile ta kobieta doświadczyła w życiu. Tylko to i jeszcze fakt, że patrząc na nią można było zauważyć matczyną naturę Dory, przypominały, że jednak minęło tyle lat i ona musiała się zmienić chociażby w niewielkim stopniu.
Gdy tak się jej przyglądał, coś przykuło nagle jego wzrok. Kiedy Tonks nachyliła się nad schowkiem, zza jej kołnierza wysunął się łańcuszek, na którym nosiła dwie zawieszki, które Remus doskonale znał. Czarna perła, którą wręczył jej wraz z łańcuszkiem wieki temu, jako prezent świąteczny oraz zawieszony obok złoty pierścionek z maleńkim, różowym kamieniem, który także otrzymała od niego, gdy… kiedy się oświadczył.
— Ciągle je nosisz — mruknął, nie mogąc oderwać wzroku od tych małych świecidełek, które symbolizowały początek i koniec ich romantycznej relacji.
— Przyzwyczajenie… — przyznała, pospiesznie chowając łańcuszek za kołnierzem i w tej samej chwili deseczka skrywająca schowek odskoczyła, a Tonks mogła gładko wybrnąć z tej sytuacji, wyciągając to, co było w środku. — Czy to…
— Krew — dokończył za nią, chrząkając uprzednio. Tonks trzymała w dłoniach drewnianą szkatułkę wypełniona niewielkimi fiolkami z ciemno czerwonym płynem i skrzywiła się znacząco.
— Apetycznie — mruknęła, odkładając skrzynkę na ziemię i wpychając z powrotem deseczkę, żeby zamaskować schowek w podłodze. Robiła wszystko, żeby nie poruszyć na nowo tematu pierścionka zaręczynowego, który przez cały ten czas nosiła na szyi. Remus również nie drążył. — To ona jest aktywatorem?
— Elementem niezbędnym — potwierdził, kiwając głową i pospiesznie licząc fiolki, jakby upewniał się, że żadnej nie zabrakło. — To krew Andrew Moona, ostatniego czystokrwistego wilkołaka. Zanim wilkołaki zmieszały się z ludźmi, mogły zmieniać postać niezależnie od fazy księżyca.
— Kiedy zmieszamy jego krew z Wywarem przejmiecie tę zdolność? — zapytała, spoglądając niepewnie na szkatułkę, zapewne niezadowolona z faktu, że coś takiego jest niezbędne do powodzenia planu Remusa.
— Nie do końca — przyznał Remus, wyciągając różdżkę i niewerbalnie pomniejszając szkatułkę, którą schował w kieszeni swojej marynarki. — To wywoła przemianę natychmiast.
— Będzie bolało?
— Nie, z resztą od dawna nie odczuwam bólu — powiedział Lupin, dźwigając się na nogi, ale Tonks nie ruszyła się z miejsca, marszcząc nos i myśląc o czymś intensywnie. Remus dostrzegał troskę na jej twarzy i zrozumiał doskonale, czym tak się zadręcza. Oblizał spierzchnięte wargi i powiedział najdelikatniej, jak potrafił: — Teddy też wkrótce nie będzie.
— Co będzie później? — zapytała, po tym jak pokiwała głową ze zrozumieniem. Również wstała z ziemi, nie przejmując się tym, że ma zakurzone spodnie. Objęła się ramionami, nie będąc już buntowniczą, a wyraźnie zmartwioną. — Jak będzie wyglądała przyszłość?
— Wolałbym nie planować przyszłości — westchnął Remus, wiedząc, że takie plany w jego przypadku raczej się nie sprawdzają i powinien pogodzić się z tym, że nic nie jest pewne. Ale Nimfadora sprowadziła go na ziemię, mówiąc:
— A ja wolałabym wiedzieć, jeśli zamierzasz zniknąć na kolejne osiemnaście lat.
— Nie zniknę — powiedział Remus, czując się zmęczony tym, że wszyscy zarzucali mu, że pojawił się tylko na chwilę. Przecież nie mógłby zniknąć, skoro wie, że ma tutaj syna. — Jeśli nie chcesz tego domu, chętnie bym tu zamieszkał… — powiedział, rozglądając się po swoim starym domu, a kątem oka dostrzegł dziwny błysk w spojrzeniu Tonks, dlatego dodał natychmiast: — z Meg i Chris.
— Oczywiście — odparła od razu Nimfadora, a zrobiła to odrobinę za szybko by zabrzmiało to naturalnie. — A Wilczy Las?
— Wiele się tam zmieni. Jestem za stary na zmiany — stwierdził, wzruszając ramionami. Nie wiedział, jakie będą nastroje w Wilczym Lesie po następnej pełni ani jak potoczą się losy wilkołaków. Faktem niezaprzeczalnym było jednak to, że on i jego córeczka złamali zasady, które w tej chwili oznaczały wygnanie. Niezależnie od tego, co się wydarzy, ich rodzina zawsze będzie już odbierana jako ta obca część watahy. To będzie trudne, zwłaszcza dla Maggie, ale oboje zgadzali się, że teraz nie pozostaje im nic innego, jak zrobić wszystko, by ich córka była szczęśliwa i mogła swobodnie budować swoją przyszłość w całkowicie sprzyjającym jej otoczeniu. — Crystal chce kontynuować naukę, a my bardzo chcemy być blisko niej. Poza tym… — mruknął, marszcząc brwi, bo nie wiedział czy powinien poruszać ten temat, ale zaryzykował — Chciałbym być pod ręką, gdyby Ted kiedyś chciał…
— Chce i to bardzo — zapewniła go Tonks, uśmiechając się, a on odwzajemnił ten gest.
To było dziwne, że w ciągu dosłownie chwili zaczęło mu tak zależeć na tym chłopaku. Jakby te kilkanaście lat nieobecności nie miało znaczenia, bo gdy tylko na niego spojrzał, poczuł, że Ted jest kimś niezwykle istotnym w jego życiu, chociaż dopiero się w nim pojawił. Nie mógł się go wyrzec, chłopak naprawdę był do niego niezwykle podobny i budziło to w nim silne ojcowskie uczucia, chociaż wciąż nie mógł się wyzbyć niezręczności, gdy byli ze sobą twarzą w twarz. Właściwie dużo nie rozmawiał z Teddym. Chłopak przychodził do niego, mówiąc, że chce porozmawiać, ale zazwyczaj siedzieli obok siebie, milcząc. Remus domyślał się, że chłopak w takich momentach układa sobie wszystko w głowie, a przynajmniej on tak próbował robić. Zaskakujące było to, że Crystal też uwielbiała zawsze siadać obok niego i wspólnie milczeć. Ostatnio tego nie robiła, a on nie za bardzo próbował temu zaradzić, bo wyrzuty sumienia nie pozwalały odmówić Tedowi, gdy ten pukał do drzwi jego komnaty. Obiecał sobie jednak, że znajdzie czas tylko dla Crystal. Było to trudne, bo jego dzieci zdawały się nienawidzić siebie nawzajem i rywalizować o jego uwagę. Bolało go to, tym bardziej, że ponoć przed jego przybyciem, Chris i Teddy byli najlepszymi przyjaciółmi. Z resztą widział w tym chłopaku kogoś, kogo Crystal mogłaby polubić. Dostrzegał też w nim duże podobieństwo do Tonks, taką szaloną manierę i rozsiewanie dookoła swojej osoby pozytywnej energii, widział również nonszalancję Syriusza i skromność Harry’ego. Wszystko, co było w nich najlepsze, przekazali Tedowi i był im za to wdzięczny, bo on nie miał okazji by dołożyć jakąkolwiek cegiełkę w jego wychowaniu. Chciał poznać swojego syna, wiedzieć o nim tak samo dużo, jak wie o Chris. Może nawet załagodzić konflikt między jego dziećmi. To była najważniejsza rzecz, którą powinien zrobić. Machinalnie chciał wyciągnąć z kieszeni zegarek i sprawdzić godzinę, ale po raz tysięczny przypomniał sobie, że podarował go Crystal. Jednak Tonks, gdy dostrzegła ten gest, odezwała się:
— Moglibyśmy tutaj chwilę zostać?
— Tonks, nie powinniśmy — mruknął ostrożnie. Ich wspólne wyjście i tak już się przeciągnęło. Zapewne w tej chwili McGonagall oficjalnie oznajmiała przy kolacji, że w Hogwarcie potwierdzono kilka przypadków zachorowań na smoczą ospę i niezbędne jest wcześniejsze zakończenie roku szkolnego oraz eskortowanie młodzieży do domów. Oni mieli opuszczać szkołę, a wtajemniczeni przygotowywali się do pełni, która mogła wiele zmienić. Powinni wrócić jak najszybciej do dzieci, a poza tym… Niewskazane było, żeby tak długo przebywali razem i to sami.
— Nie proszę cię o rękę — sarknęła Tonks, wywracając oczami, ale szybko się skrzywiła, uzmysławiając sobie, że ten żart w ich przypadku nie był najlepszy. Oblizała nerwowo wargi i westchnęła ciężko. — Nie musimy nawet rozmawiać. Po prostu usiądźmy tak, jak kiedyś i napijmy się kawy, zanim znów zaangażujemy się w kolejną wojnę.
***
Przechadzał się po pustej sali wejściowej, słuchając uważnie słów McGonagall, która w Wielkiej Sali oznajmiała szokujące informacje o smoczej ospie, które były oczywiście kłamstwem. Kłamstwem koniecznym. To pojęcie od dawna istniało w jego słowniku, ale osobiście trudno było mu rozróżnić je od zwykłego, niewytłumaczalnego kłamstwa. Słuchał, marszcząc brwi, żeby skupić się na tym co istotne i zignorować okrzyki niezrozumienia i strachu, które wybuchły wśród uczniów. Sam nie poszedł na kolację. Nie był głodny, a poza tym jego rodzice wyszli z zamku parę godzin wcześniej i do tej pory nie wrócili. Teddy martwił się, tym bardziej, że istniał scenariusz, w którym zamordowali się nawzajem.
Westchnął ciężko, słysząc, że McGonagall próbuje uspokoić spanikowanych uczniów. Nie potrzebował nawet korzystać ze swoich wyczulonych zmysłów, by to wszystko zarejestrować. Dziwne, że posiadał je od niedawna, a już nie wyobrażał sobie funkcjonować bez nich. Wielu rzeczy nie wyobrażał sobie stracić…
Trudno było mu wyartykułować to, co czuł. To wszystko za bardzo go przytłoczyło i z pewnością sobie nie radził. Już nie chodziło o to, że był wilkołakiem, bo z tym faktem się pogodził, zwłaszcza, gdy w Hogwarcie niespodziewanie pojawił się jego ojciec. Czasami łapał się na tym, że budząc się rano, twierdził, że to nie może być prawda, że to tylko sen, ale potem upewniał się i faktycznie jego tata był bliżej niż kiedykolwiek. Nie musiał już planować jego poszukiwań, Remus Lupin sam go odnalazł, chociaż nie dla niego tu przybył. Ojciec był dokładnie taki, jakim go sobie wyobrażał, ale w swoich wyobrażeniach nie uwzględniał tego, że razem z tatą pojawi się jego przyrodnia siostra… Mógłby to jeszcze zaakceptować, chociaż nigdy nie zakładał, że podczas tych wszystkich lat, jego ojciec założył nową rodzinę, skoro już jedna na niego czekała. Nie był już jednak dzieckiem i rozumiał, że nie wszystko musiało być tak, jak myślał przez całe życie, może nawet podszedłby do posiadania przyrodniego rodzeństwa inaczej, gdyby nie okazało się, że to Crystal jest jego siostrą. Tyle mu obiecała, tak długo mydliła oczy, wykorzystując jego zaufanie. Udawała, że nic nie wie, że jest po jego stronie, a tymczasem zagarniała jego tatę tylko dla siebie, kłamiąc mu w żywe oczy. To było niewybaczalne i Ted nie miał zamiaru wybaczać. Obiecał rodzicom zawiesić broń dla dobra planów… ich planów.
Nie wiedział, jak określić grupę, która gotowa była bronić Hogwart i jednocześnie wilkołaki. Czy to nadal był Zakon Feniksa, który od osiemnastu lat nie miał powodu by na nowo zacząć działać? Cieszył się, że jednak wśród tej grupy byli ludzie, na których mu zależało i że poznali prawdę. Nikt go nie odtrącił, a jego mama okazała mu tyle wsparcia, że teraz czuł się żałośnie z tym, ile zwlekał przed szczerą rozmową. Wiedział, że jeszcze kilka takich go czeka…
— Teddy… — Dobrze znany głos wyrwał go nagle z jego poplątanych myśli. Na szczycie schodów stała Victorie, która wydawała się wyglądać jeszcze bardziej uroczo niż zwykle. Ted zamarł na chwilę, obserwując, jak blondynka z niesłychaną gracją pokonuje kolejne stopnie. I pewnie długo wpatrywałby się tak w nią oczarowany, gdyby nie to, że nagle uderzyła go jedna myśl. Nie widział się z nią od dnia, kiedy pokłócili się przed jego drugą pełnią. Nagle zaczął się stresować, ręce mu się spociły i zaschło w gardle.
— Vicky, ja… — bąknął niewyraźnie, nerwowo oblizując wargi, a dziewczyna uśmiechnęła się do niego promiennie, jakby te dwa ostatnie miesiące nie były prawdą i nigdy się nie pokłócili. Zaczesała pasmo jasnych włosów za ucho i chwyciła go za rękę, mówiąc uspokajająco:
— Już wiem, moi rodzice wszystko mi wyjaśnili.
— Poczekaj — szepnął gorączkowo, unosząc jej dłoń wyżej, jakby chciał ją przyłożyć do serca — ja muszę to powiedzieć. — Wziął głęboki wdech. To była jedna z tych rozmów, która go czekała. Czuł się jak durny dzieciak z tym, że to nie on powiedział jej o wszystkim jako pierwszy, ale tak było jednak łatwiej. Bill i Fleur wyręczyli go w tej trudnej sytuacji. Będzie kiedyś musiał im za to podziękować. Spojrzał na Victorie, jej delikatną twarz i piękne oczy, które błyszczały teraz radośnie. Cholera, westchnął w myślach. Vic była zachwycająca. Tak bardzo się bał, że może go nie zaakceptować, że prawie ją stracił. Dlatego teraz musiał zrobić wszystko by zmazać ten błąd. Od tej chwili będzie z nią całkowicie szczery. Wziął głęboki oddech i patrząc jej w oczy, wyznał: — Jestem wilkołakiem.
— Czego oczekujesz? — zapytała, splatając palce ich dłoni razem, a jej uśmiech nie zmniejszył się ani trochę. — Że ucieknę? Przypominam ci, że mój tata też mógł zostać wilkołakiem.
— To nie to samo… — mruknął, a po jego ciele mimowolnie przeszły ciarki, przypominając sobie dwie poprzednie pełnie.
— Masz rację, ale to i tak nic nie zmienia — zauważył Victorie, zmniejszając dystans między nimi, a Teddy poczuł się po stokroć lepiej, mając ją obok siebie. — Nie byłam na ciebie zła, dlatego, że jesteś wilkołakiem, tylko dlatego, że odsunąłeś mnie od siebie i nie powiedziałeś czemu… — przyznała, krzywiąc się trochę na wspomnienie ich ostatnich rozmów. — Myślałam, że ci na mnie nie zależy.
— Zależy — zapewnił ją gorączkowo, a to jedno słowo przywróciło na jej twarz szeroki uśmiech.
— Teraz rozumiem — powiedziała, przechylając głowę i patrząc na niego przenikliwie — a ty musisz zrozumieć, że podobasz mi się takim, jakim jesteś.
— Nawet teraz? To jest moja prawdziwa twarz, prawie… — przyznał, zwieszając głowę. Po raz pierwszy, od kiedy zdecydował się porzucić swoje wyuczone oblicze, poczuł się głupio. Chociaż powinien czuć się tak już znacznie wcześniej, gdy bez ostrzeżenia chodził z prawdziwą twarzą przy mamie. Tyle wysiłku włożył w to, żeby przez lata być bardziej podobnym do niej i jej rodziny, a gdy tylko zjawił się tata, od razu wrócił do pierwotnego stanu. Dopiero gdy pierwsza fala złości przeminęła, zrozumiał, jakie to było głupie i szokujące dla wszystkich dookoła, a dla mamy mogło być bardzo bolesne. Z tego powodu powrót do naturalnego wyglądu zaczął wprowadzać stopniowo, tak jak uprzednio robił to ze swoją tonksową twarzą. Victorie uśmiechnęła się jeszcze szerzej, o ile to w ogóle możliwe.
— Chyba mnie nie słuchałeś. Podobasz mi się takim, jakim jesteś — powtórzyła, a potem dodała przekornie: — Chociaż trochę tęsknie za niebieskimi włosami.
Teddy zaśmiał się zakłopotany i już po chwili bez żadnego wysiłku zmienił kolor włosów z naturalnego mysiego brązu na jasny błękit. Weasley zachichotała na ten widok i zarumieniła się.
— Mogłeś powiedzieć o wszystkim od razu.
— Jestem durniem… — stwierdził z pokorą, a młoda Krukonka pokiwała głową, nie zaprzeczając jego słowom.
— Ale za to uroczym — westchnęła, studiując spojrzeniem każdy cal jego twarzy, jakby uczyła się jej na nowo. — Jak się czujesz?
— Nie wiem — wyznał zgodnie z prawdą, nie wiedząc, co innego miałby jej powiedzieć. Czuł zbyt wiele na raz, żeby móc nazwać wszystkie emocje. Teraz jednak na przód wysuwało się szczęście i nie chciał by to znikło. Nawet nie zastanawiał się, dlaczego dziewczyna ominęła kolację. Może o bitwie i kłamstwie ze smoczą ospą rodzice również jej powiedzieli. Nie było to jednak istotne, najważniejsze, że miał ją teraz obok.
— Twój tata…
— Jest dokładnie taki, jak myślałem — wyznał, kiwając głową, nie zmuszając jej do formułowania pytania, które przecież ciężko było dokładnie zadać. Uśmiechnął się, wzruszając ramionami. — No może jest trochę starszy, ale ja też już nie jestem dzieckiem. Trudno o tym mówić, ale zaczynam się pozwoli oswajać z tym, że tu jest — przyznał optymistycznie, a Victorie westchnęła z ulgą. Nigdy nie rozmawiali o jego tacie, ale podejrzewał, że dziewczyna doskonale rozumiała jego uczucia, jakby czytała mu w myślach. Od zawsze czuł się przy niej swobodnie, a teraz wiedział, że są pokrewnymi duszami. — Myślę, że będzie dobrze…
— A Crystal? — odezwała się już mniej ochoczo i pokręciła głową, jakby nie mogła w coś uwierzyć. — To twoja siostra, a ja… — Teddy nie pozwolił jej dokończyć zdania. Położył jej palec na ustach, zmuszając do nagłego zamilknięcia. Victorie spojrzała na niego zdziwiona, ale nie wyrwała się i posłusznie nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Ona nie mogła tego usłyszeć, ale Ted już tak. W ich stronę zmierzała kolejna osoba, która opuściła obowiązkową kolację, a chłopak od razu rozpoznał jej chód. W tym samym miejscu, gdzie wcześniej dostrzegł Weasley, teraz pojawiła się Crystal. Ona również musiała ich usłyszeć, bo nie wyglądała na zdziwioną, kiedy ich zobaczyła. Z zaciętą miną zeszła po schodach, a Teddy dostrzegł, że zdecydowanie brakuje jej gracji, z którą poruszała się Victorie i będąc już na dole mruknęła:
— Nie przeszkadzajcie sobie, ja tylko czekam na tatę. — Crystal usiadła ostentacyjnie na ostatnim stopniu, wbijając spojrzenie w drzwi wejściowe, a jej obecność z pewnością im przeszkadzała i taki właśnie był jej cel. Kiedy usłyszała ich głosy, na początku chciała odwrócić się na pięcie i poczekać gdzieś indziej. Ale wtedy poczuła, jak wypełnia ją nagle złość i mimo wszystko postanowiła zrobić to, co dokładnie zamierzała. Jej tata zniknął z Tonks kilka godzin temu i od tego czasu jeszcze nie wrócił, a Chris bardzo zależało na tym, żeby tym razem to ona była pierwszą osobą, która złapie Remusa. Ted pewnie też miał to w planach. Ale nie to było głównym powodem jej złości…
— Też czekam na rodziców — przyznał Puchon, podkreślając, że czeka na oboje rodziców, a nie tylko na jednego, wbijając jej szpilę w czułe miejsce. Crystal zignorowała go, chociaż miała ochotę coś odszczeknąć na to głupie stwierdzenie.
— Zostać z tobą? — zapytała cicho Victorie, chociaż Chris i tak doskonale ją słyszała.
— Wszystko w porządku, spotkamy się później, dobrze? — odparł Teddy, a Weasley pokiwała głową. Chłopak pocałował ją czule w policzek i dodał: — Obiecuję, że wynagrodzę ci te dwa ostatnie miesiące. — Po tych słowach Krukonka zniknęła, niepewnie przechodząc koło kipiącej ze złości Crystal. Ta ignorowała obecność brata, chociaż było to piekielnie trudne. Jej żal brał się z tego, że była właśnie świadkiem pogodzenia się tej dwójki, która mimo ostatnich wydarzeń zdołała dojść do porozumienia. Victorie przecież mogła odtrącić Teda, powiedzieć, że nie chce mieć z nim nic wspólnego, a nawet w ogóle się do niego nie odzywać, tak jak to robił Tony. Już nawet nie liczyła, ile dni minęło od ich pocałunku, bo za bardzo ją to dobijało, ale właśnie wtedy po raz ostatni się do niej odezwał. Teraz unikał jej z zaskakująca skutecznością. Nawet na zajęciach, których większość przecież mieli razem, udawał, że Chris nie istnieje. Próbowała zwrócić jego uwagę, nawet wierzyła, że Lizzy uda się coś wskórać, ale musiała się rozczarować, bo za każdym razem, gdy widziała Anthony’ego, on nagle znikał. Nie chciała go szpiegować czy biegać za nim. Byłoby to skrajnie żałosne, a ona za żałosną się nie uważała mimo wszystko. Nie zmieniało to jednak faktu, że to odtrącenie bolało. Chciała mu wszystko wyjaśnić, chciała po prostu porozmawiać. Nawet nie łudziła się, że po ostatnich wydarzeniach będą razem, zwłaszcza po tym, jak był świadkiem sytuacji z Ianem, który wbrew jej woli zaczął się do niej dobierać. Crystal chciała wykorzystać ostatnią szansę i wszystko wytłumaczyć, ale nie miała ku temu okazji. Powiedziałaby mu wtedy, że przeprasza, że kłamała, bo nie widziała innego wyjścia i sama McGonagall zgodziła się, że tak będzie najlepiej. Nie wiedziała przecież, że utknęła w jakimś popapranym trójkącie miłosnym jej ojca i że tak naprawdę nie jest niczemu winna, a w kwestii swoich uczuć zawsze była szczera. Chciała powiedzieć, że Ian to kretyn, który nie zrozumiał czym jest zerwanie i żyje przeszłością. Powiedziałaby, że chociaż wszystko, co się dzieje, jest potwornym szaleństwem, to ona szaleje za nim. Ale nic nie powie, bo on nie chciał jej słuchać. Musiała więc mierzyć się ze swoimi uczuciami i całym tym koszmarem, kiedy Ted przeżywał swój happy end. Puchon wydawał się wręcz epatować tym sukcesem, kiedy stał kilka metrów dalej, opierając się o poręcz schodów. Nawet poczuł się na tyle pewnie, że powiedział coś do niej: — Powinni już być.
— Nie musimy się do siebie odzywać… — fuknęła, garbiąc się i z jeszcze większą uwagą wbiła wzrok w drzwi, jakby mogło to w jakiś sposób przyspieszyć powrót ojca.
— Chwała Merlinowi… — mruknął Ted, wywracając oczami i zamknął się, nie próbując więcej nawiązać rozmowy.
Nie wiedzieli, jak długo trwali w tym nerwowym wyczekiwaniu. Mogła to być nawet cała wieczność, bo dłużyła się niewyobrażalnie. Ta męczarnia niestety nie skończyła się w oczekiwany sposób. Ani Remus, ani Tonks nie pojawili się, za to nagły gwar ze strony Wielkiej Sali oznaczał, że kolacja właśnie się skończyła, a z pomieszczenia zaczęli wychodzić uczniowie, zbici w niewielkie grupy, patrząc na innych, jakby faktycznie byli zaraźliwie chorzy. Wśród nich nagle pojawiły się trzy blondynki, które dostrzegły rodzeństwo Lupinów i od razu skierowały się w ich stronę.
— Co tu się dzieje? — zaskrzeczała McLaggen, odzywając się do Chris po raz pierwszy od dnia, gdy Lupin potraktowała ją i jej przyjaciółki jako płótno malarskie. Crystal nawet uśmiechnęła się w duchu, przypominając sobie, że piekielna trójca przez prawie dwa tygodnie nie mogła z siebie zmyć farb Lizzy, bojąc się, że rozpuszczalnik zniszczy ich idealne włosy. Jednak widok tej bandy nie pozwalał długo się cieszyć tamtym sukcesem. Zwłaszcza, że tuż za nimi pojawiła się nagle Lizzy, która ominęła je szerokim łukiem, stając obok Chris, a także, co już mniej ucieszyło Lupin, Tony w towarzystwie Ezry. Ci z kolei stanęli bliżej Teda, a cała grupa uformowała niespotykane dotąd kółko wzajemnej adoracji.
— Jo, zrób wszystkim tę przyjemność i się zamknij — jęknęła Crystal, wywracając oczami, co bardzo rozbawiło Lennoxa, Tony natomiast odwrócił wzrok, jasno dając do zrozumienia, że zatrzymał się w tym miejscu ze względu na Teda.
— Wszyscy wiedzą, że nie ma w Hogwarcie czegoś takiego jak smocza ospa — zauważyła Jane, a Grace niezbyt rozumnie, jak to miała w zwyczaju, dodała:
— Byłam wczoraj w Skrzydle Szpitalnym, żeby uciec z Transmutacji i nie było tam nikogo.
Crystal zgrzytnęła zębami, nie mając zamiaru odpowiadać na te zarzuty. Mogli sobie wierzyć w smoczą ospę albo i nie. Zupełnie jej to nie interesowało. Chciała mieć święty spokój, porozmawiać z tatą i przygotować się do nadchodzącej pełni, która miała być jej pierwszą, a jednocześnie bardzo znaczącą dla wszystkich likantropów, których znała. Miała zamiar milczeć tak długo, aż cała ta banda sobie odpuści i zniknie z pola widzenia, ale Ted najwidoczniej miał inny plan, bo odczekał jedynie aż sala wejściowa opustoszeje i przyznał półszeptem:
— Będzie bitwa.
— Bitwa? — zdziwił się Lennox, spoglądając na Tony'ego, który z kolei wpatrywał się zdziwiony w Teda. Z resztą nie on jeden, bo Crystal nie mogła uwierzyć własnym uszom. Czy ten idiota naprawdę to powiedział grupie przypadkowych nastolatków? Na co było obmyślanie planów, tajne spotkania organizowane przez McGonagall, skoro Ted uznał, że fajnie będzie wyjawić niezwykle niebezpieczny sekret komuś, kto nie powinien o nim wiedzieć.
— Z kim? — spytała równie zszokowana McLaggen.
— Z wilkołakami — wycedziła Chris przez zaciśnięte zęby, a wszyscy niewtajemniczeni, czyli piekielna trójca i Lennox zamarli. — Ale twój blond móżdżek tego nie pojmie…
— I każą nam opuścić zamek? — dopytywał Ezra, próbując ogarnąć to, co właśnie usłyszał. Była jeszcze szansa na odkręcenie tego wszystkiego, mogli skłamać, że żartowali i tak naprawdę nie wiedzą, co się dzieje, ale warto zaufać McGonagall, ale Tedowi zebrało się na szczerość.
— Mają zostać jedynie doświadczeni czarodzieje, którzy będą bronić zamku.
— A my? — zdziwiła się Jo, jakby pominięcie jej w tym planie było jawną obrazą majestatu, którego przecież nie miała. Crystal pokręciła z niedowierzaniem głową i mruknęła:
— Wy będziecie grzać tyłki w domu.
— Nie mogą nas wysłać do domu w takim momencie — odparła McLaggen, a pozostałe dwie blondynki po chwili wahania pokiwały gorliwie głowami, zgadzając się z Jo.
— Chyba mogą — zauważyła Lizzy, wzruszając nieznacznie ramionami. I miała sporo racji, bo jeżeli McGonagall zarządziła wcześniejszy koniec roku szkolnego i powiedziała, że uczniowie mają opuścić szkołę, to tak musiało się stać niezależnie od powodu tych decyzji.
— Ja nie pozwolę się odesłać — oznajmił Teddy, spoglądając na wszystkich pewnie, jakby sam nie słyszał, jak wcześniej ich ojciec zabronił im w tym wszystkim uczestniczyć. Może nie wspomniał o odesłaniu ich gdzieś, ale z pewnością nie chciał ich widzieć na polu bitwy. Crystal już dawno postanowiła, że nie opuści zamku bez względu na wszystko. Nieistotne czy się przemieni, czy też nie. Tutaj chodziło o dobro, a nawet życie ludzi, których znała. Wiedziała, że będzie walczyć o lepsze życie dla wilkołaków w miarę swoich możliwości. Ted to co innego...
— Ja też nie — dołączył do niego Lennox, uśmiechając się zawadiacko. — Jestem pełnoletni i mogą mi naskoczyć.
— Gryfoni nie odchodzą, kiedy trzeba walczyć — zauważyła Grace, chociaż trudno stwierdzić czy rozumiała, czego dotyczy ta rozmowa.
— Więc powinniście wiedzieć, za co będziecie walczyć — skwitowała Amelia, podchodząc do ich koła. Była całkowicie poważna, w przeciwieństwie do innych musiała rozumieć, o co toczy się ta gra. Spojrzała najpierw na Teda, potem na Crystal i oznajmiła: — Rozmawiałam z mamą, wiem o wszystkim i oni też powinni.
Amelia, Tony, Lizzy... Oni wiedzieli, o co chodzi. Wiedzieli, że Ted i Chris mają ojca wilkołaka, wiedzieli, że Puchon odziedziczył wilczy gen, a Crystal na dniach przekona się czy również go ma. Zaakceptowali to, chociaż nie mogło być to łatwe z wielu powodów. Dla Tony'ego na przykład prostsze było przyjęcie do wiadomości, że jego wieloletni przyjaciel jest likantropem, niż porozmawianie z dziewczyną, którą całował zapamiętale na boisku quidditcha, a teraz nawet na nią nie patrzył, gdy była na wyciągnięcie ręki. Crystal wątpiła w to, że piekielna trójca stanie po ich stronie, o Lennoxie nie mogła zbyt wiele powiedzieć, bo słabo go znała, ale było już za późno. Amelia miała rację, jeżeli głupota Teda ma przynieść coś dobrego, a ta banda nastolatków ma im pomóc podczas zbliżającej się bitwy, musieli im to wyjaśnić.
— Chcesz czynić honory? — spytała Puchona, pozwalając dokończyć mu to, co sam zaczął.
— Ja i Crystal jesteśmy rodzeństwem — zaczął bez ogródek Ted, a Grace wrzasnęła nagle, robiąc wielkie oczy.
— Spałaś z własnym bratem?
— Co? — zawołali jednocześnie Ted i Crystal, odsuwając się od siebie, na dowód tego, że nic ich nie łączy. Lupin wiedziała, że te idiotki wiele sobie dopowiadały i próbowały odseparować ją od Teddy'ego już na samym początku, tylko dlatego, że Jo była zazdrosna o swojego byłego, ale to już była przesada...
— Grace, my wymyśliłyśmy tę plotkę… — mruknęła zażenowana Jane, ale potem spojrzała na rodzeństwo Lupinów i dodała, jakby myśląc na głos: — Gdybyśmy wiedziały, że jesteście rodzeństwem, byłoby ciekawiej.
— Mówiłam kiedyś, że was nie znoszę? — spytała ironicznie Chris, szczerząc się wrednie do trzech idiotek, chociaż teraz najchętniej rzuciłaby się na nie i poszarpała te blond kudły.
— Oprócz tego, nasz ojciec, ja i prawdopodobnie Crystal jesteśmy wilkołakami — dołożył Ted, nie przygotowując ich na kolejną rewelację, która była jeszcze większa niż poprzednia. Crystal miała wrażenie, że jej byłe współlokatorki wzdrygnęły się, a Lennox przestał się nagle uśmiechać. Jakby wszyscy mieli wyuczony system obronny, który tak kazał im reagować na słowo wilkołak. Jednak żadne z nich nie zaczęło uciekać w panice ani nie powiedziało nic, co mogłoby wskazywać na to, że zaraz pobiegną rozgłaszać tę nowinę na prawo i lewo.
— Nadal chcecie walczyć? — zapytała prowokująco Crystal, rzucając każdemu długie spojrzenie. Najdłużej patrzyła na Tony'ego. Czy on też chciał wciąż walczyć po jej stronie? Czy może bez jej udziału zawarł pakt, który zakładał, że będą mieli ze sobą coś wspólnego do momentu wygrania bitwy, a potem już zupełnie o niej zapomni.
— Oni są tymi dobrymi wilkołakami — wypaliła nagle Lizzy, siadając obok Chris i obejmując ją ramieniem. Dla Lupin wiele to znaczyło, ale wątpiła, że zdanie Tomson-Jones będzie znaczyć cokolwiek dla ludzi, którzy przezywali ją Szajbuską Jones. Z resztą miała już dość tego, że zakładano iż wszystkie wilkołaki są złe, a jeśli nie to z łatwością dzielono ich na te dobre i potwory. To było niesprawiedliwe. Ludzie niezmiennie myśleli według tych samych schematów. Ślizgoni są źli, reszta dobra. Mugole nie zasługują na życie, tylko czarodzieje z czystym rodowodem mają znaczenie. Ile jeszcze takich podziałów będzie trzeba złamać, żeby ludzie w końcu się czegoś nauczyli?
— Większość wilkołaków jest dobra — powiedziała stanowczo Crystal, wstając i spoglądając na wszystkich ze znużeniem. — Słuchajcie, nie mam ochoty tłumaczyć tego wszystkiego po raz tysięczny, ale Departament Ósmy manipuluje faktami i wykorzystuje zakłamane uprzedzenia. Zdominowali całe społeczeństwo, żeby zatuszować fakt, że torturują wilkołaki — wyjaśniła w krótkich, wręcz żołnierskich słowach. — I to oni są prawdziwymi potworami.
— Nie zmienia to jednak faktu, że wilkołaki, które są przez nich sprowokowane, idą na Hogwart — zauważył Ted z pełną powagą. — Musimy ich powstrzymać, ale nie zabijać — oświadczył stanowczo, powtarzając decyzję McGonagall. Zebrani dookoła nie wydawali się szczególnie przekonani, ale mimo tego zapytał:— Wchodzicie w to?
— Ja tak — zadeklarowała się jako pierwsza Amelia, która najwidoczniej długo rozmawiała ze swoją matką, bo nie miała żadnych pytań ani zastrzeżeń. Crystal przez chwilę zastanawiała się, co jeszcze Sara powiedziała Amy, bo na spotkaniu ewidentnie trzymała stronę Tonks i nie spoglądała zbyt przychylnie na Chris.
— Jesteśmy przyjaciółmi od urodzenia — powiedział Tony do Teda, jakby ten fakt wyjaśniał wszystko. Chris spochmurniała, może gdyby pozwolił jej coś powiedzieć, to jedno jej zdanie też mogłoby tak zadziałać.
— Mnie też się nie pozbędziecie — oświadczyła z niezwykłą stanowczością Liz, a jej słowa natychmiast wywołały reakcję u jej bliźniaka.
— Lizzy…
— Zamknij się, Tony — rzuciła dziewczyna, nim zdążył się sprzeciwić i uniosła wysoko głowę. — Też mam prawo do decydowania.
— Mówiłem, mogą mi naskoczyć — stwierdził Ezra, znów uśmiechając się zadziornie i sprawiając wrażenie, że walka z wilkołakami to dla niego żaden problem, a może być nawet zabawnie. Zdziwiło to Crystal, bo naprawdę wątpiła, że ktoś poza Lizzy, Tonym i Amelią się zgodzi, ale kiedy Lennox wyrwał się z tą deklaracją, piekielna trójca spojrzała po sobie, najwidoczniej zmuszając do myślenia tą jedną szarą komórkę, którą dzieliły między sobą i kiwnęły głowami.
— Gryfonki są odważne — oznajmiła patetycznie McLaggen, jakby wyobrażała sobie, że kiedyś jej słowa będą cytować w podręcznikach.
— Może zgarniemy Order Merlina za obronę szkoły… — pozwoliła sobie na przypuszczenia Grace, jedynie Jane posunęła się o myśl bardziej przydatną i zapytała:
— Jak to zrobimy? Nie pozwolą nam zostać.
— Ja, Tony i Jane wraz z innymi prefektami mamy wyprowadzić uczniów do powozów — powiedziała Amelia, spoglądając na wszystkich obecnych prefektów, jakby szukała w ich twarzach aprobaty dla swojego pomysłu — może kilka osób przegapimy podczas zbiórki, albo przedostaniemy się z powrotem do zamku?
— Przeczekacie w Pokoju Życzeń, a potem, gdy wszystko się zacznie, dołączycie do walki — stwierdził Ted, zgadzając się z Amelią, że jej pomysł może być dobry i uda im się przemycić kilku chętnych do walki uczniów.
— A wy? — spytał Ezra, patrząc na rodzeństwo Lupinów.
— Będzie pełnia — skwitowała Crystal, jakby to była najbardziej oczywista rzecz w całym tym szaleństwie. — Przemienimy się…
***
Wieczory były całe szczęście ciepłe. Nic dziwnego, zbliżała się czerwcowa pełnia, a lato już dawało o sobie znać. To był niewątpliwie plus w całej ten uciążliwej sytuacji. Wzięli ze sobą tylko tyle, ile zdołali unieść na własnych plecach i nikt nie zaprzątał sobie głowy dodatkowym kocem. Kto myślałby o czymś takim, skoro powiedziano im, że idą na wojnę.
Wyruszyli tydzień temu i już dawno przeszli połowę drogi. Ludzie byli na skraju wytrzymania, ale to nie było ważne dla Benjamina. Zebrał ich wszystkich, pod groźbą wygnania i oświadczył, że wszyscy zdolni do obrony pójdą wraz z nim. Meg nie wiedziała, czego mieli bronić, skoro to oni przyjmowali rolę agresorów. Jednak zgodnie z planem, który ustaliła z Remusem i Reecem, sprawiała wrażenie zrozpaczonej matki i porzuconej żony, która jest gotowa zrobić wszystko. Rivers chyba jej uwierzył, bo tylko dwukrotnie wysłał do niej Reece'a, raz nawet w asyście Danzela. Za pierwszym razem, gdy obecny był Morton, dawała upust swojej udawanej wściekłości, rzucając przedmiotami, które znalazła pod ręką i złorzecząc na Remusa, który zmarnował jej życie. Miała szczerą nadzieję, że O'Neili nigdy nie powtórzy tych słów jej mężowi... Nie dała wtedy jednoznacznej odpowiedzi, ale do Benjamina dotarło, że Meg Lupin jest w takim szale, że w tej chwili nawet sama mogłaby rzucić się na całą armię czarodziejów. Po drugiej wizycie, wysłała Reece'a z odpowiedzią, że zgadza się na wszystko, pod jednym, oczywistym warunkiem - Crystal miała wrócić do domu. Benjamin przez usta swojego posłańca zapewnił ją, że dokładnie tak się stanie. Nie wiedział o tym, że Maggie już od dawna wiedziała, że on chce ją tylko wykorzystać i żadnych obietnic nie ma zamiaru dotrzymać. Wszystko szło zgodnie z planem.
Dzień przed wymarszem zebrał wszystkich na polanie. Kobiety, mężczyźni, dzieci, starzy i młodzi. Każdy, kto mieszkał w Wilczym Lesie miał się stawić. Potem wraz z synem i tym całym Greyem, oznajmili, że decyzja została podjęta i muszą obronić ich dom, ich życie i rodziny. Meg musiała niechętnie przyznać, że Benjamin wciąż miał w sobie tę charyzmę, która pozwoliła mu przejąć watahę po odejściu Greybacka i jego sfory. Gdyby nie znała prawdy, być może uwierzyłaby mu. Inni uwierzyli...
Przechadzał się między wilkołakami, spoglądając na każdego z osobna, oceniając jego możliwości i użyteczność w walce. Każdy, którego wybrał, rozmawiał z nim chwilę, a ziarno zasiane kilka miesięcy temu, wraz z pojawieniem się Bucky'ego Greya i poznaniem jego historii, zaczynało kiełkować. Naprawdę wystarczyło kilka zdań, które sformułowane umiejętnie, trafiały w czuły punkt. Przecież każdy chciał czuć się bezpiecznie, każdy pragnął zadbać o swoją rodzinę, każdy chciał uniknąć cierpienia, które zgotowano Grey'owi. A skoro tego właśnie chcieli, musieli o to zawalczyć. Było to tak absurdalnie i genialnie zagrane, że nawet nieprzemienione młokosy, znacznie młodsze od Crystal, błagały Riversa by pozwolił im z nim wyruszyć. Całe szczęście na to akurat się nie zgodził. Wszystkie dzieci miały zostać. Wszyscy starsi, którzy swoje przemiany i tak już spędzali na gankach własnych domów, nie mając sił by biegać z resztą watahy po lesie, mieli zostać. Wraz z nimi zostało kilka kobiet, w tym Melody, która niedawno straciła męża i ukrywała w domu wygnaną córkę, ale o tym Rivers nie wiedział, oraz Nancy, której nie można było odciągnąć od małego Tobby'ego.
Czterdziestu pięciu wilkołaków. Tylu wyszło z Wilczego Lasu po tym, jak Rivers pozwolił spakować im to co najpotrzebniejsze. Tylu wierzyło na początku, że ich wyprawa naprawdę ma sens. Większość z nich szybko przekonała się, że byli w błędzie. Rivers narzucił wręcz mordercze tempo. Wymagał od nich, żeby maszerowali bez przerwy, nawet wilkołaki w najlepszej kondycji nie dawały rady sprostać jego wymaganiom. Meg rozmawiała z Reecem i z tego co mówił przy siedmiogodzinnym marszu cała trasa mogła zająć niecały miesiąc. Skoro Benjamin chciał dotrzeć do magicznej szkoły przed pełnią, nie mieli tyle czasu. I Rivers był tego świadomy. Nie interesował go brak wody, brak jedzenia, coraz częściej przechodził blisko dużych miast, zamiast trzymać się na uboczu. Szli nieustannie nie siedem, nie nawet dziesięć, a dwanaście godzin dziennie… Prędzej wszyscy padną, nim dotrą do Szkocji.
Ludzie nie byli na to przygotowani, nie wiedzieli nic poza tym, że muszą być gotowi do poświęceń. Na początku Rivers jeszcze ich wspierał. Wiadomo to była tylko gra, ale dawała siłę niektórym, tym, którzy nie musieli żegnać się z rodzinami, jak na przykład Phil Wilson, który z trudem zostawił żonę i małego synka. Meg serce się krajało, gdy widziała tamtą scenę. Potem już rzadko widywała Wilsona, bo Rivers chciał go mieć na oku i trzymał ją blisko. Maggie miała na tyle komfortu, że mogła trzymać się z dala od Benjamina, chociaż ten co chwilę wysyłał do niej kogoś ze swojego bliskiego otoczenia. Najczęściej był to Reece, rzadziej Morton. Pomijając te krótkie wizyty, podróżowała sama, chociaż wciąż w grupie. Wolała nie spoufalać się z innymi członkami watahy, żeby nie wyjść ze swojej roli, zresztą wiedziała doskonale, że gdy dotrą na miejsce, ona stanie po drugiej stronie i będzie walczyć ramię w ramię z tymi, których znani jej ludzie planują zaatakować. Nie potrafiła spojrzeć im w oczy, chociaż oni spojrzeniami poszukiwali wsparcia i solidarności. Ona sama wsparcia szukała na odległość, myśląc o mężu i córce.
Nocowali w lasach, rozbijając pospiesznie plandeki, by nie zmoknąć. Nie można było mówić o prawdziwym obozowisku, nie mieli na to czasu, bo każdą wolną chwilę pragnęli poświęcić na sen i regenerację. Maggie rozciągnęła kawał materiału na dwóch kijach, robiąc kilka odciągów by chociaż trochę przypominało to namiot. Pod plandeką rozłożyła kawał wilczej skóry, żeby zadbać jakkolwiek o wygodę podczas snu. Jednak mimo gigantycznego zmęczenia i bolących mięśni, nie zasnęła od razu. Uzbierała kilka w miarę suchych gałązek i próbowała je podpalić, chociaż nie szło jej to najlepiej.
— Proszę, doda sił — powiedział Reece, stając nad Maggie i podał jej drewniany kubek.
— Kiepska herbata? — spytała z powątpiewaniem. Raczej to nie mogło pomóc, chociaż już sama nie wiedziała, skąd bierze siły, żeby iść dalej. Chyba tylko wizja rychłego spotkania z córką pozwalała jej wstawać każdego dnia i ruszać w dalszą drogę. Odłożyła krzesiwo, uśmiechnęła się blado do chłopaka i przyjęła kubek. — Dziękuję.
— Jakie są nastroje? — spytał O’Neili, pochylając się nad niewielkim stosem drewna i wyciągając z kieszeni żarową zapalniczkę rozpalił ognisko, które z pewnością nie będzie paliło się na tyle długo by Maggie mogła się ogrzać.
— Równie słabe co to… — westchnęła Meg, krzywiąc się po uprzednim łyknięciu zabarwionego wrzątku. Nie powinna była narzekać, ale dobry humor opuścił ją już dawno temu. Reece usiadł obok niej, kiwając głową. Maggie przysłuchiwała się rozmowom innych wilkołaków, które w oddaleniu od Benjamina mówiły więcej, niż chłopak mógłby usłyszeć, będąc ciągle w pobliżu przywódcy watahy. Pani Lupin objęła kubek, rozkoszując się ciepłem obrzydliwego naparu, a jej skostniałe dłonie zaczęły się rozgrzewać. — Połowa ludzi chce zawrócić. Słyszałam, jak Brownowie planowali ucieczkę w nocy. Ale martwią się, że odbije się to na Philu, Nancy i ich dziecku.
— Boją się — przyznał Reece, wyciągając zza ucha skręconego papierosa i odpalając go od ognia, które dymiło się przed nimi. Oczywiście, że się bali. Wszyscy, którzy szli z nimi, bali się wszystkiego i nie mogli im się dziwić. Strach był tu reakcją naturalną.
— To coś dziwnego? — mruknęła, zerkając przez ramię na ich watahę, która bez przekonania szykowała się na odpoczynek, zdając sobie sprawę z tego, że będzie on trwał zdecydowanie za krótko. — Widzieli, co mogą zrobić czarodzieje, widzą, że Benjamin jest opętany, a nikt nie chce nadstawiać karku. — Meg przyłożyła kubek do ust, ale nie po to by się napić, ale pozwalając by ciepła para ogarnęła jej twarz. Miała kilka przyziemnych marzeń. Ciągle myślała o kąpieli z różanym olejkiem, o porządnej herbacie i porządnym posiłku, o własnym łóżku. Ale na co jej to było? Na co powrót do domu, jeżeli nie było tam jej rodziny. Bo chciała tak naprawdę napić się herbaty z nimi, razem z Crystal iść na polowanie i potem przyrządzić prawdziwą ucztę, a pod koniec dnia zasnąć we własnym łóżku, wtulając się w męża. O tym naprawdę marzyła i tylko o tym chciała myśleć. O tym, że wkrótce spełni te marzenia. — Ciekawe czy Remus do niej dotarł.
— Obstawiam, że oboje dotarli — stwierdził Reece, strzepując popiół z papierosa do ogniska. Mówiąc to, miał na myśli Remusa i Iana, który wyruszył na poszukiwania Crystal na długo przed mężem Maggie. Zazdrościła im tego, że mogli być już przy niej, przytulić ją, napatrzeć się. Cieszyła się tym, że jej córeczka miała ich obok siebie i w porę dowie się o szalonym planie Riversa. — Profesorek pewnie już ogarnął wsparcie.
— Wiesz już, co my zrobimy? — zapytała Meg, ignorując fakt, że Remus z pewnością musiał prosić o pomoc swoich dawnych przyjaciół. Próbowała nie być zazdrosna, ale to było silniejsze od niej. Strach, który kiedyś odczuwała, lęk, że Remus do niej nie wróci, odrodził się w najgorszym momencie.
— Benjamin chce mieć nas blisko. I dobrze — stwierdził O’Neili, wyrzucając wypalonego papierosa. Meg podała mu kubek by mężczyzna mógł pozbyć się posmaku tytoniu z ust, a on uśmiechnął się z wdzięcznością. Zaczął stukać paznokciami o naczynie, a potem wyszeptał tak cicho, że bez wilczych zmysłów Meg nie dałaby rady go usłyszeć. — Gdy tylko się przemienimy, musimy zaatakować najsilniejszych, żeby rozbić całą grupę od środka.
— Benjamin i Morton… — mruknęła pod nosem, a Reece kiwnął głową. Wilkołaki zaatakują w zwartym szyku, chroniąc siebie nawzajem i próbując wciągnąć przeciwników między siebie by nie mieli drogi ucieczki. Jeśli zaatakują przywódców, jeśli utną głowę potworowi, wszystko się rozpadnie. — Wybuchnie panika.
— Wszyscy się rozbiegną, bardziej rozumni schowają w Zakazanym Lesie, a reszcie trochę zajmie zanim znowu stworzą jakiś szyk — doprecyzował Reece, kiwając głową, jak sam siebie przekonywał.
— To dobry plan — stwierdziła Maggie, posyłając mu łagodny uśmiech. — Oby się udał…
— Cieszysz się, że ją spotkasz. — To nie było pytanie, a raczej mało płynna zmiana tematu, za którą Meg była wdzięczna.
— Nie marzę o niczym innym — westchnęła, spoglądając na niewielkie płomienie ognia, które pokrzepiająco rozjaśniały mrok nocy. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie swoją małą córeczkę, której tak długo nie widziała. Ciągle zastanawiała się nad tym, jak bardzo zmieniła się Crystal, jak teraz wygląda, czy ciągle strzela z łuku i czy tęskni za matką tak samo mocno, jak ona za nią. — Chcę, żeby nasza rodzina znów była razem. Przeniosę się nawet do tego całego miasteczka czarodziejów, byleby mieć ją blisko.
— Zawsze lubiłem Hogsmeade — westchnął Reece, unosząc kąciki ust do góry. Meg zerknęła na niego kątem oka. Czasami zapominała o tym, że on przecież też był czarodziejem, znał ten cały Hogwart i jego okolice. Było to dziwne, bo O’Neili zdawał się tak wtopić w watahę, jakby żył wśród nich od zawsze, a nie od kilku lat. — Mógłbym was odwiedzać. Wpadłbym z Vią na kiepską herbatę.
— Wierzysz, że nam się uda? — spytała i chociaż nie chciała do tego dopuścić, to niepewność, która w niej tkwiła, wybrzmiała w jej głosie.
— Wierzę — odpowiedział krótko i pewnie, ale nie podniosło jej to na duchu tak bardzo, jakby tego chciała. — A ty?
— Boję się.
— To nic dziwnego — odparł od razu, nie pozwalając by wyznanie Maggie zbyt długo rozbrzmiewało bez odpowiedzi. Nie pokrzepiał jej czczymi słówkami, nie zaprzątał głowy banalnymi truizmami. Umiejętnie zajął jej myśli tym, co dawało jej siłę, pytając: — Co powiesz Crystal, gdy ją spotkasz?
— Że ją kocham — odpowiedziała bez zastanowienia Maggie, uśmiechając się, a łzy zaszkliły się w jej oczach. Wiele razy zastanawiała, co powie córce i nigdy nie potrafiła skończyć wymieniać tych rzeczy, o których pragnęła zapewnić Crystal. — Jest najcenniejszą istotą na świecie, moim skarbem. Jestem z niej dumna i podziwiam to, na jaką kobietę wyrosła. Że mój dom jest tam, gdzie jest ona i pójdę za nią na sam kraniec świata.
— Jesteś wspaniałą matką — powiedział Reece, spoglądając na Meg Lupin, która naprawdę poświęciła wszystko dla swojej rodziny. Kobieta uśmiechnęła się nieco rozbawiona tym patetycznie brzmiącym w ustach O’Neili’ego stwierdzeniem. Otarła jedną łzę wzruszenia, która spłynęła po jej policzku i rozbawiona spytała:
— Czy bycie wspaniałą matką zwiększa nasze szanse na wygraną?
Reece udał zamyślonego, a ta mina wyjątkowo nie pasowała do jego hipisowskiej postawy, a potem tonem znawcy, jakby wieloletniego stratega bitewnego, zapewnił ją:
— Co najmniej dwukrotnie.
***
Spoglądała przez okno ogromnego apartamentu w centrum Londynu na migające światła miasta, szukając w nich odpowiedzi na dręczące ją pytania. Nie rozumiała dlaczego wciąż tutaj byli... Mówiąc tutaj, nie miała na myśli konkretnego miejsca, tym bardziej, że apartament Greya był wyjątkowo ekskluzywny i z chęcią korzystała ze wszystkich jego dobrodziejstw, jak chociażby jedwabny szlafrok, który okrywał teraz jej ciało. Bardziej drażniła ją ich bezczynność, która w połączeniu ze świadomością tego, co się działo, tworzyła mieszankę wybuchową. Wzięła głęboki oddech i powiedziała, nie odwracając spojrzenia od widoku na miasto:
— Nie rozumiem, na co jeszcze czekamy. — Jej głos rozbrzmiewał irytacją i cierpką goryczą, której nie próbowała ukrywać. W takim towarzystwie pozwalała sobie na wszystkie emocje, zwłaszcza dziś, kiedy przez prawie godzinę musiała znosić tego wymoczka z Proroka Codziennego - Olivera Marshalla, któremu z dziecinną łatwością wciskała wyniki ostatecznych badań nad pierwszą wersją leku. A musiała przy tym być bardzo uprzejma... — Mogliśmy przeprowadzić akcję i tyle osiągnąć.
— Cierpliwości, Lucille — powiedział spokojnym, stonowanym głosem Howard Grey, którego sylwetkę dostrzegła w odbiciu w ogromnej szybie. Mężczyzna zawiązał w pasie swój szlafrok, sięgnął po szklankę ze szkocką i podszedł do niej, również spoglądając na panoramę miasta. — Wszystko idzie zgodnie z planem.
— Pacjent zero dotarł do źródła już dawno — zauważyła, odwracając się w jego stronę — to idealny moment.
— Musimy poczekać na coś jeszcze — powiedział i uśmiechnął się w sposób, którego Lucy bardzo nie lubiła, jakby wiedział coś, czego ona nie wiedziała. Od tylu lat współpracowała z Howardem, a od niedawna łączyło ich nawet coś więcej. Miała dość uczucia, że nie mówi jej o wszystkim. W końcu mieli jeden cel i oboje robili wszystko, by go osiągnąć. Tylko oni rozumieli, jaka jest stawka. Nawet najostrożniej dobierając pracowników Ósemki, nie mogli pokusić się o stwierdzenie, że ludzie z ich departamentu rozumieją, do czego trzeba się posunąć. Grey wciąż się uśmiechał, popijając alkohol małymi łyczkami. — Ludzie zepchnęli te potwory na skrajny margines, zapomnieli, a z zapomnieniem przemija strach.
— Chcesz go na nowo rozbudzić? — spytała, obniżając swój głos. Tego jeszcze nie słyszała, a brzmiało to jak intrygująca gra wstępna. Strach był niezwykle kuszącą opcją i Smith opowiadała się za nią całkowicie.
— My nie musimy nic robić, jedynie czekać — stwierdził Howard, śląc jej sugestywne spojrzenie — a w odpowiedniej chwili bohatersko uchronić społeczeństwo.
— Dlatego ignorujemy doniesienia tego chłopaka o Tonksie — powiedziała, chcąc rozwiać swoje przypuszczenia. Ten dzieciak nieustannie pisał do nich ze wszelkimi informacjami na temat syna Nimfadory, bo tak jak oni przypuszczał, że coś jest na rzeczy. Lucille domyślała się, że jej była przełożona, jakimś cudem, najpewniej za pomocą Wywaru Tojadowego, opóźnia przemiany swojego synalka, ale on z pewnością był wilkołakiem. Chcieli się o tym przekonać podczas badań, gdzie mogli odizolować obiekt badań od wszystkich czynników zewnętrznych, ale nadopiekuńcza Tonks im nie pozwoliła, a gówniarz zignorował ich pismo. Całe szczęście znaleźli nowe obiekty badań, a młodego Tonksa mogli uznać za przeszkodę, którą należało zlikwidować. Lucy nie mogła doczekać się tego momentu, kiedy Nimfadora przekona się, jak to jest stracić kogoś bliskiego z powodu likantropii. Doprowadzą do tego, że wszyscy przejrzą na oczy.
— Pan Rossi jest pełen zapału, ale chciałby wszystko osiągnąć od razu — przyznał Howard, ale mimo wszystko uśmiechnął się z satysfakcją. W końcu nie zrezygnował z tego chłopaka, zapewnił go, że już w wakacje może zacząć pracę w ich departamencie, gdzie będzie mógł wykazać się swoją wiedzą i zapałem. — Musimy go dobrze pokierować, a wtedy cel będzie na wyciągnięcie ręki. Jeszcze chwila, Lucille.
Lumos /*
OdpowiedzUsuńSiedzę przed pustym plikiem i nie wiem jak zacząć. Chciałabym ładnie przeanalizować wyprawę Tonks i Remusa, do dawnego domu wilkołaka, ale na usta ciśnie mi się tylko pytanie, co tak bardzo padło Teddy’emu na umysł?! Dlaczego zdradził swoje plany akurat Piekielnej Trójcy? Zastanawiam się, czy zgromadzeniem akurat takiego towarzystwa, nie miałaś na celu umieszczenie Tony’ego i Crystal w jednej grupie ludzi. Być może Teddy nie byłby w stanie się przemóc i zaprosić Chris do swojego spisku, a wtedy Chris nie brałaby udziału w tych samych działaniach co reszta ekipy. Ale jest przecież Ami, która, wierzę, powiedziałaby o wszystkim Chris. W każdym razie, nie wiem, dlaczego Tonks tak zadziałał, ale zakładam, że masz w tym jakiś cel. Przecież on nie jest głupi i nie powinien zdradzać niepewnym osobom takich rzeczy. Z początku myślałam, że to jego gra, by prawdą odwrócić uwagę od prawdy xD No ale okazuje się, że nie i co gorsza, Chris też nie wykazała się zdrowym rozsądkiem i w złości wszystko potwierdziła. Druga kwestia, to skąd McLaggen od razu wiedziała, że ospa to zasłona dymna, dla jakichś innych wydarzeń? Chris zawsze przedstawiała te dziewczyny, jako mało inteligentne, a tutaj Jo wykazuje się taką błyskotliwością. Chyba, że ktoś jej już o tym powiedział i mam nawet teorię kto. Luca Rossi być może już wie od Howarda Grey’a, że wilkołaki zaatakują Hogwart i nie omieszkał się tym podzielić z McLaggen. Nie mam tu pewności, w końcu nawet Smith nie jest doinformowana; po prostu bardzo mi się nie podoba, że Piekielna Trójca została w to wtajemniczona.
Co do Lucille Smith i Howarda Grey’a. Totalnie nie zaskoczył mnie fakt, że aurorka jest tak blisko najważniejszych wydarzeń. Bardziej zwróciłam uwagę na Howarda Grey’a. Dlaczego wspiera Ósemkę? Przecież jeśli jego syn doprowadzi do ataku wilkołaków na czarodziei i dokonają rzezi, to społeczność czarodziejska nie odpuści również jego synowi, więc dlaczego go wysłał na misję do Wilczego Lasu? No chyba, że planują wysłać Ósemkę do podjęcia interwencji, gdy tylko rozpocznie się atak, co zaskutkuje małymi stratami w ludziach, ale dużym oburzeniem. Przecież Grey myśli, że w szkole będzie pełno uczniów. Na razie nie rozumiem jaką Howard ma intencję, aranżując to wszystko. Co mu da wykończenie wilkołaków? Może nie pamiętam już jakichś istotnych faktów z początkowych rozdziałów, ale on przecież pracował nad lekiem dla syna, ale chyba nie należał do Ósemki, która chciałaby mordować wilkołaki i przeprowadzać na nich okropne eksperymenty, co się dzieje, bo sama Smith to potwierdziła. Ile jadu musi być w tej kobiecie, jeśli tak źle życzy Tonks i jej synowi. Przecież Dora już tak wiele w życiu przeszła, nie rozumiem, albo znów nie pamiętam. Czy w czasach stacjonowania aurorów pod dowództwem Tonks w Hogsmead wilkołaki zabiły kogoś ważnego dla Smith?
Ciekawe czy Ted powie o swoich planach Victorie. Świetnie, że się pogodzili i że dziewczyna jest tak wyrozumiała. Bardzo ją polubiłam, dzięki jej zachowaniu, ale w końcu to Weasleyówna, serce po właściwej stronie ma we krwi. Nie zmienia to faktu, że na razie nic nie wie o tym, że jej ukochany chce ryzykować życie własne i przyjaciół. Zresztą, chłopak jest bardzo zuchwały, licząc, że teraz będzie miał pełną świadomość podczas pełni. Może jego psychika nie jest już tak „porąbana”, bo pogadał szczerze z matką i jak sam się przekonał, nikt z jego bliskich go nie odrzucił, ale to jeszcze nie znaczy, że wszystko odbędzie się bez kłopotów. Chyba że wypita krew Moona sprawi, że kłopotów nie będzie? Ciekawe, czy ktoś z bliskich Teda nie wpadnie na pomysł, że młody coś kombinuje. Wiadomo, teraz jego czas, by się wykazać. Syriusz i Remus byli niewiele starsi, gdy zaczynali walkę z samym Voldemortem. Chris też trzeba będzie przypilnować. Wcale nie zakładałabym z całą pewnością, że postanowisz, że się przemieni, a jeśli chodzi o walkę różdżką, to zna magię dopiero od roku. Lepiej niech przygotuje sobie kołczan pełen strzał.
Na koniec został ten najtrudniejszy, ale dla mnie ważny wątek, mianowicie Remus i Tonks. Nawet nie przyszło mi do głowy, że w tym czasie, gdy Remus odszedł, Dora dostała aż tak wiele trudnych ciosów. Okropne, że co Remus by nie powiedział, to jest źle, ale taka jest prawda. Po prostu to opowiadanie opiera się na założeniu, że Remus zostawia Dorę i zakłada rodzinę gdzie indziej. A przecież on patrzy na nią wzrokiem widzącym dawne jej cechy, jej oczy; widzi teraz też jej piękno jako matki, choć już nie jego kobiety. Relacja między nimi była ogromnie silnym uczuciem, nie dziwię się więc, że Lupin tak reaguje. Nie chcę zgodzić się jednak z Twoją odpowiedzią na mój komentarz pod poprzednim rozdziałem, że czasem kochamy więcej osób. Uważam, że w taki sposób można obdarować miłością jedną osobę, Dorę, a Meg to ucieczka. Wybacz, nie umiem. Może i Remus odnalazł w lesie siebie jako wilkołaka, na pewno kocha Chris, ale nadal nie przełknę, że po takiej kobiecie jak Dora, był w stanie pokochać Meg. Nawet jeśli z Dorą ciągle się kłócili. Cóż, Remadora to mój ulubiony ship i nawet Jily tego nie przebije :D Jejku, Tonks dalej nosi perłę i pierścionek i to zawsze ma je na szyi. To mówi już wszystko, pozamiatane. Masz rację, że dalej kocha Lupina i rozmowa z Tedem była dopiero początkiem. Zaznaczę może jeszcze, że nie mówię, że nie lubię Meg, jest matką Chris oraz jest po stronie Hogwartu, a to dużo dodaje na plus tej postaci. Biedna teraz znosi trudy wyprawy i nawet nie spodziewa się, jakie rewelacje na nią czekają, jeśli tylko uda się jej dotrzeć do Hogwartu cało. Będzie zadyma! Ta spokojna kawa będzie Lupinowi bardzo potrzebna, bo potem zacznie się jazda bez trzymanki. Mam tylko nadzieję, że Tonks proponując ją, proponuje ją co najwyżej dawnemu przyjacielowi i osobie, z którą wiele przeżyła, a nie jest to forma pielęgnowania uczucia, które żywi do Lupina. Żyć na dobrej stopie przecież muszą, chociażby ze względu na Teda. Fajnie, że Dora się tak po prostu uśmiechnęła do Lupina, gdy rozmawiali o Tedzie. Wyczuwam tu taką normalność, bo Tonks w końcu jest pogodna i Remus też. Nareszcie coś pozytywnego a nie wprowadzającego od razu napięcia lub złych wspomnień.
UsuńDobrze kochana, na tym chyba zakończę, bo już powiedziałam, co miałam do powiedzenia. Głupota Teda wybrzmiała i to najważniejsze :D
Oo, to mi przypomniało o jeszcze jednym. Pięknie to Lupin zauważył, że jego przyjaciele, podczas gdy on był nieobecny, dali jego synowi z siebie to, co najlepsze.
Nox /*
Co tak bardzo padło Tedowi na głowę? Oj pamiętaj, że to jest syn Tonks i wychowanek Syriusza i nie wszystkie jego decyzje są przemyślane. A może nawet mało które... Przy okazji jest chłopakiem, który w ostatnim czasie (nie wspominając już o całym jego życiu) przeszedł bardzo dużo. Jego zachowanie może być irracjonalne. I raczej tego się trzymajmy, bo zapewniam, że to nie miało na celu umieszczenia Tony'ego i Chris razem. Na działanie z Crystal był skazany, przyjaciela chciał mieć blisko, a przy okazji czuł, że nie ma kontroli i prawa głosu - ten mały spisek za plecami dorosłych miał być jego sposobem na rozwiązanie tego problemu. Ogólnie relacje między tą naszą młodzieżą są bardzo trudne i aż dziw bierze, że w jakiś sposób cel ich zjednoczył, chociaż mają raczej kompletnie różne motywacje. No i zgodzę się, że Teddy nie jest taki głupi, ale chłopak jest z natury buntownikiem i z pewnością miał dosyć tego, że większość jego życia obejmuje jakieś chore tabu. I faktycznie, mogła to być gra, a przynajmniej mieli okazję to wszystko odkręcić, ale emocje wzięły górę i o dziwo, ta dwójka chociaż raz postawiła na szczerość. Co do drugiej kwestii, cóż jak to stwierdziła Grace, w skrzydle szpitalnym nikogo nie było, a skoro miała być mała epidemia to przynajmniej to miejsce powinni odizolować. Może nie wiedziały, co dokładnie się szykuje i szczęśliwie (lub też nie) akurat trafiły na podatny grunt. Czy piekielna trójca była mało inteligentna? Z pewnością można tak powiedzieć o Grace, Jane z kolei była dość zdolną uczennicą, a Jo zwykłym przeciętniakiem o dużym ego. To, że Chris uważała je za głupie to odnosiło się bardziej do takiej życiowej mądrości i przede wszystkim moralności.
UsuńDlaczego Howard Grey wspiera Ósemkę? Bo jest Ósemką ;)
Tak, masz rację. Krótko po śmierci Dumbledore'a, jak aurorzy przestali stacjonować w Hogsmeade, sfora Greybacka zamordowała sporą część współpracowników Tonks i Lucy.
Victorie nie będzie brała udziału w planach, to mogę powiedzieć z pewnością. Dlaczego? Teddy nie chciał jej narażać. Nie mógłby tego zrobić, skoro dopiero się pogodzili. To dobra dziewczyna i bardzo wyrozumiała, a z pewnością znacznie dojrzalsza niż można sądzić, patrząc na jej wiek. Nic dziwnego, że chłopak się w niej zakochał. Czy Teddy jest zuchwały? Może i tak, ale pokłada dużo wiary w eliksir, którego działanie właśnie na tym polega, że wilkołaki zachowują pełną świadomość, pytanie czy pełnia nie pokrzyżuje mu planów i jednak wszystko się nie pomiesza. Co do Chris to jedynie mogę powiedzieć, że będzie się bardzo miotać, czy posłuchać zakazu ojca, czy spróbować działać.
No to prawda, noc zniknięcia Remusa i późniejsze miesiące były tragiczne dla Tonks. Nie miała tego oparcia, które było jej niezbędne by dźwignąć się na równe nogi. I co by Remus teraz nie powiedział, to nic nie zmieni i jak zauważyłaś, będzie źle odebrane. I faktycznie Remus wciąż widzi w Tonks tamtą kobietę sprzed lat, bo dla niego w pewnym sensie czas się zatrzymał, tak jakby on odszedł, a wszystko inne zamarło. Chociaż zaczyna dostrzegać zmiany, które zaszły przez te dwadzieścia lat. Ich relacja była niezwykle pogmatwana, ale również silna. Rozumiem doskonale, że nie zgadzasz się z moim stwierdzeniem, jednak warto zauważyć, co też zawsze starałam się podkreślać, że Meg i Dora to bardzo podobne charaktery i mają wiele wspólnych cech, które Remus sobie cenił i z pewnością kochał. Relacja z Maggie również była niewątpliwie prostsza, ale co nie znaczy, że zła. Może gdyby Tonks spotkała na swojej drodze faceta, który w jakiś sposób byłby podobny do Lupina, to również udałoby jej isę ułożyć jakoś życie, a tak pozostaje jej tylko nosić pamiątki po ukochanym.
Dziękuję Kochana za Twoje komentarze i już nie mogę doczekać się kolejnych pod następnym rozdziałem.
Ściskam mocno!