wtorek, 17 stycznia 2023

I. Rozdział XXXVIII

Kochani,

Przed Wami najdłuższy rozdział, jaki widziało to opowiadanie, bo liczy aż 47 stron. Między innymi z tego powodu pojawiło się niewielkie opóźnienie związane z jego publikacją, ale już jest i czeka na Wasze opinie. Dzieje się w nim dużo, tak miało być, chociaż mam teraz wrażenie, że aż za dużo. Jest trochę gadaniny, trochę akcji, trochę wszystkiego tak naprawdę - a wszystko zmierza ku temu, że jest to nie tylko najdłuższy i jeden z ostatnich rozdziałów, ale miał być również jednym z najważniejszych. Z bólem serca przyznaję, że chyba tak nie jest. Ostatni podrozdział wyszedł źle i czuję to całą sobą, ale nie wiedziałam, jak mam do niego podejść, żeby to naprawić. Dlatego zdecydowałam się chwilowo poddać i opublikować go w takiej wersji. Kiedyś, gdy będę miała spokojną głowę podejdę do tego jeszcze raz i poprawię to małe (nie takie małe) paskudztwo. Tymczasem mam nadzieję, że wybaczycie mi to kalectwo pisarskie i docenicie starania.

A mi nie pozostaje nic innego, jak życzyć Wam miłej lektury!

Niecierpliwie czekam na Wasze opinie ❤

Plan Crystal, żeby od razu po powrocie zgarnąć ojca i nie dopuścić do niego Tonksów, niestety się nie powiódł. Chwilę po tym, kiedy ona i jej rówieśnicy ustalili dokładnie, jak wcielą w życie swój pomysł, przez drzwi wejściowe wszedł Ian. Jego posępna mina nie wskazywała na nic dobrego, a już z pewnością nie na dobre nastawienie, ale i tak wzbudził sensację wśród piekielnej trójcy, która zgodnie stwierdziła, że Rivers jest niezwykle pociągający i takich chłopców nie ma w Hogwarcie. Wtedy ich spotkanie się skończyło, a właściwie skończył je Tony, który stwierdził, że nic tu po nich i powinni udawać, że nadal o niczym nie wiedzą. Crystal przyjęła te słowa ze smutkiem, bo nawet na nią nie spojrzał, a obecność Iana ewidentnie wprawiła go w kiepski nastrój. Tak więc w sali wejściowej zostały trzy osoby, które nawet się do siebie nie odezwały. Teddy, Crystal i Ian rzucali sobie nieprzychylne spojrzenia w milczeniu i trwało to tak długo, aż drzwi znów się nie otworzyły. Tym razem weszły przez nie osoby, na które czekali. Remus i Tonks wpadli do środka, jakby przed czymś uciekali. Crystal zawahała się przez sekundę i tyle wystarczyło, żeby nagle z Wielkiej Sali wyszła McGonagall, która rzuciwszy okiem na wszystkich obecnych, spytała z przejęciem:

— Udało się? 

— Tak — odparła pospiesznie Tonks, zerkając ukradkiem na Remusa, który z kamienną miną skinął głową. — Bez jakichkolwiek komplikacji. 

McGonagall przyłożyła palec do ust, nakazując milczenie i ponagliła ich ręką, by poszli za nią. Zapewne chodziło jej jedynie o Remusa i Tonks, ale Crystal, Ted, a także Ian nie mieli zamiaru być pominięci. Ruszyli biegiem, bo McGonagall i ich rodzice niemal natychmiast zniknęli w korytarzu prowadzącym do lochów. Zmierzali do gabinetu Slughorna, który czuć było z daleka. Crystal co prawda przyzwyczaiła się do duchoty i intensywności zapachów podczas ważenia eliksirów, ale nadal gęsia skórka pojawiała się na jej ciele, gdy znienacka wpadała w te opary. Ted i Ian nie mieli tyle czasu na przyzwyczajenie się, bo od razu zaczęli kaszleć gwałtownie. Zastali Slughorna palącego fajkę przy kominku, którą natychmiast zgasił, gdy spostrzegł dyrektorkę w swoim gabinecie. 

— Macie Wywar Tojadowy? — spytał Remus, wyjmując z kieszeni szkatułkę, którą powiększył do właściwych rozmiarów i postawił ją na biurku nauczyciela. Slughorn chrząknął, spoglądając na nich niepewnie.

— Znalazłem dwie niewielkie fiolki w moim składziku… — przyznał dość niepewnie, ledwo otwierając usta, jakby nie chciał, by ktoś cokolwiek usłyszał. 

— Nie martw się, Horacy — mruknęła McGonagall, kryjąc rozbawienie, które zdradził blady uśmiech —  nikt tu na ciebie nie doniesie. 

— Ja wcale… — oburzył się Slughorn, ale McGonagall nie miała zamiaru dłużej rozpływać się nad jego lękiem przed Ósemką, która raczej nie podejrzewała, że nauczyciel z Hogwartu nielegalnie przetrzymuje Wywar Tojadowy.

— Wystarczy to zmieszać? — zapytała McGonagall, patrząc, jak Remus wyciąga z kuferka jedną z fiolek. — I zacznie działać natychmiast?

— Za dwa dni przed wschodem księżyca razem z Ianem zażyjemy eliksir księżycowy i przyspieszymy nasze przemiany — powiedział Remus, dając doskonale do zrozumienia, że w taki sposób zadziała ten eliksir. Crystal spojrzała na ojca, potem na Iana, który skinął lekko głową, zgadzając się z takim planem. Chris drgnęła, czując, że jej wcale się to nie podoba. Nie podobało jej się to, że zostaje pominięta w tym planie, że Tonks stała zdecydowanie za blisko jej ojca, a najbardziej nie podobało jej się to, że Ted oświadczył głośno: 

— Ja też to zrobię. 

— Teddy… — westchnęła ciężko jego matka, rzucając mu zmęczone spojrzenie, ale Ted skrzyżował ręce na piersi i zrobił stanowczy krok do przodu. Minę miał tak hardą, że mało kto mógłby odważyć się mu sprzeciwić. Tylko na jego nieszczęście wszystkie osoby, które miały na tyle odwagi, były w tym pomieszczeniu.

— Też zażyję ten eliksir i przemienię się razem z tatą i Riversem — oznajmił głośno i wyraźnie, a potem dodał, spoglądając na Tonks, która gotowa była już się sprzeciwić: — To nie podlega żadnej dyskusji, mamo.

— Żadnej dyskusji nie podlega fakt, że nie będzie cię w zamku, gdy wszystko się będzie działo — odparła Tonks, gromiąc syna spojrzeniem, pod którym skuliłby się każdy dzieciak. Ale Ted nie był już dzieckiem i chyba był pewien swoich słów. 

— A niby gdzie mam być? — spytał tonem, którym raczej nikt nie zwracał się do matki. — W domu, siedzieć z babcią na kanapie, nagle się przemienić i rozwalić wszystko dookoła? — sarknął, podając jeden z najgorszych scenariuszy. Tonks wzięła głęboki wdech, maskując zaskoczenie, które wywołały w niej słowa syna. Ted pokręcił głową, zerkając na Wywar Tojadowy, który stał na stoliku przed Slughornem. — Tata miał rację, mówiąc, że źle zniosłem dwie poprzednie pełnie i podejrzewam, że mógłbym być bezużyteczny, gdyby ta wyglądała tak samo. Ale ja czuję, że będzie inaczej — powiedział, porzucając buntowniczy ton i spoglądając to na matkę, to na ojca, jakby w ich twarzach mógł odnaleźć zrozumienie. — Zbyt wiele się zmieniło, żeby było tak samo. Poza tym… — zająknął się, spoglądając tym razem na Remusa i do niego kierując swoje słowa — czy jeśli wezmę ten eliksir to zachowam pełną świadomość od pierwszej chwili?

— Tak — odpowiedział bez zająknięcia Lupin, a w oczach Teda coś zalśniło. Crystal zrobiła krok w miejscu. To było rozwiązanie zmartwień Puchona. Wiedziała o tym. Wiedziała, że ten eliksir mógł im tylko pomóc. Dlaczego dopiero teraz jej tata postanowił go użyć? Bo dopiero teraz była potrzeba, odpowiedziała sama sobie. 

— Z tym mam problem — odparł Ted, rozkładając ręce i marszcząc brwi. Zwiesił głowę i przyznał zmartwiony: — Na samym początku wilcze instynkty biorą nade mną górę. Może jak zażyję ten eliksir i wyprzedzę księżyc to uda mi się zachować ciągłość świadomości. 

Pełen nadziei głos, którym Ted wypowiedział ostatnie zdanie, podziałał na jego matkę w sposób, którego chyba chłopak się nie spodziewał. Tonks niemal warknęła, a jej włosy zrobiły się wściekle czerwone. Pochwyciła szkatułkę, którą przyniósł Remus i niemal wepchnęła Tedowi w ręce z takim impetem, że szklane fiolki w środku zadzwoniły niebezpiecznie się o siebie obijając.

— Proszę, weź to — warknęła ze złością, a Ted spojrzał na nią niewzruszony tym nagłym wybuchem, jakby postanowił sobie wcześniej, że cokolwiek się wydarzy, on nie zmieni zdania. — Rób co chcesz, ale z dala od Hogwartu! 

— Zostaję, mamo — powiedział spokojnie Ted, odkładając szkatułkę na miejsce. Crystal przyglądała się tej kolejnej kłótni ze znużeniem. Mieli ważniejsze sprawy, niż oglądanie Tonksów, którzy skaczą sobie do gardeł. Lupin miała nawet ochotę chrząknąć i tym samym przywołać ich z powrotem na ziemię, ale tym razem zdecydowała się nie dolewać oliwy do ognia. Chociaż żywiła nadzieję, że dyrektor McGonagall, albo może nawet jej ojciec zwrócą im uwagę, bo ani Slughorn, który nerwowo spoglądał na wszystkich, ani też Ian, który z kolei czekał znudzony na jakąś ciekawszą sytuację, nie mieli zamiaru tego zrobić. 

— Właśnie — wykrzyknęła Tonks, łapiąc się ostatniej szansy — jestem twoją matką i ci zabraniam. 

— A ja jestem już pełnoletni i mam prawo decydować o sobie — odparł Ted, używając swojego najbardziej wkurzającego argumentu, którego Crystal wprost nie znosiła. Wcześniej drażnił ją tym, a teraz czuła jakby wytykał jej, że ona jeszcze nie przeszła swojej pierwszej przemiany. Miała wrażenie, że chociaż Puchon nie mógł się pochwalić pozytywnymi przeżyciami z pełni, to wywyższa się tym, że on już wie o swoim wilczym genie, a Chris wciąż musi czekać. 

— Na Merlina, nawet ja byłam starsza podczas pierwszej swojej bitwy… — jęknęła jednocześnie poirytowana i zrezygnowana Tonks, która najwidoczniej tak jak Crystal, nie mogła już słuchać o rzekomej dorosłości Teda. — I do tego miałam za sobą kurs aurorski. 

— Harry z kolei był znacznie młodszy — zauważył Ted, krzyżując ręce na piersi, ewidentnie niezadowolony z faktu, że ktoś podważa jego argument. 

— Harry to co innego… — jęknęła Tonks i spojrzała bezradnie na ojca Crystal, szukając u niego wsparcia. — Remusie… 

— Uważam, że powinieneś posłuchać matki — odezwał się natychmiast Lupin, chociaż rzucił Tonks spojrzenie, które oddawało jego zdziwienie. Być może nie spodziewał się, że ta będzie szukała u niego pomocy w sprawie ich syna. Ted prychnął, słysząc słowa ojca, ale Remus nie przejął się tym szczególnie. — Jej sprzeciw nie jest wbrew tobie, a robi to dla twojego dobra. 

— Za dwa dni wy będziecie walczyć o przyszłość wilkołaków, a ja mam siedzieć gdzieś na dupie i się przyglądać? To niedorzeczne! — wykrzyknął Ted, spoglądając na rodziców z wyrzutem. Intencje matki i ojca nie miały teraz dla niego znaczenia. Dla Crystal wręcz wstrząsające było to, że jej przyrodni brat mówił słowami, które ona miała w sobie i sama chciała wykrzyczeć. — Jestem w tym wieku, że muszę walczyć o siebie, o swoją przyszłość i całego mojego gatunku. Jeśli nie wygramy tej bitwy, będę musiał najpewniej całe życie się ukrywać — zauważył dość przytomnie, mówiąc w końcu w sposób, który jakkolwiek mógł trafić do jego rodziców. Tonks zdawała się już ochłonąć, chociaż lepsze byłoby stwierdzenie, że słowa Teda uderzyły w nią, uprzytamniając prawdę, którą do tej pory najwidoczniej ignorowała. Remus z kolei spoglądał uważnie na syna, jakby szukał wskazówki odnośnie tego, jak ma postąpić. Puchon nakręcił się już i nie przestawał mówić, a robił to z takim przejęciem, że nikt mu nie przerywał. — Nie chcę takiego życia. Chcę grać w quidditcha, chcę mieć możliwość zabrać dziewczynę, która mi się podoba do kawiarni i nie martwić się tym, że ktoś zacznie wytykać mnie palcami, albo zechce dolać tojadu do kawy. Wy może walczycie dla mnie, ale ja chcę to zrobić dla samego siebie. 

— Nie dam ci pewności, że twoja przemiana w całości będzie bezproblemowa — powiedział cicho Remus, najwidoczniej wahając się czy faktycznie powinien zabierać głos. Było jednak za późno i Crystal, patrząc na ojca, wiedziała, że podjął decyzję i chociaż poczuła żal, że to Tedowi udało się go przekonać, miała nadzieję, że jednak będzie mogła przysłużyć się przy bitwie. — Możesz w pewnym momencie stracić kontrolę. 

— Rozumiem — stwierdził z pełną powagą Ted, a jego matka zrozumiała, że ta rozmowa nie idzie po jej myśli.

— Remusie, nie… 

— Ile razy próbowałem ci zabronić walki — przerwał jej w pół słowa Remus, uciszając ją skutecznie — wymusić obietnicę, że nie będziesz ryzykowała? Ile razy pokłóciłaś się o to ze swoimi rodzicami? — Te pytania były dla przysłuchującej się Crystal jak bolesne ciosy. Nie znała odpowiedzi, nie wiedziała, ile razy jej ojciec błagał Tonks o to, by nie ryzykowała. Wiedziała jednak, że ona prosiłaby tak kogoś, kto znaczył dla niej bardzo wiele. Miała dość tego, że wciąż zastanawiała się, co łączy jej tatę i matkę Teda, bo że byli bardzo blisko to już wiedziała. Miała dość tego, że nie mogła się wyzbyć podejrzeń względem tej dwójki, że ciągle dopatrywała się czegoś, co mogło ją zaniepokoić, że sporą część tego dnia jej tata spędził z byłą narzeczoną, a ona nie wiedziała, co dokładnie się w tym czasie działo. Miała tego serdecznie dość, ale nic i nikt jej tego nie ułatwiało. Remus pokręcił głową, widząc, że Tonks nie ma zamiaru odpowiedzieć i stwierdził z westchnieniem: — Jeśli jest choć w połowie podobny do ciebie, to i tak nie uda nam się go powstrzymać. 

— To czyste szaleństwo… — szepnęła wściekle Tonks, kręcąc głową, ale w tej chwili Remus z poważna miną spojrzał na Teda.

— Bitwa to co innego niż klub pojedynków — powiedział wręcz ostro, nie chcąc pozostawiać jakichkolwiek złudzeń i być może nawet zniechęcić, a już na pewno przygotować Teda na to, co go czeka. — Nad niczym nie można tam zapanować, tym bardziej, że wilkołaki walczą w bardzo bezpośredni sposób i ty też będziesz musiał. Nie będzie pod ręka różdżki, jedynie twoja siła i zwinność. 

— Dam radę — odpowiedział z mocą Ted, unosząc kąciki ust ku górze. Był tego tak pewien, że mógłby śmiało przekonać innych.

— Nie będzie nic złego w tym, jeśli stanie się odwrotnie — powiedział szczerze Remus, kładąc chłopakowi rękę na ramieniu. Zmusił Teda by spojrzał mu prosto w oczy i nie odwrócił wzroku. Lupin musiał mieć pewność, że chłopak doskonale zrozumiał, to co właśnie zamierzał mu powiedzieć. — Masz wyjść z tego bez uszczerbku, Ted. Rozumiesz? — Teddy skinął głową, ale Remus wciąż się w niego wpatrywał, marszcząc brwi. — Jeśli poczujesz, że to za dużo, znikasz i znajdujesz bezpieczne schronienie. Jeśli zostaniesz ranny, tak samo. Nie ryzykuj bezsensownie, nie próbuj nikomu czegoś udowodnić. Czy to jasne? 

— Jasne — odparł Ted, przełykając ślinę i kiwając głową. Wyglądał na zestresowanego, ale pewnego swojej decyzji. Chris zerknęła z uwagą na ojca, który z pewnością nie udawał i właśnie pozwolił Puchonowi wziąć udział w bitwie.

— Przemyśl to jeszcze raz — poprosił Remus, a jego mina złagodniała znacząco. — Nie ukrywam, że ucieszyłbym się bardzo, gdybyś zmienił zdanie. 

— Nie zmienię — zapewnił ojca Ted, a Crystal wiedziała, że musi wykorzystać ten moment i również postawić na swoim. Dlatego zrobiła krok do przodu i rzucając ojcu prowokujące spojrzenie, oznajmiła stanowczo:

— W takim razie ja również wezmę eliksir księżycowy. 

— Nie, Crystal — odparł stanowczo Remus, a dla Chris było to niemal jak policzek po całej tej tyradzie, którą ojciec zrobił Tedowi. 

— Jemu pozwalasz, a mi nie? — syknęła z wyrzutem, wskazując w stronę chłopaka, ale nie spojrzała na niego. Była niemal pewna, że dostrzegłaby na jego twarzy wstrętny uśmiech satysfakcji. — Z jakiej racji? 

— Jesteście w innej sytuacji — zauważył Remus, ale Chris natychmiast prychnęła wściekła:

— Nie wydaje mi się. 

— Chris, ty nawet nie wiesz czy masz wilczy gen — stwierdził jej ojciec zatroskanym głosem, podchodząc do niej, ale na nic się to zdało. — A ja nie wiem, jak ten eliksir podziała na zwykłego czarodzieja. 

— W takim razie sprawdźmy to teraz — warknęła i ruszyła, żeby faktycznie przekonać się na własnej skórze w tej chwili i dowiedzieć się czy jest wilkołakiem, czy też nie. Od dawna zbyt wiele zależało od tego, czy posiada wilczy gen. Miała dość tej patowej sytuacji, domysłów i ciągłego zastanawiania się. Nie interesowało ją, co się stanie. Chciała wiedzieć. 

— Uspokój się — szepnął Remus, stając jej na drodze i obejmując tak mocno, że nie była w stanie się ruszyć, a właściwie nie chciała. Ogarnął ją znajomy zapach, zapach domu i dzieciństwa, który w sposób wręcz irytujący uspokoił ją natychmiast. Gdyby teraz zamknęła oczy, mogłaby sobie z łatwością wyobrazić werandę swojego domu, ławkę, na której zwykli siadać, zapach ziół i szum wiatru. Zacisnęła pięści, nie chcąc dać się ponieść emocjom. — Wiem, że jesteś odważna i gotowa do działania. Za to cię kocham, córeczko — szepnął Remus łagodnie, a Crystal niemal uległa i całkowicie się poddała, jednak wtedy ojciec powiedział: — Ale tutaj nie możemy nawet mówić o świadomym ryzyku. Gdybyś była po pierwszej przemianie, postąpiłbym dokładnie tak samo, jak w przypadku Teda, ale jest inaczej. 

— I co myślisz, że dam się odesłać? — żachnęła, odsuwając się od ojca i rzucając mu wyzywające spojrzenie. Nie trafiała do niej racjonalna logika ojca. To było po prostu niesprawiedliwe i nic nie mogło tego wyjaśnić. Jakim prawem Ted mógł brać udział w bitwie, a ona nie? 

— Wiem, że tego nie zrobisz. Jesteś tak samo uparta, jak twoja matka — stwierdził Remus, uśmiechając się pogodnie, a złość córki nie robiła na nim wielkiego wrażenia. — A skoro o niej mowa, wiesz, co by mi zrobiła, gdybym pozwolił ci walczyć?

— Myślisz, że będę grzecznie siedzieć we Wrzeszczącej Chacie i czekać? — spytała ze złością, nie pozwalając by sprytne wprowadzenie jej mamy do rozmowy zbiło ją z pantałyku. Ojciec musiał to zauważyć, bo westchnął ciężko, mówiąc jedynie:

— Nigdy nie lubiłem tego miejsca… 

— Jeśli mogę się wtrącić — odezwała się znienacka McGonagall, a Crystal spojrzała w stronę dyrektorki. Widziała, jak kobieta podaje kuferek z fiolkami Slughornowi i gestem dłoni każe mu się zająć eliksirem. Chrząknęła zadowolona z faktu, że skupiła na sobie uwagę obecnych. — Pomyślałam, że Ted i Crystal powinni przemienić się w zamku. No teraz tylko Crystal — stwierdziła, rzucając ostrożne spojrzenie na Lupin, która nie była zadowolona z tej propozycji. — Oferuję mój gabinet, jest znacznie oddalony od głównego wejścia więc powinnaś być całkowicie bezpieczna i odizolowana od bitewnej zawieruchy. 

— Dziękuję, Minerwo. To bardzo dobry pomysł — odezwał się z wdzięcznością Remus i spojrzał na Crystal, która wciąż była wściekła. Uśmiechnął się i odgarnął potargane włosy z jej twarzy. — Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ja i mama będziemy przy tobie zanim wrócisz do ludzkiej postaci. 

— Mogę się nie zgodzić? — spytała głosem ociekającym ironią, chociaż kiedyś wizja przebudzenia się po pełni w towarzystwie rodziców byłaby spełnieniem wszystkich marzeń. 

— Nie możesz — przyznał jej ojciec, całując ją delikatnie w czoło, jak zwykł to robić, gdy była mała. — Nie tym razem. 

— Mam nadzieję, że faktycznie przemienisz się bezproblemowo, w moim gabinecie jest kilka przedmiotów, na których bardzo mi zależy — stwierdziła McGonagall, uprzedzając kolejne protesty Crystal, która musiała ugryźć się w język, żeby nie przekląć głośno. Jej zdaniem ten pomysł był do dupy, nie miała zamiaru w nim uczestniczyć i będą musieli ją zmusić siłą. Chciała to zakomunikować, ale gdy wzięła głęboki wdech, Slughorn nagle wymamrotał znad kociołka, trzymając w ręce fiolkę z czerwoną cieczą:

— Remusie, myślę, że to jednak ty powinieneś zmieszać składniki… 

Remus skinął głową i uznając rozmowę za zakończoną, podszedł do starego Ślimaka, robiąc to o co został poproszony. Crystal warknęła z irytacją i krzyżując ręce na piersi, podeszła do kąta w którym stał Ian. Rivers przyglądał się wszystkiemu z nieodgadnioną miną, siedząc w nieeleganckiej pozie na szerokiej komodzie. Chris przycupnęła obok niego, patrząc, jak jej ojciec starannie odmierza krople czerwonej cieczy, która z daleka śmierdziała krwią. Nawet nie wiedziała, dlaczego jej nogi poniosły ją w kierunku Iana. Nie odzywali się do siebie od momentu, gdy dała mu kosza, a teraz co? 

— Córeczka tatusia dostała po łapach? — mruknął pod nosem, wykrzywiając usta w uśmiechu satysfakcji. 

— Że też dopiero teraz widzę, jaki irytujący potrafisz być — mruknęła, wznosząc oczy ku górze. Czy on naprawdę tak się zmienił po ich rozstaniu, czy może ona była tak zaślepiona. Rivers wzruszył ramionami i zmrużył oczy, śledząc wzrokiem, każdą kroplę wpadającą do eliksiru, który przecież miał zażyć niedługo. Chris zerknęła na niego i na ojca, mieszającego w kotle. — Dajesz sobą doskonale sterować, jak na synalka przywódcy. 

— Jeśli tylko pozwolą mi dopaść Benjamina, uznam ten plan za dobry — warknął przez zaciśnięte zęby, a uśmiech zniknął z jego twarzy zastąpiony przez grymas wściekłości. Chris aż się zdziwiła. Wiedziała, że wiele się zmieniło w jego życiu, ale ciągle nie mogła do końca uwierzyć w to, że jego stosunek do ojca zmienił się aż tak diametralnie. 

— Wiesz, że nic go nie powstrzyma — szepnęła, marszcząc czoło, bo w jej głowie pojawiła się niepokojąca myśl. Będzie bitwa, tego nie można było już uniknąć i chociaż chcieli zapobiec rozlewowi krwi, to chyba każdy, kto znał Benjamina, był świadomy, że tak łatwo im nie pójdzie, a ojciec Iana nigdy nie pozwalał, by ktoś mu przeszkodził. Benjamin nie cofnie się przed niczym. A Ian? — Twój ojciec zrobi wszystko, żeby było po jego myśli. Będzie walczył do ostatniego oddechu.

— Wiem — mruknął, a z jego ust wydobyło się gardłowe warczenie, które zabrzmiało tak złowrogo, że Chris poczuła ciarki na plecach — to akurat odziedziczyłem po nim… 

***

Ten dzień wydawał się być przerażająco przytłaczający, chociaż kiedyś przeżyła coś podobnego. Już raz spoglądała, jak Hogwart pustoszał, ale odbywało się to w zupełnie innych okolicznościach. Gdy uczniowie wracali do domu na święta, działo się to w radosnej atmosferze pełnej śmiechów, życzeń i ekscytacji. Jedynie ci, którzy zostawali w zamku, czuli, że coś im umyka, ale nie towarzyszyło temu ryzyko utraty życia. Teraz było inaczej. Crystal patrzyła przez okno na drugim piętrze, skąd był doskonały widok na błonia. Widziała, jak uczniowie niczym mrówki maszerują ze swoimi kuframi w stronę powozów. Nie było śmiechów ani towarzyskich pogawędek, nawet radości z powrotu do domu i braku egzaminów. Szli pojedynczo, rzadziej w parach czy nieco większych grupach. Widać było, że wieści o rzekomej epidemii smoczej ospy skutecznie przestraszyły uczniów i trzymali spory dystans do rówieśników. Jednak dało się wśród nich wyłapać kilka jednostek, które sytuacji nie brały na poważnie, a powinny, bo wiedziały przecież więcej niż inni. 

Crystal próbowała dostrzec wszystkich, których znała. Jako pierwsze rzuciły jej się w oczy byłe współlokatorki, które nonszalanckim i wyniosłym krokiem szły w stronę powozów, gdzie już zaczynał się robić spory tłok i zamieszanie, bo nie wszyscy chcieli jechać stłoczeni na tak małej przestrzeni. Razem z piekielną trójcą, których blond aż bił po oczach szła ciemnowłosa dziewczyna, w której Chris rozpoznała Katie Dawson - prefekt naczelną Gryfonów, która w noc imprezy Teda powiedziała jej i Tony’emu, że Lizzy coś się stało. Myliła się wtedy, bo stało się coś z wszystkimi rzeczami Lupin i przez to musiała się przeprowadzić. Generalnie dziewczyna była kiepską prefekt, a fakt bliskiej znajomości z McLaggen i resztą tylko to potwierdzał. Ani ona, ani też Jane, a przecież obie piastowały funkcje prefektów, nie wykazywały większego zainteresowania eskortą uczniów do powozów, tylko rozmawiały żywo między sobą. W przeciwieństwie do nich Amelia i Tony spełniali swoje obowiązki wzorowo. Biegali między uczniami, popędzając ich nieco, próbowali zażegnywać konflikty przy powozach, pomagali młodszym uczniom i uspokajali, kiedy to było potrzebne. Chris akurat spoglądała, jak Amelia odprowadza Lucę. Oni również rozmawiali żywiołowo, może nawet się kłócili. Rossi ewidentnie nie miał ochoty opuszczać szkoły, jakby wiedział, co ma się wkrótce wydarzyć. Ta myśl sprawiała, że Crystal czuła na ciele gęsią skórkę, ale nie podejrzewała Amelii o to, by mogła coś zdradzić kuzynowi - nie tym razem i już z pewnością nie w tej sprawie. Za piekielną trójcą Chris dostrzegła ciemnowłosą Siennę Foley, jej koleżankę znad kociołka z wyrównawczych zajęć u Slughorna i jedyną osobę, nie licząc Lizzy, która dość życzliwie odnosiła się do niej w ostatnim czasie. Lupin uśmiechnęła się nieznacznie, czując ulgę na myśl, że Sienna będzie bezpieczna. Czuła to względem wszystkich uczniów, chociaż znacznej większości nie znała. Cieszyła się, że jej tata zjawił się w porę, że nie było za późno na działanie, a opętany miłością do władzy Benjamin nie zaatakował ich, gdy byli zupełnie nieświadomi ryzyka. Tak udało im się chociaż odesłać wszystkich uczniów i uniknąć tragedii. W oddali dostrzegła Ezrę Lennoxa, który niespiesznie szedł w stronę powozów ze swoją miotłą przerzuconą przez ramię. Po jego chodzie mogła się domyślić, że Krukon nie jest specjalnie zestresowany i czuje zupełny luz na myśl o przyszłych wydarzeniach… Szczerze mu tego zazdrościła, bo chociaż próbowała być twarda i opanowana, to nie potrafiła się nie stresować. 

— Mogę ci potowarzyszyć? — Pytanie, które usłyszała, nie wytrąciło jej ze skupienia, w jakim spoglądała przez okno. Doskonale słyszała, jak szedł w jej stronę, powoli, chociaż jego oddech był nieco przyspieszony. Tylko z pozoru zdawał się być spokojny, tak naprawdę wyczuwała w nim stres i zmartwienie, które jej również nie dawało spokoju. Przyszedł do niej, bardzo tego chciała i potrzebowała, ale mimo to nie potrafiła ugryźć się w język i nie odwracając spojrzenia od okna, mruknęła dość oschle:

— Szokujący widok, Remus Lupin bez obstawy Tonksów. 

— Kiepsko sobie radzę z pogodzeniem wszystkiego, prawda? — westchnął ciężko jej ojciec, nie zrażony jej tonem i mimo wszystko podszedł bliżej, żeby oprzeć się o chłodną ścianę i również spojrzeć na uczniów, którzy zaraz mieli opuścić teren szkoły. Był przybity, wyrzuty sumienia wręcz malowały się na jego twarzy, a Chris chociaż odnosiła się do niego cierpko i miała w sobie wiele żalu, to nie pałała do niego już taką złością i niechęcią, jak wcześniej.

— Nawet bardzo kiepsko… — przyznała bezpośrednio, nadal nie odwracając się w jego stronę. Chciała się do niego przytulić, żeby zapewnił ją, że wszystko będzie dobrze, ale musiała wygarnąć ojcu to, o co miała w tej chwili największy żal. — Liczyłeś, ile razy rozmawiałeś z Tedem, a ile ze mną? I mam tu na myśli okres ostatnich tygodni, a nie siedemnastu lat. 

— Wybacz, Chris — powiedział cicho Remus, ale w jego głosie dało się doskonale dosłyszeć, że chciał krzyczeć i błagać ją o wybaczenie, bo poczucie winy nie dawało mu spokoju. Ona sama dopuszczała do siebie myśli, że jej tata wcale nie radzi sobie tak beznadziejnie, jak chciała go o to posądzić. Żaden człowiek nie umiałby odnaleźć się w tak beznadziejnej, patowej sytuacji. A przecież Remus był tylko człowiekiem, tak samo jak ona. I tak samo jak Crystal, miał prawo sobie nie radzić. Z drugiej strony był jej tatą, jej bohaterem i opoką, i właśnie tego brakowało jej najbardziej. Żeby, jak przystało na rodzica, zapomniał o sobie i otoczył ją opieką. Ale w pewnym stopniu mu wybaczyła, a może raczej była gotowa spróbować go zrozumieć. Skrzyżowała ręce na piersi i nie zdejmując obojętnej maski, mruknęła:

— I tak jestem na ciebie zła, że nie pozwalasz mi się zaangażować. 

— Chris… — westchnął Remus, a za tym jednym słowem, za jej imieniem wypowiedzianym przez niego w tak charakterystyczny sposób kryła się zarówno ulga, zmartwienie i troska. 

— Tak, mi też nie chcę się powtarzać tej rozmowy — przyznała, bo naprawdę nie chciała powtarzać kłótni, z której i tak by nic nowego nie wynieśli. Remus był stanowczy i nie dopuszczał innej możliwości, jak ta, że podczas bitwy Crystal będzie zamknięta w gabinecie McGonagall, na tyle daleko od niebezpieczeństwa, na ile to było możliwe. Chris nie chciała też się wdawać w szczegóły tego planu, bo i tak nie miała zamiaru go wypełnić. Ona i jej rówieśnicy podjęli inne decyzje, a dorośli naprawdę nie musieli wiedzieć o wszystkim. Przygryzła delikatnie wargę, bo akurat dostrzegła, jak przez błonia żwawym krokiem przechodzi Tony, który pospieszał ostatnich uczniów. Był zaangażowany w to zadanie i Chris niemal rozluźniła się na ten widok. Niemal, bo od razu boleśnie dręczyła ją myśl, że tego zaangażowania zabrakło mu w relacji z nią. — Nie wszyscy wierzą w smoczą ospę.

— Nie muszą, ważne żeby byli bezpieczni — stwierdził słusznie Remus, odwracając wzrok od twarzy swojej córki i spoglądając w dokładnie to samo miejsce, w które ona skierowała swój wzrok. Zmarszczył brwi, zachowując jakąś myśl tylko dla siebie i dodał jeszcze uspokajająco: — Twoi przyjaciele wkrótce będą w domach i ominie ich całe niebezpieczeństwo.

— Ja już chyba nie mam przyjaciół… — stwierdziła niemal machinalnie, nie potrafiąc wyzbyć się goryczy, która towarzyszyła jej słowom. Zatajanie prawdy nie wyszło jej na dobre i boleśnie to odczuła. Była sama, chociaż jeszcze miesiąc temu nie mogła sobie zażyczyć wspanialszych przyjaciół niż Tony, Lizzy i Teddy… Teraz została jej tylko Liz, a i ona nie mogła być przy niej cały czas. 

— Witaj w klubie… — westchnął ponuro ojciec. Smutek w jego głosie na chwile rozwiał zmartwienia Crystal i pomyślała, że dla jej taty musi być to niesamowicie trudne. Był w Hogwarcie, miejscu, które przywodziło mu na myśl najwspanialsze lata z jego młodości, spotkał po tak długim czasie ludzi, dla których niegdyś, a Chris wiedziała, że również i teraz, gotów był oddać życie. Nie można tak łatwo wyzbyć się wspomnień, marzeń i oczekiwań. Nie pytała, ale wydawało jej się, że ojciec czuł ekscytację i radość na myśl o powrocie, a zderzył się z murem, który był nie do przeskoczenia. Zawiódł zaufanie swoich przyjaciół, tak samo jak ona, a to była największa zbrodnia przyjaźni. Wrócili do punktu wyjścia, gdzie znów mogli liczyć tylko na siebie, chociaż ojciec w jej sytuacji wciąż doszukiwał się nadziei. — Chcesz porozmawiać o tym chłopcu? Syn Carla i Hestii…

— Nie ma o czym rozmawiać — odpowiedziała natychmiast, ucinając temat. Oczywiście, że jej tata zauważył. Zawsze zauważał takie rzeczy i zawsze mogła z nim porozmawiać, chociaż nie były to rozmowy, które prowadzili chętnie. Kiedy układało jej się z Ianem, kiedy jeszcze byli razem, to nie było nigdy takiej potrzeby, a gdy się kłócili ojciec zawsze ją wspierał i doradzał, chociaż słabo ukrywał fakt, że nie popiera jej związku z Riversem. Teraz też musiał się domyślić, że Tony nie jest dla niej jedynie kolegą ze szkoły, ale ten temat akurat był zbyt drażliwy, żeby mogli sobie uciąć pokrzepiającą pogawędkę. Lupin odchrząknęła i w końcu oderwała wzrok od okna. — Jaki Ósemka ma cel w tej bitwie? 

— Wykorzysta strach, który ludzie czują przed wilkołakami — odpowiedział Remus, chociaż wciąż przypatrywał się córce. Szanował to, że nie chciała o tym rozmawiać, ale chciał, żeby wiedziała, że bez względu na wszystko, zawsze może do niego przyjść, nawet jeśli jest to rozmowa o chłopcach. Dał się więc wciągnąć w rozmowę na temat jeszcze gorszy. — Wyobraź sobie te nagłówki w proroku. Wataha wilkołaków atakuje szkołę pełną dzieci. Wybuchłaby panika — mruknął ponuro, a Crystal niestety była w stanie wyobrazić sobie ten scenariusz. — Ten cały Grey wykorzysta identyczny mechanizm co Benjamin. Powie czarodziejom, że jeśli chcą obronić swoje rodziny to powinni wydać mu wszystkich likantropów, w końcu on się na tym zna i twierdzi, że udało się wynaleźć lek. Zacznie się polowanie na wilkołaki. — Remus skrzywił się znacząco, a Chris niemal zadrżała słysząc te słowa. — Prawdziwy pogrom…

— Świat byłby znacznie piękniejszy bez idiotów — mruknęła ze złością. Nadal było dla niej niepojęte to, że ktoś taki jak Grey istnieje. Ile trzeba było mieć w sobie nienawiści, by świadomie narażać życie drugiej osoby. Przerażało ją to i bała się chwili, w której będzie musiała zmierzyć się twarzą w twarz z kimś, kto właśnie tak postępował. 

— Niektórzy uważają mnie za idiotę… — mruknął Remus, skutecznie odciągając jej myśli od przerażającej wizji, która nastąpi, jeśli nie uda im się przekonać wilkołaków, że czarodzieje nie są ich wrogami.

— Bo zachowywałeś się idiotycznie — skwitowała Crystal, jednak nie mogła powstrzymać delikatnego uśmiechu, który pojawił się na jej ustach, kiedy dodała: — ale nie jesteś nim. 

— Dziękuję, to najmilsze słowa, jakie w ostatnim czasie usłyszałem — odezwał się z przesadną wdzięcznością Remus i odwzajemnił rozbawiony uśmiech. Wymienili krótkie spojrzenie, które niemal w magiczny sposób zmniejszyło dystans między nimi. Tego właśnie Crystal potrzebowała, poczuć się chociaż w małym stopniu tak jak kiedyś, kiedy ona i jej tata mogli spędzać ze sobą długie godziny, porozumiewając się bez słów. Remus obrócił się plecami do okna i przysiadł na parapecie, wzdychając, jakby był niezwykle zmęczony. — Ale nie przyszedłem rozmawiać o bitwie, tylko spytać się o twoje samopoczucie przed przemianą. 

— Właściwie to myślę o tym, co będzie później… — westchnęła, pozwalając sobie zerknąć na ojca z góry. Widziała na jego twarzy zrozumienie, wiedziała, że chce ją wspierać, ale ona sama już siebie nie rozumiała. W zeszłym roku fakt czy odziedziczyła wilczy gen, czy też nie był dla niej najważniejszy. Nie wyobrażała sobie innej możliwości niż ta, że się przemieni. Nie marzyła o niczym więcej, a tymczasem… To wszystko miało wyglądać inaczej. Planowała świętować swoje siedemnaste urodziny z rodziną i przyjaciółmi, cieszyć się pełnoletnością i przemienić podczas najbliższej pełni. Nie było świętowania, nie było całej rodziny i nie było przyjaciół, a Chris zastanawiała się czy nie będzie również przemiany. Wszyscy zapomnieli o jej urodzinach, ona sama również. Dwunasty czerwca przeminął równie szybko i bezbarwnie jak reszta dni w tym miesiącu. Nie miała o to żalu, chyba nawet nie chciałaby w obliczu tego wszystkiego usłyszeć życzeń urodzinowych. Co więcej miała ochotę zapomnieć o tym, że ten czas już nadszedł, przypomnieć sobie dopiero po bitwie, kiedy będzie mogła z w miarę spokojną głową wrócić do myślenia o bardziej przyziemnych sprawach jak relacje z rówieśnikami, miłość czy właśnie jej urodziny. Pokręciła głową, odpędzając od siebie wszystko, co mogło ją teraz rozproszyć. — Już mi powiedziałeś czego się spodziewać, gdy przegramy, ale nie wiem, co się wydarzy, gdy wygramy. 

— Zmusimy Bucky’ego Greya, żeby powtórzył publicznie wszystko to, co mówił w Wilczym Lesie i pokażemy światu prawdę o Ósemce — powiedział Remus po krótkiej chwili zastanowienia. Raczej nie rozmyślał nad tym planem ani nad konkretnymi słowami, prędzej zastanawiał się nad tym czy po raz kolejny odpuścić swojej córce podczas tej rozmowy. I najwidoczniej bywał czasami bardzo uległy względem niej, bo pominął temat przemiany, chociaż na chwilę. — Spróbujemy ją zlikwidować i uświadomić społeczeństwu, że wilkołaki nie są wcale aż tak groźne, gdy nie patrzysz na nie, jak na potwora. 

— A my? — spytała, obejmując się ramionami, a jej głos zabrzmiał tak smutno i niewinnie, że aż nienaturalnie w jej ustach. — Co zrobimy?

— Będziemy razem — zapewnił ją ojciec, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. — Ty, ja i mama. 

— Oraz Ted i Tonks… — dodała niepocieszona i świadoma tego, że życie jej rodziny już na zawsze połączyło się z Tonksami i nic tego nie zmieni. A ona nadal nie potrafiła sobie poradzić z emocjami, które towarzyszyły tym myślom. 

— Nie wymażę ich ze swojego życia — powiedział Remus, ale nie zrobił tego w sposób nerwowy czy oburzony, jakby nie dopuszczał do siebie myśli, że ktoś mógłby oczekiwać, że zapomni o swoim odnalezionym synu. Mówił zupełnie spokojnie, z ogromnym zrozumieniem i wyrozumiałością. Chris zgrzytnęła zębami. O ile byłoby łatwiej, gdyby jej wściekłość udzieliła się również jemu, żeby mogli się pokłócić, wyrzucając z siebie cały ten żal, ale jej tata zawsze sięgał po racjonalne argumenty. Tak było też teraz, gdy objął ją ramieniem i spojrzał głęboko w oczy. — I wiem, że mimo tej złości, którą czujesz, nie chciałabyś, żebym postąpił inaczej. Będą częścią naszego życia i muszę jakoś to poukładać — przyznał z westchnieniem, jakby już wiedział, jak trudna czeka go przeprawa, ale po krótkiej chwili się rozchmurzył i spojrzał na nią z ojcowską czułością. — Ale odpowiadając na twoje pytanie… — mruknął, udając, że się zastanawia i choć stawiała niewielki opór, przyciągnął ją nieco do siebie, obejmując mocniej. Potem zaczął snuć plany, o tym, co może się wydarzyć: — Ty skończysz szkołę i będziesz spełniać swoje marzenia, a ja i mama będziemy cię w tym wspierać. Pomyślałem, że może przeprowadzilibyśmy się do mojego starego domu. Jest trochę zaniedbany i potrzebowałby remontu, ale miałabyś większy pokój. — Crystal słuchała jego spokojnego głosu, a na jej twarz nieśmiało wkradał się łagodny uśmiech. Ogarnął ją zapach ojca, ciężka mieszanina ziół, starych książek i mchu, który otulał ją niczym koc. Zrobiło jej się nagle tak błogo, że pozwoliła słowom ojca rozpędzić jej ponure myśli. Zaczęła sobie wyobrażać dom ojca, chociaż nigdy go nie widziała. W jej głowie był bardzo podobny do ich domku w Wilczym Lesie, chociaż może nie był ceglany tylko otynkowany, jak większość budynków w miastach. Nie było tam zapewne drewnianych naczyń tylko szklane albo porcelanowe. Może jej tata miał tam również jakieś stare pamiątki, zdjęcia i inne różności, które chętnie by zobaczyła. Miała nadzieję, że przed domem ojca też jest weranda, albo chociaż ławka, na której mogliby siedzieć, popijając herbatę i patrząc na zachód słońca. Tak rozmarzyła się nad tą wizją, że przez chwilę żadne złe myśli nie zagościły w jej głowie, ale to się zmieniło, kiedy jej ojciec dodał: — Tuż za płotem jest las, w którym moglibyśmy się przemieniać. 

— A co jeśli się nie przemienię? — szepnęła cichutko, jakby bała się zadać to pytanie na głos. Było to dziwne, bo w ostatnich dniach naprawdę uważała, że jej przemiana jest jej teraz obojętna, bo mają dziać się rzeczy znacznie ważniejsze. Wydawało jej się nawet, że już oswoiła się z możliwością nie posiadania wilczego genu. Jednak teraz wszystkie obawy wróciły i to ze zdwojoną siłą. Znów miała wrażenie, że jeśli tej pełni się nie przemieni, to jej świat się zawali. 

— Nic złego się nie stanie — zapewnił ją ojciec z taką pewnością w głosie, że niemal dała się przekonać. — Nadal będziesz tą samą Crystal. 

— Ale będziesz miał więcej wspólnego z Tedem niż ze mną… — mruknęła tonem tak zrozpaczonym, że aż skarciła się w myślach za to, że brzmi jak naburmuszona pięciolatka. Ojciec uśmiechnął się szeroko i przygarnął do siebie. Pozwoliła się otoczyć jego ramionami, chociaż sama nie odwzajemniła uścisku. Wciągnęła jednak mocno zapach ojca, zapach domu i przeszłości, która teraz wydawała jej się taka bezproblemowa i odległa. 

— Poczekaj tylko na mamę — szepnął Remus, gładząc córkę po włosach. — Daje jej góra kwadrans i znowu zacznie marudzić, że jesteśmy do siebie zbyt podobni.

— A wtedy ty stwierdzisz, że jestem bardziej podobna do mamy — mruknęła, nie mogąc powstrzymać uśmiechu i dodała jeszcze przekornie: — Na szczęście… — W tej chwili sama objęła ojca, przytulając się do niego mocno, jakby chciała nadrobić te wszystkie miesiące rozłąki. — Bardzo mi tego brakowało. 

***

Stukot jego drewnianej nogi roznosił się po pustych, szkolnych korytarzach, a każdy jego krok zdawał się być tykaniem zegara, który odliczał czas do kolejnej bitwy. Syriusz odrzucił włosy z czoła, mamrocząc coś pod nosem. Pusty Hogwart napawał człowieka dziwnym uczuciem niepokoju, jakby wszystko stanęło na głowie. Jakby historia sprzed niemal dwóch dekad miała się znowu powtórzyć. Black wzdrygnął się na tą myśl, korzystając z tego, że nikt go nie widział, a potem przystanął naprzeciw drzwi, które prowadziły do jednej z wielu sal lekcyjnych. Cisza zapanowała na korytarzu, a on wziął głęboki oddech i nacisnął klamkę. 

— Tu jesteś… — mruknął, dostrzegając osobę, której szukał.

— I nigdzie się nie wybieram — odparła mu nieco zamyślonym głosem Tonks i spoglądając w jego stronę, posłała mu łagodny, ale niezbyt przekonujący uśmiech. Siedziała na swoim biurku, nim ją rozproszył, wpatrywała się w okno, ale raczej nie skupiała się na krajobrazie, a pozwalała swoim myślą krążyć bezwiednie, by same przyniosły jej jakieś wnioski. Wyglądała na zmęczoną, chociaż dla Syriusza był to widok całkowicie normalny. Tonks już dawno straciła cząstkę swojej bezgranicznej, optymistycznej i radosnej natury. Z resztą w jego przypadku było dokładnie tak samo. I zarówno on, jak i Dora wciąż próbowali udawać, że mimo tych wszystkich tragedii, z którymi przyszło im się zmierzyć, nadal są sobą. Nie byli, ale starali się. Robili to dla swoich rodzin i najbliższych, ale też dla siebie, żeby nie zwariować, a o to przecież nie było trudno. Tonks miała na sobie skórzany płaszcz, przypominający uniform aurorski. Ubranie miało wiele praktycznych kieszeni, a jednocześnie było skrojone na miarę i idealnie pasowało, by podczas walki mogła czuć całkowity komfort. Pod płaszczem dostrzegał czarną koszulkę, która była zaskakującą odmianą, biorąc pod uwagę uwielbienie, jakim Tonks darzyła wszystkie jaskrawe i zdaniem Blacka paskudne kolory. Reszta była niemal codzienna, dopasowane spodnie, ciężkie glany z grubą zelówką i pas z kieszenią na różdżkę, którego nigdy nie zdejmowała, chociaż wciąż powtarzała, że woli trzymać różdżkę w tylnej kieszeni spodni. Mówiła tak, bo te słowa zawsze drażniły Szalonookiego, a Tonks, jak  nikt inny, bardziej nawet od niego samego, uwielbiała na każdym kroku przywoływać tych, których już nie było. Jedyną różnicą, którą Syriusz zaobserwował był naszyjnik, a dokładniej łańcuszek, którym kobieta bawiła się bezwiednie, przewracając w palcach zawieszony na nim pierścionek. Black wiedział, że nigdy go nie zdejmowała, wiedział, że czarną perłę dostała od Remusa, tak samo zresztą jak i pierścionek zaręczynowy, ale zazwyczaj chowała go za kołnierzem, nie pokazując nikomu. Teraz był na widoku i bardzo martwiło to Syriusza, chociaż nie bardziej, niż tajemnicze słowa Tonks. — Przynajmniej na ten moment… 

— Coś ty znowu sobie ubzdurała? — spytał trochę zbyt ostro i przechodząc między rzędami ławek. W głowie tej kobiety roiły się same szalone pomysły i był tego świadomy. Miała zresztą skłonność do myśli melancholijnych i niebezpiecznie dekadenckich. Stwierdzenie, że na ten moment nigdzie się nie wybiera, mogło za sobą kryć naprawdę wiele, zwłaszcza w obliczu nadchodzących wydarzeń. Tonks spojrzała na niego z ukosa i wywróciła teatralnie oczami, jakby już odpowiadała mu na jego gderanie, które spodziewała się zapewne usłyszeć. 

— Skoro Remus wrócił, to może odstąpię mu moją posadę. 

— Zaraz zdejmę swoją cholernie ciężką protezę i walnę cię nią w głowę — warknął Black, nie wierząc w to, co ta kobieta mówi. Remus był dobrym nauczycielem, nie mógł temu zaprzeczyć. Nawet za szkolnych lat, śmiali się z Jamesem, że Lunatyk z pewnością skończy kiedyś jako belfer. Nie przypuszczał, że taki los czeka Tonks i początkowo nawet wyśmiał pomysł, by to ona objęła stanowisko nauczyciela OPCMu po Podmorze, ale bił się w pierś, bo Nimfadora Tonks okazała się być idealną osobą na to miejsce. I musiał przyznać to każdy, kto widział jej zaangażowanie, relacje z uczniami i efekty jej pracy. Tylko tak szalona osoba, jak Tonks, mogła pomyśleć o tym, żeby zwolnić się na rzecz jakiegoś dupka, który ją zostawił i wrócił po kilkunastu latach. Syriusz nie spełnił swojej groźby, ale trzepnął Tonks w ramię, by się przesunęła i niezbyt zgrabnie usadowił się obok niej na biurku, zrzucając przy tym kilka rzeczy, ale żadne z nich się tym nie przejęło. 

— Jesteś moim ulubionym wujaszkiem, Łapo — mruknęła rozbawiona, kładąc głowę na jego ramieniu, a Syriusz po raz tysięczny zdziwił się tym, że mimo czterdziestki na karku, Tonks nadal potrafiła momentami być tak niewinna i urocza jak dziecko. 

— Nie mam za bardzo konkurencji — zauważył, wzdychając i oboje spojrzeli przed siebie. Wpatrywali się w drzwi, których Black nie raczył za sobą zamknąć. A teraz towarzyszyło mu uczucie, że lada moment ktoś przez nie wejdzie. Mógł to być ktokolwiek - Teddy, McGonagall, Harry, a nawet przeklęty Lupin. Syriusz jednak w swej paranoi, którą miał jak każdy z nich, widział w tych drzwiach Łuk Śmierci w Departamencie Tajemnic, który śnił mu się czasem po nocach. Lata temu był niemal o krok od niego, niewiele brakowało a wpadłby za kotarę i Merlin jeden raczy wiedzieć, co by się z nim stało. Czasami miał wrażenie, że wtedy wyrwał się z objęć śmierci, która wciąż na niego czekała. Myśląc o bitwie, wojnie z wilkołakami i Ministerstwem, o przyszłości, która znów była przerażająco niepewna, widział w zwykłych szkolnych drzwiach Łuk, bo gdy przez nie znów przejdzie to nie będzie odwrotu. — Niby lubię niespodzianki, ale ta jest naprawdę kiepska… 

— Też nie miałam w planach bić się z wilkołakami i zaczynać wojny z Ósemką — zgodziła się z nim Tonks, doskonale odgadując jego intencję. Gdyby było kilka lat po wojnie, to może ta dwójka niepokornych dusz szukałaby zwady i nowych wrażeń, jednak zdołali mimo wszystko odnaleźć spokój w swojej codzienności i przyzwyczaili się do niego. Tonks jednak uśmiechnęła się dość zadziornie i stwierdziła: — Ale powoli robiło się nudno… 

— Nie musisz udawać, że sobie z tym wszystkim radzisz — odpowiedział Syriusz, dostrzegając zagubienie w jej oczach. Przy nim nie musiała ubierać maski i pokazywać, że wie, co ma robić. On sam nie wiedział i fakt, było to piekielnie irytujące, ale także normalne. Nikt sobie nie radził doskonale z uprzątnięciem tego bagna, oni też nie musieli. — To jest popaprane i dobrze o tym wiemy. 

— Blackowie mają zapisane przy urodzeniu, że ich życie będzie popaprane — zażartowała z cichym westchnieniem, które było czymś na wzór przyznania mu racji. 

— I nikt tego nie anulował przy naszym wydziedziczeniu… — dodał i z oburzeniem podsumował całą tą sytuację: — Okropne niedopatrzenie. 

— Byliśmy tak blisko, Syriuszu — odezwała się nagle Tonks, ale w jej głosie nie rozbrzmiewała już zadziorna, nieco rozbawiona nuta, którą grała przez ostatnie minuty. Teraz mówiła w sposób zamyślony, pełen wyrzutów i żalu, jakby doszła do wniosku, że starczy udawania na ten moment. — Gdybyśmy któregoś dnia mocniej się starali. 

— Staraliśmy się ze wszystkich sił, Tonks — oznajmił stanowczo, łapiąc ją za ramiona i potrząsając niezbyt delikatnie. Wiedział, że ona nigdy sobie nie odpuściła, wiedział, że najchętniej nie przerwałaby ich poszukiwań, ale cieszył się, że ustawiła Teda na najważniejszym miejscu. Wiedział, że jej wątpliwości wrócą, że będzie sobie wypominać wszystko. Spodziewał się tego od Sylwestra, od chwili, gdy spojrzał w oczy lupinowej córki. Wiedział, że to wszystko wróci na nowo. Wciąż nie był pewien czy dobrze zrobił, zwlekając z wyjawieniem prawdy o Crystal, ale nic już nie mógł poradzić. Jego obowiązkiem było utrzymanie swojej rodziny w ryzach i musiał o to zadbać. Nieważne czy Lupin będzie się kręcił obok, czy też nie. Siedemnaście lat temu zrobili wszystko co w ich mocy i nie mogli sobie niczego zarzucić.

— Teddy jest zagubiony, ale szczęśliwy — mruknęła, a jej twarz w przypływie nagłego zmartwienia zdawała się być szara, smutna i stara, chociaż i tak Tonks nie pozbyła się dziwnego uśmiechu, który zdawał się być nieco rozczulony i marzycielski. — Dawno nie widziałam w nim takiej siły i pewności siebie. Gdybyśmy te kilkanaście lat temu nie odpuścili, może…

— Nie odpuszczaliśmy — wciął jej się w pół słowa, a jego głos zabrzmiał nieco zbyt ostro, chociaż może taki właśnie powinien być — wybraliśmy dobro twojego syna, to które my mogliśmy mu zapewnić. 

— Twoje słowa się sprawdziły — stwierdziła Tonks, jakby zupełnie go nie słuchała. — Powiedziałeś, że kiedyś, za jakiś czas i z jakiegoś powodu Remus wróci. I wrócił. 

— Też się cieszę, że miałem okazję mu dołożyć — syknął, biorąc ręce z jej ramion, bo najwidoczniej jego tłumaczenia były tu zbędne, a Tonks parsknęła nagle, tłumiąc śmiech. — Co?

— Nie wiem, kto komu dołożył. 

— To ja wygrałem — oburzył się Syriusz, uparcie w to wierząc, chociaż daleko było mu do skopania tyłka Remusowi — gdyby nie ta głupia noga, Pomfrey musiałaby go składać przez tydzień. 

— Mówiłam ci już kiedyś, że dobrze jest mieć cię obok? — zaśmiała się pogodnie Tonks, łapiąc go pod ramię i ponownie opierając na na nim głowę. Black powinien się obrazić, bo przecież stanął w obronie swojej krewniaczki i całej ich rodziny niczym pieprzony rycerz, a ta się z niego naśmiewała. Wolał jednak, żeby na jej twarzy gościł uśmiech, nawet jeżeli to jego krzywda była powodem do niego. 

— Jeżeli powiem, że nie, to będziesz powtarzać to częściej? — zapytał prowokująco, a ona tylko pokręciła głową z rozbawieniem. Syriusz przymknął oczy i uśmiechnął się w zamyśleniu. Czasami w to nie wierzył. Momentami wydawało mu się, że gdy otworzy oczy znów będzie w Azkabanie, albo że nigdy tak naprawdę nie wybudził się ze śpiączki. Jego życie nie było łatwe, a mówiąc, że jest popaprane to jak nic nie powiedzieć, ale uważał się za szczęściarza. Gdyby lata temu, ktoś powiedział mu, że będzie mieć rodzinę i to taką prawdziwą, wyśmiałby tego człowieka, mówiąc, że jego jedyną rodziną są Huncwoci. I nikt nie mógł się temu dziwić, w końcu miał psychicznych rodziców, dziwacznego brata, a każdy, kto był z nim spokrewniony, z kuzyneczką Bellatrix na czele, miał chore poglądy i mordercze zapędy. Gdy był gówniarzem zawsze powtarzał, że w jego rodzinie tylko wujek Alfrand i Andromeda są normalni. Nie była to do końca prawda, bo każdy z Blacków był dziwakiem. Oni byli po prostu tak samo nienormalni jak on. Nigdy nie sądził, że ta jedna wspólna cecha sprawi, że Andromeda i jej córka, staną się jego najbliższą rodziną i nie tylko z powodu więzów krwi, ale również z jego wyboru. Teraz po latach samotności mógł cieszyć się tym, o czym marzył każdy człowiek. Miał piękną żonę, którą kochał nad życie, miał Andromedę, która choć na co dzień przysparzała wiele problemów, była jego ukochaną kuzynka, miał Tonks prawdziwą przyjaciółkę i towarzyszkę niedoli oraz Teda i Harry’ego - swoich chłopaków, synów, których nie dane było mu mieć. Gdyby rozejrzał się dalej, miał znacznie więcej przyjaciół, a przecież od zawsze przyjaciół uznawał za swoją rodzinę. Merlinie, jaki on robił się sentymentalny na stare lata… W tym jednak najgorsze dla niego było to, że miał świadomość ulotności tego, na czym człowiekowi tak zależy. I teraz kiedy otoczył się rodziną i bliskimi, zawisły nad nimi czarne chmury, a on zwyczajnie po ludzku się bał. Zerknął na zamyśloną Tonks, której mogłoby tu nie być, gdyby Syriusz się nie poświęcił. A trzeba było mu wierzyć, że oddałby każdą kończynę, a nawet i życie, żeby jego rodzina była bezpieczna. Dlatego musiał zadać to pytanie, na które i tak znał odpowiedź: — Na pewno chcemy się mieszać w kolejny krwawy konflikt? 

— Chcę, żeby Teddy mógł żyć normalnie — oznajmiła dosadnie Tonks, prostując się i spojrzała na Blacka z taką pewnością, że nie potrzebował już więcej wyjaśnień. — Jeśli to oznacza, że muszę skopać parę wilczych i ministerialnych tyłków, to nic mnie nie powstrzyma. 

Skinął głową, a ten gest miał być wyrazem nie tylko zrozumienia, ale również zapewnieniem, że jest przy niej i nie pozwoli jej kopać kogoś po tyłku samej. Miał nawet ładną listę, na czyim tyłku powinien znaleźć się jego but i najwidoczniej nadszedł czas by zacząć ją wypełniać. Jednak słowa Tonks uświadomiły mu, że być może nie byliby w tym miejscu, gdyby zareagowali wcześniej. I nie chodziło tu o Remusa. Nie był na tyle głupi, by obwiniać siebie czy kogokolwiek poza Lupinem o jego zniknięcie. Mógł siebie obwiniać za swoją naiwność i niewiedzę…

— Jakim cudem nie domyśliłem się, że ten chłopak jest wilkołakiem? — mruknął ponuro, kręcąc głową. Tonks spojrzała na niego ze zrozumieniem, ale nie obwiniała jego, czuła to samo względem siebie.

— Jakim prawem pozwalałam mu ukrywać prawdziwą twarz przez tyle lat? 

— Wiesz co — westchnął, pozwalając sobie na nieco rozbawienia — może nie rób nam więcej dzieci, bo kiepsko nam idzie wychowywanie… 

— No właśnie… — syknęła, chociaż z pewnością nie przyznawała mu w tej chwili racji i znienacka trzepnęła go mocno ręką w potylicę.

— Za co to? — syknął Black, łapiąc się za głowę i rozmasowując obolałe miejsce. Co niby takiego powiedział, ze zasłużył na takie traktowanie i mordercze spojrzenie Tonks? 

— Za głupie teksty o ekspresowym zaciążeniu — warknęła ze złością, wypominając jego złośliwe komentarze na spotkaniu z McGonagall, ale od razu dodała stanowczym tonem: — A nasz chłopak jest najwspanialszy na świecie, mimo naszych błędów. 

— Taa całkiem udany — zgodził się całkowicie Syriusz, wciąż masując obolałą głowę. Mimo wszystko uśmiechnął się na chwilę. Bo ich Teddy wyrósł na naprawdę fantastycznego chłopaka. Mogli być z niego dumni. Ta nostalgiczna chwila nie trwała zbyt długo, bo od dłuższego czasu, zawsze gdy myślał o Tedzie, jego uwaga kierowała się również w stronę Crystal. Westchnął ciężko, wiedząc, że w końcu nadszedł czas by to wyznać. — Ale skoro mowa o błędach, to muszę ci się do czegoś przyznać. — Tonks spojrzała na niego z ukosa, zaciekawiona tym, co chciał jej powiedzieć. — Rozpoznałem ją. Wtedy na Sylwestrze. 

— Dlaczego nic nie powiedziałeś? — spytała z żalem, którego nie potrafiła stłumić. Może nawet chciała krzyczeć, nawrzucać mu i wypomnieć, ale chyba nie miała na to już siły. Nie po miesiącu wypełnionym kłótniami i ciągłymi wyrzutami. Spojrzała na niego z urazą, z żalem o to, że nie był z nią szczery i pozwolił tkwić w tak żałosnej niewiedzy. Zmarszczyła brwi, wyczekując odpowiedzi. — I pomiń argument, że chciałeś nas chronić. 

— Obiecałem McGonagall, że pozwolę jej napisać wszystkie egzaminy. Lupin wyprzedził mnie dosłownie o jeden dzień — wyznał zupełnie szczerze, zgodnie z prośbą pomijając aspekt ochrony swojej rodziny. Nikt oprócz Althedy nie wiedział, jak głupio czuł się Black, szykując się na spotkanie i rozmowę z Crystal Lupin, która nigdy nie nastąpiła, bo zaginiony Remus raczył się pojawić… Tonks pokiwała głową, przyjmując te informacje. Nie miała sił dalej drążyć tematu, ale Syriusz jednak położył jej dłoń na ramieniu i spojrzał w oczy. — Nie chciałem rozbudzać w was nadziei na odnalezienie tego idioty. 

Nim Tonks zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, oboje usłyszeli jęk irytacji dobiegający z korytarza i nagle w drzwiach do sali pojawiła się Sara. Swoje włosy związała wysoko, na grzbiet narzuciła jeansową kurtką, której rękawy podwinęła. Syriusz pokręcił głową, przyznając w duchu, że siedemdziesiąty trzeci to musiał być dobry rocznik, biorąc pod uwagę, że Tonks i Sara w ogóle się nie starzeją, a jego już wzrok zawodzi, bo w pierwszej chwili pomylił Luccatteli z jej osiemnastoletnią córką. 

— Ten zamek musi być taki wielki? Kiedyś trudniej było się w nim zgubić — stwierdziła z irytacją, która jednak nie trwała długo, bo Sara od razu się uśmiechnęła i żwawym krokiem do nich podeszła. — O czym plotkujecie, panienki? 

— O więziach rodzinnych — odparł Syriusz, obserwując, jak przyjaciółka Tonks z łatwością wskoczyła na stojącą najbliżej nich ławkę i bezproblemowo siada po turecku. W duchu życzył jej reumatyzmu na kolejne urodziny…

— Gorący temat… — zagwizdała, krzywiąc nieznacznie twarz. Zerknęła ukradkiem na Tonks, która zwiesiła głowę, a Syriusz odezwał się, by nie zapanowała między nimi niezręczna cisza:

— Wręcz wybuchowy. 

— No właśnie… — zgodziła się Sara i zamyśliła się nad czymś intensywnie, patrząc na nich. Zacmokała kilka razy, wydęła usta i westchnęła ciężko. Skupiła tym samym uwagę na sobie, o co chyba jej chodziło. — Wiadomo, że Remus to straszny dupek, ale jego córka… — zakończyła dość koślawo, chociaż zaczęła całkiem trafnie i rozsądnie. Sara skrzywiła się, widząc ich spojrzenia. — Może więcej odziedziczyła po matce? — zapytała, ale gdy jedna z brwi Blacka powędrowała wysoko do góry, od razu dodała, unosząc ręce w obronnym geście: — Znaczy, jej też nie lubimy, oczywiście. 

— Ty to zawsze wiesz, jak coś powiedzieć… — parsknął Black, kręcąc głową. Skłamałby jednak, gdyby stwierdził, że sam nie myślał o tym samym. Łatwo było mu obwiniać Lupina i wieszać na nim psy, ale jego rodzina to co innego. Chciałby z czystym sumieniem skreślić Crystal, albo obecną żonę Remusa, ale nie potrafił. Nie znał ich, tamtej, która zastąpiła Tonks, nawet nie widział na oczy, a o Crystal słyszał same dobre rzeczy. Nie jej wina, że miał ojca-idiotę. Syriusz jej nie skreślił. Nie zrobił tego ani na samym początku, ani teraz, gdy prawda wyszła na jaw. Głupie i, o zgrozo, że też on tak twierdził, niezbyt delikatne było formułowanie takich stwierdzeń przy Tonks, która mogła zareagować w sposób niezbyt wyrozumiały. Sara przekrzywiła głowę, mrużąc oczy, a Syriusz miał wrażenie, że zaraz pokaże mu język. Ta jednak z kpiącym uśmiechem spytała:

— Zawołać twoją żonę? 

— Crystal jest… — odezwała się nagle ochrypłym głosem Tonks, zamykając usta Blacka, który miał zapewnić Luccatteli, że wcale nie jest pod pantoflem Ally i ta powinna się skupić na swoim mężu, którego tutaj nie widzi. Tonks nie patrzyła na nich, wpatrywała się w swoje dłonie, jakby próbowała z nich coś wywróżyć. Syriusz i Sara wymienili długie spojrzenie, ale nie odezwali się. — Nie da się jej nie lubić. Jest niezwykle bystra i inteligentna, nie boi się powiedzieć, co myśli. Ma zadziorny charakter i coś takiego w sobie… 

— Czy tobie też się wydaje, że ona opisuje samą siebie? — Sara skierowała to pytanie do Blacka, wykorzystując nagłą pauzę w wypowiedzi przyjaciółki. Tonks wywróciła oczami, wzdychając ciężko, ale Syriusz musiał się zgodzić z tym stwierdzeniem. Sam miał mało styczności z młodą Lupin, ale z tego co mówił Teddy, Minerwa czy nawet Tonks, dziewczyna raczej nie przypominała za bardzo Remusa. I może Sara miała rację, że dziewczyna była bardziej podobna do matki. Może, bo Syriusz nie miał jak tego potwierdzić, ale te wszystkie opisy sprawiały, że na myśl od razu przychodziła mu Tonks. Czy to miała być ironia życia, skoro córka Remusa z charakteru przypominała jego była? A może Lupin miał swój typ kobiet i jego żona również nie różni się tak bardzo od Tonks? 

— Była dla Teda wspaniałą przyjaciółką przez ostatnie miesiące — westchnęła ciężko Tonks, krzywiąc usta. Syriusz to rozumiał, sam wiele nasłuchał się od Młodego o jego nowej przyjaciółce, ale po ostatnich wydarzeniach ich relacja obróciła się do góry nogami.

— Teraz najchętniej skoczyliby sobie do gardeł. 

— Biorą przykład ze starszych… — zauważyła Sara, zerkając na Blacka, który bezwiednie kiwnął głową. Uśmiech, który błądził na jej ustach nie wróżył nic dobrego. — Gdyby Lupin chciał, to skopałby ci tyłek — stwierdziła rozbawiona, a teraz nawet Tonks uśmiechnęła się ukradkiem, bo przecież chwilę wcześniej sama wypomniała to Syriuszowi. Black zmierzył Sarę wrednym spojrzeniem, a ona z pełną powagą znów uniosła ręce w obronnym geście i powiedziała: — Ale oczywiście nie lubimy go. 

— Remus powiedział, że chce wrócić do swojego starego domu i być przy Tedzie — odezwała się Tonks, wbijając spojrzenie w podłogę, a słowa, które wypowiedziała przerwały tą krótką chwilę rozbawienia kosztem dumy Blacka.

— Wierzysz mu?

— Myślisz, że kłamie? — Tonks odpowiedziała mu pytaniem na pytanie, spoglądając prosto w twarz, jakby jego odpowiedź miała dla niej ogromne znaczenie. Czy Remus Lupin kłamał?

— Nie… — odpowiedział w końcu, chociaż z trudem przeszło mu to przez usta. Remus nie miał w zwyczaju kłamać, chociaż z pewnością jego sumienie obciążały inne grzechy. — Ale zawiódł moje zaufanie i będę poddawał w wątpliwość każde jego słowo. 

— Jedyne czego chcę to, żeby Teddy miał tatę, o którym zawsze marzył — stwierdziła Tonks, wzdychając, a Black swoją tępą, męską intuicją wyczuł w tym wszystkim ulgę. Jakby cieszyła się z tego, że ktoś jeszcze zapewnił ją o możliwości spełnienia się planów Lupina. I Syriusz doskonale wiedział, że nie chodziło o to, żeby Ted mógł stworzyć jakąś relację z ojcem, a przynajmniej nie chodziło tylko o to. I nie tylko on to zauważył.

— Nie wciskaj mi tu kitu… — fuknęła na nią Sara i wzniosła oczy ku niebu. — Nadal go kochasz. 

— Mokra Włoszka ma rację — odezwał się Black i ze zniesmaczoną miną dodał: — Niestety…

— Co mam wam powiedzieć? — jęknęła rozgoryczona, chowając twarz w dłoniach. — Że się mylicie? 

— I tak byśmy nie uwierzyli — skwitowała Sara, wzruszając ramionami, a Black przytaknął skinieniem głowy. To było widać gołym okiem. Nikt nie był chyba na tyle głupi, żeby wierzyć w to, że Tonks tak po prostu przeszło. Miała siedemnaście lat na to, żeby się pozbierać i wziąć w garść, ale ona w tej kwestii wciąż stała w miejscu.

— Próbowałam sobie wmówić, że to co czuję to tylko wspomnienie wzmocnione przez szok i wszystko to, co się dzieje — wyznała rozgoryczona i chociaż mówiła szczerze, to dla nich było jasne, że dla niej istniał tylko jeden dobry scenariusz, który nie miał się spełnić. — Ale wystarczyło kilka godzin sam na sam w naszym… w jego domu i już wiem, że… 

— Dla formalności — przerwał jej Black z poważną miną — powiedz proszę, że do niczego nie doszło. 

— Tylko rozmawialiśmy… — syknęła na niego Tonks i po raz kolejny wywróciła oczami. — Z resztą to nie ma znaczenia, on jest żonaty, za parę godzin ta cała Maggie tutaj będzie i ja odsunę się w cień — stwierdziła rozgoryczona, a Black i Sara znów spojrzeli na siebie zaniepokojeni. Tonks jednak pokręciła głową, wyprostowała się i ze stanowczością postanowiła: — Teraz muszę skupić się na Tedzie i dopilnować, żeby nie narobił sobie kłopotów przez ten głupi pomysł z bitwą. 

— Przeszkadzamy? — W drzwiach pojawiło się małżeństwo Tomson-Jonesów, a Tonks na ich widok wyraźnie się ożywiła. Tak jakby byli jej kołem ratunkowym od nieprzyjemnej rozmowy. Hestia i Charles spojrzeli na nich, dość dobrze kryjąc niepokój, jaki im towarzyszył. 

— Skąd, mamy tu takie małe kółeczko wzajemnej adoracji — stwierdził Syriusz, zapraszając ich gestem ręki. Właściwie to stracił rachubę czasu i nie wiedział, jak długo siedział tu z Tonks, dlatego ucieszył się na widok tej dwójki. — Jak tam sytuacja na froncie?

— Jak na razie spokojnie, chociaż Ted i Crystal znowu się pokłócili… — stwierdził Carl, kręcąc głową. Powoli chyba wszyscy mieli już dość wybuchowych charakterów Lupinów. — Nie łatwo będzie zamknąć tę dziewczynę w gabinecie McGonagall.

— Tony napisał, że właśnie dotarli z Lizzy do domu — odezwała się Hestia, dając im kolejną porcję informacji. — Pozostali zbierają się w Wielkiej Sali i zaczynają wzmacniać zaklęcia ochronne. 

— Powinniśmy do nich dołączyć — powiedział Syriusz, stając pewnie na nogach i sprawdzając czy proteza nie wykrzywiła się podczas tego jakże niewygodnego posiedzenia na nauczycielskim biurku. — Ile zostało do pełni?

— Jakieś dwie godziny — odpowiedziała mu Hestia, zerkając na zegarek męża, który miał akurat na tej ręce, którą ją obejmował. 

— Cudownie — zacmokał Black, obdarzając wszystkich promiennym, niepasującym do jego twarzy uśmiechem. — Przypilnujcie, żebym dzisiaj nie stracił drugiej nogi. 

Ruszył przed siebie, mijając rzędy ławek, ale kiedy już miał przejść przez drzwi przypomniały mu się jego własne ponure myśli. Oby nikt dziś nie zginął, powiedział w myślach i przeszedł przez Łuk, a tym samym nie było już odwrotu i zaraz mieli stanąć do kolejnej walki. 

***

Tym razem Pokój Życzeń wyglądał zupełnie inaczej i w sumie nic dziwnego, bo to Amelia wybrała, gdzie będą czekać na odpowiedni moment. Tony był w szoku, że w ogóle im się udało, bo przecież napotkali trudności, które mogły spisać ich plan na straty. Zaczęło się dość gładko, ustalili, że zaraz po tym, jak wysiądą z pociągu wspólnie teleportują się do Hogsmeade. W ten sposób nikt z osób, które zostały by walczyć, nie domyśliły się o ich zaangażowaniu, a oni mieli przykrywkę, bo wszyscy widzieli ich już w Londynie. Mieli się spotkać na tyłach dworca Kings Cross. I właśnie wtedy pojawił się pierwszy problem. Zamiast siedmiu osób zjawiło się dziewięć. Ich skład był już wystarczająco dziwaczny, a do tego złapali dwie kolejne osoby na gapę. Tony’ego zamurowało na widok Katie Dawson, prefekt Gryffindoru, którą bez żadnego uprzedzenia zwerbowała Jo. Jednak to na widok Sienny Foley, cholernej piątoklasistki, myślał, że wyjdzie z siebie. 

Sprawa ponoć wyglądała tak: Katie z niewiadomych dla niego przyczyn utrzymywała bardzo dobre relacje z piekielną trójcą, a zwłaszcza z McLaggen. Ten fakt od razu sprawiał, że nabierał względem niej sporego dystansu, zwłaszcza, że nie mógł jej nazwać też przykładnym prefektem. Jo, Grace i Jane najwidoczniej miały zbyt długie języki, bo ponoć jeszcze przed wejściem do pociągu wygadały wszystko Katie, która nagle poczuła ogromną powinność by stanąć w obronie uciśnionych, nawet jeśli miały to być wilkołaki. Tony nie rozumiał dlaczego te dziewczyny się zaangażowały. Może faktycznie liczyły na sławę i nagrody, a ta wizja skutecznie utrudniała im racjonalne myślenie? Nie miał siły się sprzeciwiać, bo musiał przyznać, że chociaż były strasznie głupie, to te dziewczyny całkiem dobrze radziły sobie z różdżkami. Z Katie miał nawet okazję kilka razy zmierzyć się w klubie pojedynków i wiedział, że nie była ona łatwym przeciwnikiem. Mogła im się przydać… Nie mógł tego jednak powiedzieć o Foley. Nie znał jej najlepiej, wiedział, że była raczej buntowniczą samotniczką, tym bardziej zdziwił się, gdy przyznała, że podsłuchała piekielną trójcę oraz Katie i nikt jej nie powstrzyma przed walką. Na pytanie dlaczego, odpowiedziała, że ma swoje powody. Tony z kolei miał powody by jej odmówić. Po pierwsze Ślizgonka była młodsza od nich, nie miał pojęcia, jak radzi sobie w walce ani dlaczego chce się zaangażować. Tony zazwyczaj był opanowany, ale tym razem tracił nad sobą kontrolę i stwierdził, że on nie podejmie tej decyzji. 

Zdecydowała Amelia, po krótkiej rozmowie z Foley, o której powiedzieć, że jest nieugięta to jakby nic nie powiedzieć. Ich grupa powiększyła się, a oni nie mogli już dłużej czekać. Znaleźli bezpieczny zaułek i za pomocą teleportacji łącznej, chwała Merlinowi za to, że część z nich miała już licencję, przenieśli się z powrotem do Hogsmeade, które opuścili kilka godzin wcześniej, jak wszyscy inni uczniowie Hogwartu. Plan był dość prosty, przynajmniej w sferze teoretycznej, ale z jego wprowadzeniem w życie było już trudniej. Gdy mieli już pierwszą, tę łatwiejszą część z głowy, musieli dostać się do szkoły. Chcieli powtórzyć sytuację, która miała miejsce podczas Drugiej Bitwy o Hogwart, kiedy Zakon Feniksa dostał się do zamku za pomocą tajnego przejścia łączącego Świński Łeb i Pokój Życzeń. Niestety, mimo że w wiosce również rozbiegła się plotka o smoczej ospie i wydawała się być opustoszała, jakby każdy zaszył się w swoich czterech ścianach i nie miał zamiaru wyściubiać nosa za próg, to w pubie było niezwykle tłoczno. Nie było więc możliwości by niepostrzeżenie trafić do przejścia. Cała drużyna znalazła się pod ścianą, a Tony, dziwiąc się samemu sobie, zdecydował się przeprowadzić ich przejściem w Miodowym Królestwie. 

Decyzja niby prosta, przechodził tym korytarzem setki razy, ale cóż… Nigdy wcześniej nie musiał się włamywać do sklepu ze słodyczami. Napis w witrynie głosił, że sklep jest zamknięty do odwołania z powodu smoczej ospy. Właściciele najwidoczniej byli bardzo zapobiegawczy, zwłaszcza po tym, jak cała masa uczniów przeszła tego dnia przez wioskę, idąc na peron i plotkując o doniesieniach dotyczących choroby. Ezra wziął włam na siebie, chociaż Tony wolał mieć to na swoim sumieniu. Wystarczyło kilka zaklęć i już mogli wejść do środka. Tomson-Jones obiecywał sobie, że po wszystkim porozmawia z właścicielami sklepu o lepszych zabezpieczeniach. Szli w tym dziwnym orszaku, gdzie to o dziwo Lizzy pewnym, sprężystym krokiem prowadziła, za nią szła Sienna, a kroku dorównywał im Ezra. Potem kroczyły pozostałe Gryfonki, Katie nie odzywała się wcale, ale piekielna trójca obficie komentowała brud, wilgoć i smród panujący w tunelu. Za nimi szedł właśnie Tony, a dwa kroki za nim Amelia, która bardzo biła się z myślami, najwidoczniej wciąż zastanawiając się czy postępują słusznie. Anthony miał takie same myśli, ale czuł też, że jest już za późno na odwrót. Przynajmniej dla niego, być może dla większości z nich, ale Liz… Jego siostra nie była typem wojowniczki i jej udział w bitwie był dla niego absurdalny, nawet bardziej niż obecność jej dręczycielek czy małoletniej Foley. Na razie nic nie mówił, wszystko działo się zbyt szybko i w zbyt dużym stresie, ale wierzył, że uda mu się jeszcze przemówić Lizzy do rozumu i zatrzymać w Pokoju Życzeń. 

Na chwilę przed tym, jak doszli do końca tunelu, Tony wyprzedził cały korowód, a za nim podążyła Amelia i to oni tym razem prowadzili. Nim wyszli przez posąg jednookiej wiedźmy na szkolny korytarz, Krukon upomniał wszystkich, że nikt nie może ich zobaczyć ani usłyszeć, bo plan spali na panewce zanim dotrą do celu swojej podróży. Wszyscy zgodnie przytaknęli i nawet Grace przestała narzekać na to, że wilgoć panująca w tajnym tunelu źle wpłynie na jej włosy. 

Mieli szczęście. Szkoła była naprawdę opustoszała, a ci, którzy mieli bronić zamku najwidoczniej nie zapuszczali się w tej chwili na wyższe piętra, bo nie natknęli się na nikogo oprócz portretów, które choć z zainteresowaniem ich śledziły, to chyba przystały na niewypowiedzianą prośbę o dochowanie tajemnicy. Oby dalej też wszystko potoczyło się tak bezproblemowo, poprosił w myślach Tony. Dotarli na siódme piętro i nim Lizzy wyrwała się, żeby otworzyć drzwi do jej tajnego dormitorium, zamyślona Amy świadomie lub też nie przywołała Pokój Życzeń, a Tony, nie czekając na nic, przepchnął wszystkich w stronę drzwi. 

Znaleźli się w pomieszczeniu dość nietypowym, chociaż ciężko określić w ten sposób tak niezwykłą i tajemniczą przestrzeń, jaką był Pokój Życzeń. Tym razem nie przypominał dormitorium, ani żadnego innego pomieszczenia. Wyszli na krużganek, identyczny jak te, które otaczały szkolne dziedzińce i on również prowadził na niewielki plac z fontanną pośrodku i odkrytym niebem, które musiało dokładnie odpowiadać pogodzie, a także porze dnia, która panowała rzeczywiście na zewnątrz. 

Gdy znaleźli się w bezpiecznym i spokojnym miejscu, nie ryzykując, że dorośli ich przejrzą i odeślą do domów nim wzejdzie księżyc, a cała bitwa się zacznie, każdy na chwilę zajął się sobą. Tony zastanawiał się czy jego rodzice otrzymali już wiadomość, którą wysłał na chwilę przed dotarciem na Kings Cross. Napisał im, że są już na miejscu i nie mają się o co martwić. Krukon starał się nie myśleć o tym, jak będzie wyglądać rozmowa z rodzicami, gdy wszystko się już rozstrzygnie. Wolał snuć przypuszczenia o tym, co działo się kilka pięter niżej, gdzie przygotowywano się do bitwy. Był ciekaw, jakie nastroje tam panują, jak oni się czują. Próbował wyobrazić sobie rodziców, nauczycieli, którzy zdecydowali się zostać, a także przyjaciół rodziny, jego przyjaciół… 

Myślał o Tedzie, który w pośpiechu zdradził Tony’emu, że udało mu się przekonać rodziców i razem z ojcem oraz tym drugim wilkołakiem przyjmie eliksir wywołujący przemianę. Oznaczało to, że jego przyjaciel ruszy na bitwę jako pierwszy, że stanie na pierwszej linii frontu i również jako pierwszy zaryzykuje życie. Budziło to w Krukonie wiele emocji i wątpliwości. Po pierwsze i chyba mimo wszystko najmniej istotne, zastanawiał się czy jego rodzice również zgodziliby się, żeby wziął udział w bitwie, gdyby spróbował otwarcie sprzeciwić się ich decyzji o odesłaniu go razem z Lizzy do domu. Czy gdyby powiedział im, że chce walczyć, że przecież od zawsze powtarzali mu, że auror nie powinien uciekać od walki, a już zwłaszcza od walki w słusznej sprawie, to czy zgodziliby się, żeby został? Tego nie był w stu procentach pewien, ale wiedział, że niezależnie od ich słów, postąpiłby dokładnie tak, jak teraz. Nieważne, że dopiero w takim momencie odważył się wyłamać z ich planu na jego życie… Musiał w końcu nadejść ten czas. Tego był akurat pewien. 

Drugą kwestią była ta, którą próbował od siebie odpędzić. Wiedział, że Ted został, że będzie walczył, ale nie miał pojęcia, co działo się z Crystal. Za każdym razem, gdy w jego głowie rozbrzmiewało jej imię, karcił się srogo, przekonując się, że powinien skupić się na najważniejszych sprawach, na walce dla dobra i przyszłości najlepszego przyjaciela, na poświęceniu dla sprawy słusznej, bo przecież uważał się za człowieka porządnego, z sercem po właściwej stronie. Ale jego myśli ciągle jednak krążyły wokół jej osoby. Zapewniał siebie, że to ciekawość i nic więcej. Zastanawiał się czy Crystal się przemieni, czy tak jak Ted i ich ojciec będzie wilkołakiem, a jeśli nie? Czy wtedy przyłączy się do walki z różdżką w ręku? Czy jej na to pozwolą? Czy to w ogóle cokolwiek zmieni?

Odpowiadał sobie, że nie. Nieważne co się stanie, nic już nie będzie takie jak przed miesiącem. Cokolwiek się wtedy między nimi wydarzyło, nie miało już racji bytu. Z resztą podejrzewał, że Owen, czy raczej Lupin, ale wciąż było mu ciężko tak o niej myśleć, wróci do tego dryblasa i problem sam się rozwiąże. A że Tony rzadko kiedy się mylił, wolał skupiać swoją uwagę na rzeczach najważniejszych czyli na rodzinie i przyjaźni. 

Krukon rozejrzał się po swoich raczej przypadkowych sprzymierzeńcach, którzy rozsiedli się mniej lub bardziej wygodnie na krużganku, zerkając raz po raz na niebo, które rozświetlała łuna zachodzącego słońca i czekając na to, co zbliżało się coraz większymi krokami…

— Nie radzę ci walczyć w tych butach, McLaggen — odezwała się kpiąco Foley, zerkając z zażenowaniem na piekielną trójcę, która jak gdyby nigdy nic poprawiała swój makijaż i fryzury. Zupełnie jakby wybierały się na wybieg, a nie bitwę, zwłaszcza Jo, która rzeczywiście wyglądała komicznie w swoich przesadnie wysokich koturnach. 

— Nie wiem, co w ogóle robi tutaj Ślizgonka — powiedziała głośno i z wyższością Jo, ewidentnie czekając na przytakujące pomruki. Tony miał ochotę wywrócić oczami, słysząc ten żałosny komentarz opierający się na stereotypowych uprzedzeniach sprzed dwudziestu lat. Ale nim zdołał jakkolwiek zareagować, dostrzegł kątem oka, jak Sienna z kpiącym uśmiechem ukłoniła się przesadnie i patetycznym tonem oznajmiła:

— Istnieję tylko po to, by cię drażnić. 

— Nie wierzę, że one tutaj są… — syknął pod nosem, a stojąca obok niego Amelia wciągnęła raptownie powietrze, słysząc te słowa. 

— Co miałam zrobić — mruknęła cicho z wyraźnie słyszalnymi wątpliwościami w głosie. Amy wyglądała na zatroskaną i niepewną, a Tony domyślał się, że dręczy ją fakt, że wraz z ich decyzją, przyszło im narażać inne osoby, które tak naprawdę w żaden sposób nie były powiązane ze sprawą wilkołaków. Rozumiał ją, chociaż wciąż czuł złość na to, że w ich grupie są ludzie, których nie powinno tu być. Amelię bardzo to dręczyło, bo chociaż była zdecydowana, że chce walczyć, to w swojej dobroci martwiła się o wszystkich. Nerwowo przygryzała wargi, skubiąc je zębami aż do krwi, gdy spoglądała na każdego z obecnych, jakby zastanawiała się co powinna zrobić, by ochronić każdego z osobna. — Jo wygadała się Katie, a Sienna je podsłuchała, obie chciały zostać i pomóc. 

— Miałem na myśli tamtą trójkę — sprostował Tony, wskazując głową na Gryfonki, które teraz szeptały między sobą zapewne coś złośliwego na temat Sienny Foley, a ta z kolei usiadła na kamiennym murku, nie przejmując się nimi wcale i obracając różdżkę w dłoniach. Anthony przez chwilę zastanawiał się czy przypadkiem Crystal nie wspominała mu kiedyś o Siennie, bo przecież obie mogły przypaść sobie do gustu, ale szybko otrząsnął się z tych myśli. Spojrzał na Amelię, która wcale nie wyłapała w jego komentarzu niezręcznej, dowcipnej nuty, bo już nie tylko przygryzała wargi, ale też zaczęła skubać skórki przy paznokciach. — Stresujesz się. 

— A wy nie? — spytała Amelia, a jej pytanie było skierowane nie tylko do Tony’ego, ale również do Lizzy, która siedziała blisko nich, przyczepiając amulety do swojej koszuli i to właśnie ona odpowiedziała Puchonce: 

— Ja nie za bardzo… — Ton jej głosu był aż nieprzyzwoicie beztroski i zupełnie nie odpowiadał sytuacji, w której się znaleźli. Tony’ego zupełnie to nie dziwiło, chociaż bardzo martwiło, zwłaszcza, że kolejny komentarz jego siostry upewnił go w przekonaniu, że nie powinno jej tu  być, bo nie jest ani trochę świadoma tego, ile ryzykują. — Postawiłam każdemu z nas wróżbę, wszyscy przeżyją dzisiejszą noc. 

— To naprawdę pokrzepiające, Liz — stwierdziła pokrzepiająco Amelia, posyłając łagodny uśmiech w stronę Lizzy, ale jednak spojrzała niepewnie na Tony’ego, jakby podzielała jego obawy i najchętniej też odesłałaby jego siostrę w bezpieczne miejsce. Krukon nie zdołał nic powiedzieć, nie skomentował głupot, które oznajmiła Liz, bo niespodziewanie skończył się czas ich spokoju, kiedy każdy mógł zagłębić się w swoich własnych myślach. 

— To ostatnia chwila, żeby się upewnić, Tomson — oznajmił głośno Lennox, skupiając na sobie uwagę wszystkich. Współlokator Tony’ego właśnie skończył polerować swoją miotłę, której nie miał zamiaru nigdzie zostawić. Ezra uparcie twierdził, że kariera sportowa jest mu pisana, chociaż poziom jego gry był na niewiele wyższym poziomie niż Tomson-Jonesa, a już z pewnością diametralnie niższy niż ten, który reprezentował Ted. Obaj jednak mieli kompletnego bzika na punkcie quidditcha, a Lennox nawet teraz twierdził, że najlepiej będzie, jeśli wesprze ich sprawę z powietrza. Tony nawet się z tym zgadzał, bo Ezra chociaż pewny siebie, to nie mógł się poszczycić samymi sukcesami w klubie pojedynków. Lepiej, żeby był nad ziemią z dala od kłów i szponów wilkołaków. Krukon nawet żałował, że wszyscy nie zdecydowali się wziąć ze sobą mioteł. Lennox spojrzał na niego dość nonszalancko, jakby również nie zdawał sobie sprawy, co ich czeka, albo co gorsza, jakby wcale się tym nie przejmował, bo spytał beztrosko, jakby pytał o temat wypracowania na transmutację: — Nie zabijamy wilkołaków? 

— Nie! — krzyknęła nagle i krótko Amelia, łapiąc się na tym, że zareagowała zbyt gwałtownie. Ponownie przygryzła wargi, spuszczając głowę, by włosy zasłoniły jej zawstydzoną twarz. Jednak Tony zgadzał się z nią całkowicie. Odchrząknął i spojrzał na każdego z nich. 

— Ta bitwa to dopiero wierzchołek góry lodowej — oznajmił dobitnie Tony, rozwijając myśl, której w tym momencie nie potrafiła odpowiednio wymownie wyartykułować Amelia. Katie kiwnęła głową ze zrozumieniem, chociaż Tony wątpił, że naprawdę rozumiała, Lennox przekrzywił głowę, co oznaczało, że słucha go z jako taką uwagą, Sienna natomiast była dość obojętna. Jo, Grace i Jane wymieniły wymowne spojrzenia, których on rozszyfrować nie potrafił. Za to Amelia i Lizzy stały obok niego i nie mógł dostrzec ich reakcji. Wiedział jednak, że była to chwila, w której zapadała ostateczna decyzja, chociaż miał wrażenie, że już wcześniej było za późno na odwrót. — Nie dopatrujmy się w tych ludziach wrogów, są zmanipulowani i myślą, że walka to ich jedyny ratunek — wyjaśnił po raz kolejny, starając się mówić przekonująco i zrozumiale. Dla niego było to dość oczywiste, ale dla innych nie musiało takie przecież być. Jeżeli zawiodą, a wilkołaki spełnią swój cel, który został im wmówiony, a jego realizacja wymuszona, to Departament Ósmy będzie miał mocną kartę by udowodnić, że likantropia zmienia człowieka w potwora i będą mogli nią grać tak, jak będzie im to wygodne. Oznaczało to koniec równości, sprawiedliwości i wolności, a przede wszystkim było to wyrokiem dla Teda i… I innych wilkołaków, które chyba nie mogły być aż takie złe. — Musimy udowodnić, że to nieprawda, a z naszej strony nie grozi im krzywda. Po pełni mają zrozumieć, że wróg jest gdzie indziej i powinniśmy połączyć siły, żeby powstrzymać Ósemkę. 

— Ale oni będą nas atakować… — odezwała się Grace nieco zszokowana, jakby dopiero teraz do niej dotarło, że może znaleźć się w sytuacji zagrażającej jej życiu. Spojrzała na swoje przyjaciółki, które mimo wszystko cechowały się większym rozumiem i dodała wyjątkowo głośnym szeptem: — Jako wilki… 

— Nie prowokuj, to cię nie zaatakują — warknęła Foley, wznosząc oczy ku niebu. Wyjątkowo poirytowała ją infantylność Grace, a Jo i Jane zacisnęły wymalowane usta, niezadowolone z faktu, że ktoś słusznie karci głupotę jednej z nich. Sienna wcisnęła ręce do kieszeni spodni i rzuciła nieprzyjemnym tonem: — Wilkołaki mają lepszą intuicję niż wasza trójka razem wzięta. 

— A ty niby skąd to wiesz? — prychnęła zjadliwie Jane, a jej przyjaciółki rzuciły Foley wyzywające i pełne pogardy spojrzenie. Sienna wydawała się być niewzruszona i Tony uważał, że dziewczyna zaraz jakoś odpowie im w sposób jeszcze bardziej wredny, ale pomylił się.

— Mój wujek jest wilkołakiem… — wyznała zupełnie szczerze i nie czekając na żadną odpowiedź, bo poza zdziwionymi spojrzeniami i tak nikt nie zareagował inaczej, zerknęła w stronę Tomson-Jonesów oraz Amelii i dodała: — Zmusili go do wpisania się na listę oczekującą na przyjęcie leku. Jeśli to co mówicie jest prawdą, to za niespełna rok go otrują, a może nawet szybciej… 

— Nie dopuścimy do tego — zapewniła ją Amy, a Anthony zaczynał rozumieć, dlaczego młodsza koleżanka chciała walczyć u ich boku. Przytaknął Luccatteli skinięciem głowy, dając do zrozumienia, że w pełni się z nią zgadza. Po tym wyznaniu jej obecność miała więcej sensu niż zaangażowanie piekielnej trójcy, Lennoxa czy Dawson. 

— Okej, czyli co? — odezwała się Katie, rzucając im niepewne spojrzenie. — Czekamy aż wzejdzie księżyc i tam idziemy? 

— Priorytetem jest wasze bezpieczeństwo — powiedział z przekonaniem Tony, unikając prostej odpowiedzi. Magiczne niebo w Pokoju Życzeń zaczynało szarzeć, a do wschodu księżyca było coraz mniej czasu. — Nie muszę chyba przypominać, że nie powinno nas tu być. Niektórzy, w tym również ja, wciąż są nieletni. Robimy to na własną odpowiedzialność — próbował jeszcze raz przemówić im do rozumu, uświadomić, jak bardzo ryzykowne jest to, co zaplanowali. — Może się zdarzyć tak, że w obronie własnej… 

— Jeśli będzie to konieczne — odezwała się Amelia, wchodząc mu w słowo, gdy ten nie potrafił wystarczająco dobitnie dokończyć swojej myśli — nie bójcie się przedłożyć swojego życia nad czyjeś. Walczymy w słusznej sprawie, tak jak kiedyś nasi rodzice — mówiła z przekonaniem, wiedząc, że teraz każde z nich potrzebuje takich zapewnień, wsparcia i przekonania, że nie są skazani na porażkę. Luccatteli spojrzała na każdego tymi swoimi zielonymi oczami, które przepełniała nadzieja i obdarzyła ich pięknym, promiennym uśmiechem. — Uda nam się. 

Takie zapewnienie chyba wystarczyło, przynajmniej na razie, bo każdy z nich skinął zgodnie głową i na chwilę zajął się ponownie sobą. Ten moment Tony wybrał na najważniejszą dla niego sprawę. Podszedł do swojej siostry, która w tej chwili zatknęła różdżkę za ucho i starannie upięła kolejny amulet. Wyglądała raczej, jakby szła na bal przebierańców, a nie szykowała się do bitwy.

— Liz, proszę, trzymaj się z tyłu… — powiedział Tony, spoglądając na nią zbolałym, pełnym obaw wzrokiem. Ale jego troska nie została zrozumiana tak, jak tego oczekiwał. 

— Niby czemu? — fuknęła na niego Lizzy, prostując się i posyłając mu wyzywające spojrzenie. — Bo nie jestem wystarczająco odważna? A może za mało uzdolniona? 

— Nie o to chodzi… — bąknął Krukon, chociaż właśnie o to chodziło. Wiedział, że jego siostrę cechuje odwaga, ale ona na nic się nie zda, gdy Liz stanie twarzą w twarz z zagrożeniem. Przez wszystkie lata ich wspólnego życia, to Tony chronił ją przed każdym zagrożeniem, zapewniał jej bezpieczeństwo, dawał przekonanie, że jej dziwactwa są akceptowane i nic nie może wpłynąć na ich siostrzano-braterską miłość. Teraz obwiniał się o to, że może właśnie przez to, dziewczyna była przekonana, że da radę i uda jej się wytrwać w walce, a jego obawy kazały mu niestety twierdzić, że może być inaczej.

— A o co? — spytała, krzyżując ręce na piersi i posyłając mu prowokujące spojrzenie, które wcale nie ułatwiało mu tego wszystkiego.

— Lizzy… 

— Tak mam na imię — syknęła ze złością, najwidoczniej od razu domyślając się, że jej brat chce zniechęcić ja do walki, albo nawet całkowicie jej to uniemożliwić. Potrząsnęła głową, a wszystkie amulety brzęknęły, obijając się jeden o drugiego. Tony naprawdę chciałby teraz uwierzyć w to, że te kawałki metalu mają jakąś moc. — Wiesz co? Czasami się zastanawiam czy to przypadkiem ty nie jesteś tym głupim bliźniakiem. 

— Chyba trochę przesadzasz… — mruknął nieco urażony tym stwierdzeniem.

— Wątpię — mruknęła z przekonaniem Lizzy, chociaż zawsze wiedzieli, że to on jest tym mądrym, twardo stąpającym po ziemi, a ona tą uroczą i nieco zbzikowaną. Przez lata żyli w takim układzie. Liz robiła swoje, on ją bronił, ale teraz coś się zmieniło. Siostra spojrzała na niego ze złością i pokręciła głową. — Co ma znaczyć twoje zachowanie względem Crystal? 

— To nie ma teraz absolutnie znaczenia — odparł od razu Tony, nie chcąc teraz poruszać tego tematu. To była najgorsza chwila na snucie rozmyślań odnośnie jego relacji z Chris. Z resztą to była jego sprawa i chociaż próbował doceniać fakt, że jego siostra w końcu znalazła sobie przyjaciółkę, to w żaden sposób nie chciał jej wplątywać między niego i Crystal. Nikogo nie chciał wplątywać, a siebie chciał z tego układu wyplątać. 

— A gdyby moje wróżby powiedziały, że któreś z nas umrze? Ty albo Crystal… — Lizzy próbowała go sprowokować, wymusić na nim przyznanie się do błędu, albo zapewnienia, że wszystko naprawi. — Jak byś się czuł z myślą, że tuż przed śmiercią ją odtrąciłeś? 

— Ale przeżyjemy, czyż nie? — mruknął Tony, podnosząc wysoko brew, a jego słowa zabrzmiały wyjątkowo kpiąco, bo chociaż nigdy nie wierzył w jej wróżby, teraz też nie dawały mu żadnej pewności, że faktycznie uda im się przeżyć, to również nigdy nie wyśmiewał fiksacji swojej siostry. Tym razem po prostu nie zdążył ugryźć się w język, ale myśl, że ktokolwiek z nich, w tym również Crystal, mógłby tej nocy zginąć, budził w nim pokłady emocji, które próbował przez ostatnie godziny wyciszyć. 

— Nie mam pojęcia, co ona w tobie widzi… — stwierdziła Lizzy, kręcąc głową z naganą.

— Obiecaj, że będziesz na siebie uważać i nie wpakujesz się w największe bagno — poprosił, chociaż powiedział to wyjątkowo twardo, jakby chciał wymusić na niej satysfakcjonującą dla niego odpowiedź. Nie wybaczyłby sobie, gdyby komuś z jego bliskich stała się krzywda, zwłaszcza Liz, za którą czuł się odpowiedzialny. Ona jednak nie chciała ułatwić mu życia, spojrzała w jego szare oczy, tak różne od jej chociaż byli bliźniakami i na pół prowokująco, na pół kpiąco stwierdziła:

— No nie wiem, jeszcze nie było corocznej katastrofy. 

***

Crystal chciała krzyczeć, wrzeszczeć w niebogłosy i wyrzucić z siebie całą frustrację, która teraz sięgała zenitu. Była na siebie wściekła, jak jeszcze nigdy dotąd. Uległa… Ona, Crystal Lupin, jedna z najbardziej upartych, nieugiętych osób, z przerażającą i dziecinną łatwością uległa. 

Po raz kolejny pokłócili się z Tedem, już nawet nie wiedziała o co, a właściwie to nie wiedziała, co tym razem zapoczątkowało kłótnię, bo nieustannie kłócili się o swojego tatę. Była przekonana, że Ted znowu powiedział coś głupiego, gdy pomagali obrońcom zamku wzmocnić bariery ochronne, a już z pewnością przy każdej czynności epatował satysfakcją z tego, że jemu pozwolono wziąć udział w bitwie, a ona miała siedzieć zamknięta pod kluczem. Jak mogłaby to spokojnie znieść? Doskoczyli do siebie, krzycząc i wypominając sobie każdą, nawet najmniejszą błahostkę, która była rysą na ich już i tak trwale pękniętej relacji. Rozdzieliły ich żona Syriusza, Altheda oraz Ginny Potter i obie próbowały przemówić im do rozumu, ale chyba nieskutecznie. Rodzeństwo fuknęło coś na siebie i obrażeni odeszli w przeciwnych kierunkach, mówiąc, że nie chcą mieć do czynienia z tym drugim. Lupin wiedziała, że takie zachowanie nie pomoże im przed bitwą, ale nie potrafiła utrzymać nerwów na wodzy, było to niemożliwe. 

Crystal nieustannie zerkała na zegarek ojca, który wskazywał czas do wschodu księżyca. Mieli go coraz mniej, a ją rozsadzały emocje, strach o rodziców, niepewność związana z jej własną przemianą, ale też udziałem jej znajomych w bitwie, niepoprawna ciekawość i chęć działania. Wiedziała, że powinna pozwolić wydarzeniom tej nocy potoczyć się swoim rytmem i co najwyżej dopasować się do nich, ale czy w jej przypadku spokojne oczekiwanie było możliwe? Szczerze w to wątpiła, a przekonanie to rosło wraz z biegiem czasu. Kiedy została godzina do wschodu księżyca, jej ojciec oznajmił, że już czas. Wówczas wszyscy byli już zgromadzeni na najniższym piętrze i z duszą na ramieniu oczekiwali początku bitwy. Crystal spojrzała na zebranych, kładąc rękę na schowanej w kieszeni kuszy, która w tej chwili, oprócz różdżki, była jej jedynym zabezpieczeniem. 

Potterowie zgromadzili się wraz z młodszą częścią Weasleyów. Kobieta, która nosiła imię Hermiona, tłumaczyła im coś zawzięcie, trzymając męża kurczowo za rękę, jakby na nowo układała ten sam plan działania, który wszyscy zaakceptowali. Bezuchy George słuchał tych wywodów z przymkniętymi oczami, a jego żona Angelina wtulała się w jego pierś, jakby czerpała od niego energię. Wybraniec z kolei siedział na podłodze, bawiąc się swoją różdżką, a jego żona raz po raz kładła rękę na jego dłoniach w uspokajającym geście. Widać było po nich, że już nie jedną bitwę stoczyli i chociaż nie mieli absolutnie ochoty na kolejną, to byli gotowi. 

W wejściu do Wielkiej Sali stali rodzice Victorie, matka Sary i Tomson-Jonesowie. Oni nie rozmawiali, stali po prostu obok siebie w oczekiwaniu, jakby nasłuchiwali czegoś, co może zwiastować początek pełni. Byli zupełnie nieświadomi, że ich dzieci zaraz mogą się tu zjawić, gdyby było inaczej, to z pewnością nie pozwoliliby sobie na taki spokój. 

Kilka kroków od nich, tuż pod klepsydrami z punktacją każdego z hogwarckich domów, zgromadzili się nauczyciele, było ich niewielu, bo nie wszyscy zdecydowali się zostać, wyliczyć można było Dunbar, Longbottoma, starego Ślimaka, Flitwicka, olbrzymiego Hagrida, który wodził swoimi małymi, czarnymi oczkami dookoła sali wejściowej, profesor Sinistrę oraz oczywiście McGonagall. Tuż obok nich, ale nie włączając się jednak do ich kręgu czekał Kingsley. Postawny Minister Magii łypał na każdego spojrzeniem groźnym, jakby chciał wszystkim wykrzyczeć, że ma ich gdzieś i wzywa do akcji całe zastępy ministerstwa. 

Po drugiej stronie sali Syriusz i jego żona, rozmawiali z Tedem, obok nich dość nieobecna Tonks opierała się plecami o ścianę wpatrując się w stronę drzwi, które były otwarte, a przy nich stał Ian, w skupieniu wsłuchując się swoimi wilczymi zmysłami i próbując wyczuć, ile mają czasu. Do niedawna obok niego stał jej ojciec, ale ostatecznie podszedł do niej, objął mocno, zapewniając, że za parę godzin się zobaczą i jej mama również wtedy z nimi będzie. Chris wierzyła w to mocno, ale i tak nie miała ochoty odchodzić. Ciągle chciała jakoś obejść zakaz ojca i wspomóc swoich sojuszników. Remus chyba to wyczuł, bo po tym, jak wypuścił ją z ramion, a Crystal wpadła w ręce McGonagall, poprosił by do końca pełni nie opuszczała gabinetu dyrektorki. Starsza czarownica również objęła Chris, mówiąc, że nie ma się o co martwić, a potem poleciła Dunbar, żeby odprowadziła podopieczną ze swojego domu. Nikt nie był na tyle naiwny by nabrać się na zapewnienia, że Crystal sama uda się do gabinetu McGonagall. Zagryzła więc zęby i pozwoliła poprowadzić się opiekunce Gryfonów. Nie mówiły dużo podczas drogi, chociaż im bliżej celu były tym więcej Chris się odzywała. Snuła przypuszczenia, dawała rady w starciu z wilkołakami, nie takie ogólne, ale konkretne w odniesieniu do poszczególnych wilkołaków, zastanawiała się, jak bitwa przebiegnie i ile czasu zajmie czarodziejom zanim przemówią mieszkańcom Wilczego Lasu do rozumu. Ta nagła wylewność nie była przypadkowa i Lupin chyba osiągnęła swój cel. Dunbar łatwo dała się wciągnąć w te dywagacje, przyjmując pedagogiczną rolę i uspokajała swoją uczennicę, chociaż sama zaczynała myśleć o wszystkim coraz bardziej gorączkowo. Kobieta nie mogła się skupić i z ulgą przyjęła fakt, że Chris znalazła się już w miejscu, w którym ma spędzić tę pełnię. 

Szybko pożegnała się z opiekunką i wtedy rozpoczęła się jej udręka. Tak dobrze znany gabinet wydawał jej się zupełnie obcy i pusty. Nie umknęło jej uwadze, że chociaż niby wszystko wyglądało tak samo, to jednak McGonagall musiała wynieść stąd co cenniejsze przedmioty, bojąc się, że podczas przemiany Chris mogłaby je zniszczyć. Zamiast tego, na biurku można było znaleźć kilka koców, poduszkę, świeże ubranie i kilka ciasteczek. Najwidoczniej McGonagall chciała jak najlepiej zadbać o komfort dziewczyny. Było to na swój sposób rozczulające, ale Chris poczuła się dość niezręcznie z myślą, że jej starania nie zdadzą się na nic. 

Crystal ponownie spojrzała na zegarek, ale tym razem nie schowała go z powrotem do kieszeni. Przez chwilę bawiła się przyłączonym do niego łańcuszkiem, bezwiednie pozwalając mu przemykać między jej palcami. Zawsze miała ten przedmiot przy sobie od dnia, kiedy Tony jej go wręczył. Nie tylko zwrócił jej wtedy jedną z najważniejszych rzeczy, jakie miała, ale też tamtego dnia poczuła, że między nią a Anthonym może być coś więcej. Wciąż pamiętała dotyk jego chłodnych dłoni, kiedy wręczył jej naprawiony zegarek zawinięty w chusteczkę. Chciałaby, żeby był teraz obok niej i złapał ją za rękę. Miała wrażenie, że taki jeden, drobny gest mógłby rozwiać wszystkie jej obawy i wątpliwości. Jednak Tony najpewniej był teraz w Pokoju Życzeń, szykując się do walki i nie miał zamiaru z nią już nigdy rozmawiać. A ona…

Ona tkwiła w gabinecie McGonagall i nie miała pojęcia co powinna zrobić. Odłożyła zegarek ojca na biurko dyrektorki, elegancko układając łańcuszek, a potem sapnęła wściekle i zaczęła krążyć po pomieszczeniu, analizując swoją na wskroś beznadziejną sytuację. Z punktu wyjścia były tylko dwie możliwości. Musiała czekać do wschodu księżyca i albo się przemieni, albo nie. Gdyby na tym poprzestała swoje rozważania, wszystko byłoby znacznie prostsze, ale nie mogła nic poradzić na to, że nie potrafiła do tego podejść na chłodno i bez emocji. Powinna pomyśleć okej, jeżeli w ciągu godziny się nie przemienię to biorę różdżkę, kuszę oraz bełty i biegnę na błonia im pomóc tak, jak potrafię najlepiej. Nie potrafiła jednak pozbyć się tego bolesnego uczucia, ukłucia w sercu na myśl o tym, że jednak się nie przemieni, że jest tylko czarownicą bez wilczego genu, że chociaż chciała wierzyć i walczyć o lepszy świat, to czuła, że nie będąc wilkołakiem, zostanie wygnana. Tylko skąd? Czy nadal myślała o powrocie do domu, do Wilczego Lasu? Przecież pragnęła przenieść się z rodzicami bliżej szkoły, bliżej magicznego świata, w którym przecież też chciała zagrzać sobie miejsce, jeśli to było możliwe. Czuła, że nie posiadając wilczego genu, traci ogromną część samej siebie, że jeżeli nie będzie wilkołakiem, to nie będzie również sobą. Okłamywała samą siebie, twierdząc, że pogodziła się z myślą, że być może nie odziedziczyła wilczego genu. Nie wyobrażała sobie swojego życia bez przemian podczas pełni, chociaż nigdy takowej nie doświadczyła na własnej skórze. Teraz, gdy wydeptywała dziurę w podłodze, na nowo poczuła te wszystkie emocje, które towarzyszyły jej w zeszłym roku, gdy mogła odliczać te trzysta sześćdziesiąt pięć dni do swoich urodzin, do swojej pełnoletności i również niewiele więcej do pierwszej przemiany. Marzyła o tym, żeby ścigać się z przyjaciółmi po lesie w wilczej skórze, chciała poczuć najmniejsze drgnienie wiatru w jej nowym, gęstym futrze, pragnęła, żeby wilczymi ślepiami spoglądać w piękną, jasną tarczę księżyca. Może ktoś powiedział jej, że nie wszystkie marzenia się spełniają i tak wygląda ludzkie życie. Ale ona nie chciała ludzkiego życia, chciała by było wilcze. Nie mogła pogodzić się z myślą, że spełnienie tego marzenia było na wyciągnięcie ręki, nie mogła ze spokojem oczekiwać w napięciu na tę krótką chwilę, która była niczym widok… Wiedziała, że chociaż i bez przemiany ruszy na pomoc swoim przyjaciołom, rodzinie i sprzymierzeńcom, to mimo wszystko nie będzie to w stanie wypełnić żalu po utracie życia, o którym śniła od urodzenia, a jednak…

Druga możliwość też wcale nie wydawała się łatwiejsza, chociaż przecież była remedium na jej wątpliwości. Wzejdzie księżyc, a ona się przemieni. Będzie miała pewność, że jest wilkołakiem i… No właśnie i co wtedy? Nie powinna się przecież nad tym zastanawiać, bo plan się nie zmieniał. Wtedy również ruszy na pomoc swojej strony w bitwie, chociaż tym razem w wilczej skórze. Sposób jej walki się zmieni, ale nie sam cel. A jednak czuła dreszcz na myśl o przemianie, ale nie był to tylko dreszcz ekscytacji. Musiała przyznać, że się bała. To było irracjonalne, bo jednocześnie przecież nie mogła się doczekać. Dręczyła ją jednak myśl, że nie wszystko może pójść zgodnie z planem, nawet takim, który dopuszczał wiele możliwości. Bała się, że jej przemiana nie będzie bezproblemowa, nawet podskórnie czuła, że może przypominać te, które do tej pory przyszło przeżyć Tedowi. Co jeśli roczny pobyt wśród cywilizacji całkowicie zniszczył jej więź z naturą? Co jeśli nowo rozbudzone zmysły nic nie znaczą? Już nie mówiła o tym, że sam fakt posiadania ich, nie dawał jej pewności, że się przemieni - przecież Via i Tracy również miały wyczulone zmysły, tak jak każde dziecko w Wilczym Lesie, a jednak się nie przemieniły, z kolei Ted był głuchy i ślepy jak pień, ale posiadał wilczy gen. Gdyby mogła mieć pewność, gdyby chociaż jedna rzecz nie dała się rozgrzebać na tysiące sposobów… Nie potrafiła wyrzucić z pamięci wspomnienia pierwszej przemiany Teda, nie mogła przestać sobie wyobrażać, że to ona jest na jego miejscu… Gdyby jej rodzice mogli z nią być, gdyby ktokolwiek mógł z nią być, wszystko stałoby się łatwiejsze. Crystal była przy Tedzie i mogła do niego dotrzeć, uspokoić go, rozbudzić człowieczeństwo w wilkołaku. Dlaczego nikogo nie było przy niej?

Wzięła głęboki wdech, próbując się uspokoić, ale było to niemożliwe. Przecież nie chodziło tylko o dylemat dotyczący jej przemiany. Zaraz na błoniach Hogwartu rozpęta się bitwa, a ona tak naprawdę nie umiała opowiedzieć się w stu procentach po żadnej ze stron. Wilkołaki czy czarodzieje? To pytanie dręczyło ją od dawna i dotyczyło bezpośrednio jej osoby. Sama nie potrafiła stwierdzić czy jest wilkołakiem czy czarownicą. Nie umiała tego zrobić również względem walczących stron. Za chwilę pojawią się ludzie, wśród których się wychowała, którzy niejednokrotnie okazali jej dobre serce, a ona myślała o nich, jak o swojej rodzinie. Zastanawiała się, ilu uległo namowom szalonego Benjamina. Czy Ian miał racje, mówiąc, że będzie ich czterdziestu, może nawet pięćdziesięciu? Przecież to prawie cała ich wataha. Nie chciała wierzyć w to, że ci ludzie, których znała, byli gotowi zaatakować szkołę, która w ich przekonaniu wciąż jest pełna dzieciaków. Oni byli dobrzy, łagodni, czasami dziwni, ale z pewnością nie źli. Nie mogła myśleć o Philu, Nancy, Melody czy innych wilkołakach, jak o potworach, bo znała ich doskonale. Oni byli dobrymi ludźmi. A jednak dobrzy ludzie nie zawsze postępują słusznie… Wierzyła w to, że mogli dać się zmanipulować, że dla swoich bliskich byli w stanie zrobić wszystko. Wierzyła w to równie mocno, co w przekonanie, że jeżeli staną im na drodze i z całych sił spróbują przekonać, że ich wyobrażenie o czarodziejach jest błędne, to jej wataha przejrzy na oczy i skapituluje, nim komukolwiek stała się krzywda. 

A czarodzieje? Jej przyjaciele, czy może raczej powinna bardziej trafnie określać ich swoimi rówieśnikami, jej nauczyciele, dawny Zakon Feniksa… Wiedzieli, na czym stoją, wiedzieli, z kim przyjdzie im walczyć. Wydawali się nie być uprzedzeni względem wilkołaków. Lata temu przecież zaakceptowali jej ojca mimo jego likantropii. Nie byli fanatykami, zwyrolami czy mordercami, jak ludzie z Ósemki, aurorka Smith, Luca Rossi czy tajemniczy Grey, który gotów był poświęcić własnego syna. Znali plan - nie zabijać. Ale czy gdy sytuacja wyjdzie spod kontroli, jeśli emocje towarzyszące bitwie wezmą górę to nadal będą o nim pamiętać? Czy nie skrzywdzą mieszkańców Wilczego Lasu i vice versa? Nie miała w tym aspekcie żadnej pewności. Nie miała pewności w żadnym aspekcie i to zaczynało ją dobijać. Bo przecież Crystal poświęciłaby życie dla każdego z nich, byleby tylko ludzie nie patrzyli już na to, czy ktoś jest czy nie jest wilkołakiem…

— Tak ma wyglądać cała pełnia? — prychnął znudzonym tonem Severus Snape z ram swojego portretu, przyglądając się, jak z resztą i większość podobizn dawnych dyrektorów, jak Crystal nerwowo chodzi w kółko po gabinecie McGonagall, wykręcając sobie palce u rąk. Lupin zignorowała ten komentarz, chociaż pytanie wypowiedziane przez Snape’a odbijało się echem w jej głowie. Czy tak ma wyglądać cała pełnia?

— Severusie, nie widzisz, że ona się stresuje? — skarciła go jedna z byłych dyrektorek, kręcąc głową z zażenowaniem, ale wtedy Chris zatrzymała się na chwilę, zaciskając nerwowo pięści i rzucając portretom spojrzenie spod przymrużonych rzęs, warknęła ze złością:

— Ona wszystko słyszy i jest wściekła. 

— Rozumiem, że czujesz się potraktowana niesprawiedliwie… — odezwał się spokojnym i wyważonym tonem Albus Dumbledore, wpatrując się nią spojrzeniem niebieskich oczy, które krył za okularami-połówkami. W jego głosie było coś takiego, że Chris poczuła jeszcze większą irytację, chociaż sądziła, że akurat ten portret wpłynie na jej stan uspokajająco, pozwalając uporządkować skołatane nerwy. Tak się nie stało i miała ochotę krzyczeć. 

— Przestań, Dumbledore — mruknął lekceważąco Snape, nim Crystal dała upust swojej złości i odpowiedziała byłemu dyrektorowi w sposób pozbawiony szacunku, a przepełniony frustracją. — Jeszcze zagłaszczesz ją na śmierć.

— Wasze kłótnie wcale mi nie pomagają —  syknęła, na powrót rozpoczynając swój bezcelowy spacer po gabinecie, który z pewnością nie miał doprowadzić jej do rozwiązania wszystkich problemów. Po co w ogóle dawała się wciągnąć w dyskusję z namalowanymi podobiznami, które z pewnością nie mogły jej zrozumieć. Nikt przecież nie mógł. 

— Co czujesz? — spytał Snape, a zrobił to w bardzo prowokujący sposób, że Crystal, chociaż wcale nie miała zamiaru rozmawiać z jego portretem, odpowiedziała bez namysłu:

— Wściekłość. 

— A oprócz niej? 

— Chcę tam być — wykrzyknęła nerwowo, wkładając w to całą niesprawiedliwość, którą odczuwała. Zaczęła chodzić coraz szybciej, jakby wyższe tempo miało pomóc rozładować jej złość. — Tam ważą się losy wilkołaków, od tej bitwy zależy prawie wszystko, a ja… — zająknęła się, niemal gryząc się w język, bo nie wiedzieć czemu nie dokończyła zdania. Wzięła jednak głęboki oddech i z ogromną pewnością powiedziała: — Ja jestem wilkołakiem. 

— Jeszcze nie wiadomo — stwierdził prowokacyjnie Snape, posyłając jej kpiące spojrzenie. Chris nie była w stanie nie zareagować. 

— Jestem wilkołakiem — powtórzyła z taką mocą, że nikt nie mógł jej się sprzeciwić. I co było dość ironiczne, dopiero wypowiadając te słowa na głos, zrozumiała, że przemiana nic nie zmieni. Wszystkie jej wątpliwości nagle przestały mieć sens. Ogarnął ją na chwilę spokój, którego poszukiwała w sobie od tak dawna. Zrozumiała to, czego powinna być pewna od samego początku, ale dała się omotać zasadom Benjamina, ostracyzmowi wilkołaków i paranoi rozsiewanej przez Departament Ósmy. Uniosła wysoko głowę, czując, że w końcu wie kim jest. — Nie ważne czy się przemienię, czy też nie — przyznała z całkowitą szczerością, na jaką wcześniej nie było jej stać. — Zawsze byłam i będę wilkołakiem. 

— W życiu chodzi o to, żeby czekać na odpowiedni moment… — zaczął Dumbledore swoim moralizatorskim tonem, ale Snape natychmiast przerwał mu:

— W życiu chodzi o to, żeby robić to co trzeba — stwierdził ostro, a Crystal zgodziła się z nim w głębi serca. Nie miała zamiaru czekać na odpowiedni moment, bo ten mógł nigdy nie nadejść. Zbyt długo pozwalała cezurom czasowym wyznaczać granice w swoim życiu. Czekała do swoich urodzi, czekała do pełni, końca egzaminów czy szkoły i jak na tym wszystkim wychodziła? Jej życie tylko się komplikowało, a ona nie potrafiła go uporządkować. Miała tego dość, czas najwyższy, żeby wziąć sprawy w swoje ręce.  Rozejrzała się po gabinecie, jakby w poszukiwaniu wyraźnego znaku, że teraz musi działać, a wtedy Snape po raz kolejny krzyknął na nią ze swojego obrazu: — Na co czekasz, Lupin? 

***

Napięcie było wręcz wyjątkowo namacalne. Nie można było się temu dziwić, bo przecież czekali z duszą na ramieniu na początek kolejnej bitwy w Hogwarcie. Teddy słyszał opowieści o tej poprzedniej bitwie, wciąż dostrzegał konsekwencje tamtych wydarzeń sprzed prawie dwudziestu lat. Tym razem sam miał dołożyć cegiełkę do kolejnego pamiętnego starcia. Bał się jak cholera, ale nie miał zamiaru rezygnować, chociaż wciąż słyszał w głowie głos ojca, który mówi, że nic się nie stanie, jeśli ten nie da rady. Być może miał rację. Podczas tak krótkiej znajomości ze swoim rodzicem, mógł śmiało stwierdzić, że jego tata, Remus Lupin, rzadko kiedy nie miał racji. Ted mógł zacząć wymieniać błędy Remusa, których znalazłaby się całkiem spora ilość, ale to nie był czas na to. Ale nie zmieniało to faktu, że w sprawie organizacji, planowania i podejmowania decyzji względem tej bitwy, jego tata zawsze trafiał w punkt i racjonalnie analizował każdą możliwość. Teddy chciał jednak, żeby pod tym względem ojciec nie miał racji. Bo jeżeli Ted nie da rady, to po co to wszystko? Nie przeżył tyle przez całe życie, a już zwłaszcza w ciągu ostatnich miesięcy po to, żeby dać plamę. Chciał walczyć i w tej walce zwyciężyć swoje życie, które mimo wszystko po raz pierwszy miało szansę być chociaż trochę normalniejsze. Ale bał się i nie przyznawał tego głośno, bo zbyt wiele osób dookoła bało się o niego. 

Widział to w ich oczach, gdy stali naprzeciwko niego, jego ojca i Riversa w sali wejściowej. Próbował nie patrzeć na nich, bo bał się swojej reakcji, a jednak czuł potrzebę by pokazać im, że wszystko jest w porządku. Ale czy tak było? Nie do końca… Teddy pokładał ogromną nadzieję w eliksirze, który jego ojciec właśnie wlewał do złotego kielicha, jakby chciał wznieść zaraz wyjątkowo pompatyczny toast, który miał rozpocząć przesadny i męczący bankiet. Kiepskie porównanie, skarcił sam siebie w myślach. Wpatrywał się jednak w kielich niczym w magiczny artefakt, który pomoże mu rozwiązać jego problem. I może nie był daleki od prawdy. Skręcało go na myśl o kolejnej przemianie, chociaż naprawdę uważał, że ma wszystko pod kontrolą, nie miał jednak zamiaru ukrywać, że jeżeli ten eliksir sprawi, że przemieni się bez bólu, który był nie do zniesienia, to chciałby mieć go pod dostatkiem do końca życia, albo chociaż do czasu, gdy się ogarnie… Spojrzał na każdego z osobna, uśmiechając się w sposób, który uznawał za huncwocki. Wierzył, że to wystarczy by przekonać jego bliskich o pewności siebie, której szukał w sobie od dłuższej chwili. Spoglądał na nauczycieli, Flitwick kiwnął mu głową z uznaniem, na Rona i Hermionę, Georga i Angelinę, Ginny i Harry’ego, którzy nie odrywali od niego zatroskanego wzroku, jakby siłą woli chcieli zatrzymać go w miejscu. Mrugnął do nich, jakby chciał powiedzieć, że wszystko będzie dobrze i nazajutrz melduje się u nich w Dolinie Godryka na obiadek i niezobowiązujący mecz quidditcha. Westchnął jednak i zerknął na stojących obok niego mężczyzn. 

— Czy tylko mi to wydaje się mało komfortowe? — mruknął ledwie dosłyszalnie, wsuwając ręce do kieszeni spodni. Jego ojciec zmarszczył brwi, a jedynie Rivers odpowiedział mu krótko:

— Nie tylko tobie. 

Marne pocieszenie, westchnął w duchu i powrócił do przyglądania się swoim bliskim. Gdy patrzył na rodziców Vicky, miał ochotę powiedzieć im, żeby przekazali dziewczynie, że ją kocha i to do szaleństwa, ale skarcił się, bo brzmiałoby to jak pożegnanie, a on miał zamiar przeżyć. Wtedy weźmie Victorie na najlepszą randkę i sam powie jej, jak bardzo mu na niej zależy. Potem zerknął na Syriusza i ciocię Ally, którzy choć troskliwie, spoglądali na niego z nieskrywaną dumą, a być może był to wyraz twarzy, który miał mówić, że wujek Łapa skopie mu tyłek, jeśli tylko coś mu się stanie. Teddy uśmiechnął się szerzej, spoglądając tym razem na rodziców jego przyjaciół. Hestia, Charles i Sara… Lizzy, Tony i Amelia… Jego mama miała cudownych przyjaciół, a dzięki nim, on również ich miał. Wolał nie myśleć o tym, jaką karę wymyślą im rodzice, gdy dowiedzą się, że wszyscy za ich plecami zaplanowali swój udział w bitwie… Skinął nieznacznie głową w stronę pochmurnego Kinga, który mimo sporych nieporozumień między Ministrem Magii a jego matką, zawsze wydawał się być porządnym gościem, który po prostu nie umiał ogarnąć burdelu wśród swoich podwładnych. Wtedy spojrzał na mamę, która chyba chciała wyjść z siebie, bo niemal trzęsła się, nie odwracając od niego wzroku. Chciał ją zapewnić, że nie powinna się bać, ale przecież sam się bał. Oddałby wszystko, żeby wziąć z jej barków cały stres i lęk, który nie dawał jej spokoju. Gdyby byli teraz sami, powiedziałby jej, że tym razem to on zadba o nią i nie ma w tym przecież nic złego. Właściwie to chciałby w tej chwili porozmawiać z każdą z tych osób, ale nie było na to czasu. Czuł to w kościach, a przez otwarte wrota zamku co chwila wpadał wiatr, który niósł ze sobą woń wielu postaci, które się zbliżały niczym Jeźdźcy Apokalipsy. 

— Weźcie po niewielkim łyku — odezwał się cicho, ale zrozumiale Remus, łagodnym gestem wprawiając kielich w ruch i mieszając jego zawartość — eliksir ma wywołać przemianę na najbliższe niecałe pół godziny, a nie wydłużyć ją. — Teddy skinął głową, przyjmując do wiadomości słowa ojca, ale zaczął się zastanawiać, jak długo byłby w wilczej postaci, gdyby wypił całą zawartość naczynia. Remus wziął głęboki oddech, gdy kolejny podmuch wiatru otoczył ich od tyłu niczym fala zapachów, której żaden żywioł nie był w stanie powstrzymać. Teddy rozpoznawał sporą część z tych różnych woni. Wiedział, że najdziwniejsza mieszanina należy do wilkołaków, że wkrótce będą i wszystko wkrótce się zacznie. — Chcesz czynić honory, Rivers?

— Na pewno nie chcesz mnie otruć? — spytał Ian, spoglądając na kielich dość niepewnie, jakby faktycznie mógł mieć podstawy, by nie ufać Lupinowi. Remus chrząknął i uśmiechnął się z nieskrywaną wyższością.

— Nie jesteś już z moją córką, więc nie mam ku temu powodu.

Rivers wcale nie był tym komentarzem rozbawiony. Warknął przeciągle, rzucając ojcu swojej byłej nieprzychylne spojrzenie i niezbyt delikatnie wyrwał kielich z jego rąk. Powąchał eliksir, skrzywił się i pociągnął niewielki łyk zgodnie z poleceniem starszego Lupina. Potem oddał kielich z powrotem i nie minęło nawet pół minuty, gdy nagle Ted usłyszał dźwięk rozrywanych ubrań, a w miejscu, gdzie wcześniej stał Rivers, znajdował się duży, masywny wilk o czarnym umaszczeniu i niezwykle jasnych, szarych oczach, które spoglądały na niego ludzko. Ian zrzucił z siebie strzępki materiału, skinął łbem i podszedł do drzwi, gdzie nasłuchiwał gotów do walki. 

— Teddy — głos ojca, sprawił, że chłopak przestał przyglądać się wilkołakowi. Nie spodziewał się przemiany tak szybkiej i bezproblemowej. Strach nagle zniknął, ustępując miejsca ekscytacji i zupełnie głupim myślą pokroju tej, która kazała mu żałować, że ubrał swoje ulubione spodnie, bo przecież i tak nic z nich nie zostanie. Ted spojrzał na tatę, który przyglądał mu się z uwagą, a gdy złapali kontakt wzrokowy, Remus powiedział: — Jest jeszcze szansa, żeby się rozmyślić. 

— Nie ma na to szans, tato — odparł pewnie chłopak, licząc na to, że jego ojciec teraz jemu poda kielich. Tak się jednak nie stało. Remus westchnął ciężko, kiwając głową, a potem tak samo, jak on przed chwilą spojrzał na wszystkich zebranych i sam zaczerpnął łyk z naczynia, by potem podać je synowi. Sytuacja się powtórzyła, a Teddy niemal nie ukląkł na kolana, gdy spoglądał na wilczą postać swojego ojca. Może wygląd Riversa robił większe wrażenie, ale to widok ojca podziałał na niego mocniej. Remus nie był aż tak dużym wilkiem, chociaż i tak Teddy był zdziwiony patrząc na niego. Nieraz pytał się Crystal, jak on wyglądał po przemianie, było to dla niego ogromnie ciekawe, bo nigdy nie widział wilkołaka, chociaż sam nim był. Ojciec miał brązowe, nieco zszarzałe futro, podobne do koloru jego włosów. W przypadku starszego Lupina sierść zdawała się nie być tak gęsta i miękka, jak w przypadku Riversa, włosie wydawało się być sztywniejsze i jakby nieco siwe, chociaż jeszcze nie straciło swojego koloru, a pomiędzy sierścią można było dostrzec liczne blizny, które naznaczały jego skórę zarówno w ludzkiej jak i wilczej formie. Miodowe oczy utkwione były w nim, jakby po raz kolejny ojciec chciał mu powiedzieć, że Ted nie musi tego robić. Chłopak nie odpowiedział, bo nagle poczuł się nieco głupio z myślą, że rozmawiałby z wilkiem. Dlatego zacisnął tylko mocniej dłoń na pucharze gotów wypić swoją porcję, jednak wtedy, spojrzenie ojca skierowało się za niego, a on usłyszał głos matki.

— Teddy… 

— Spokojnie, mamo — mruknął łagodnie, odwracając się w jej stronę. Stała zaledwie krok od niego. Oddychała ciężko, jakby przed chwilą przebiegła długi dystans i wpatrywała się w niego zbolałym wzrokiem. Chciała go powstrzymać. Naprawdę chciała to zrobić, chociaż właśnie była świadkiem najszybszej i najłagodniejszej przemiany, jaką można było sobie wyobrazić. Teddy uśmiechnął się, bo wiedział, że żadne z jego rodziców nie odwiedzie go od udziału w bitwie. Poczuł kolejny powiew wiatru i wiedział, że nie ma czasu na kolejną rozmowę wychowawczą. Spojrzał na matkę, całkowicie pewien tego, co chciał zrobić. — Widzisz, że to wcale nie jest straszne. 

Uśmiechnął się po raz kolejny, wypił niewielki łyk eliksiru który smakował nieco metalicznie jak krew i jedynie jego wodnista konsystencja ułatwiała jego spożycie. Postawił kielich na ziemi i przykucnął, zamykając mocno oczy. Podświadomie szykował się na ból i łamanie kości, które zwalą go z nóg, ale nie doczekał tego. Czuł jedynie, jak po jego ciele przebiega delikatny dreszcz, a wewnątrz niego rozpływało się przyjemne ciepło. Wziął głęboki wdech, usłyszał dźwięk rwanego materiału i nagle zrozumiał. Przemienił się. Stało się to tak niespodziewanie, że trudno było w to uwierzyć, ale poczuł to całym sobą. 

Otworzył ślepia, pochylając od razu łeb niżej, bo intensywne światło latarni, które oświetlały salę, raziło go i wtedy spostrzegł swoje łapy, którym mógł przyjrzeć się zupełnie świadomie. Zrozumiał, że to co razem z Crystal nazywali wilczymi zmysłami, to było nic w porównaniu do świadomego odczuwania swoich zmysłów w wilczej skórze. Spojrzał na matkę, której mina była nieodgadniona. Czuł jej oddech i mocne bicie serca, jakby sam je odczuwał, zapach perfum, które kojarzyły mu się z domem i dzieciństwem. Podszedł do niej i trącił jej dłoń pyskiem, sprawiając, że jej dłoń znalazła się na jego łbie. Jego mama chyba dość instynktownie poczochrała jego futro, a on uśmiechnął się w duchu, nie wiedząc nawet czy wilkołaki potrafią się uśmiechać. Nie chciał tego robić, ale musiał przyznać przyrodniej siostrze rację. Dopiero teraz zrozumiał o czym Crystal mówiła przez ten cały czas. Dopiero teraz poczuł czym jest prawdziwa wolność.

Teddy jeszcze raz otarł się o matkę, mając nadzieję, że uspokoi ją taki gest i podszedł do ojca i Riversa. Remus spojrzał na syna, unosząc wysoko łeb, a po chwili uszczypnął go łagodnie w ucho, dając mu swoje wsparcie i pokazując, że syn nie jest mu obojętny. Po tym geście w trójkę opuścili mury zamku, by zająć odpowiednie miejsca i gdy przyjdzie właściwy moment zaatakować, rozbijając szyki wilkołaków.

Ci którzy zostali w sali wejściowej wydawali się wstrzymać oddech, jakby próbowali zatrzymać czas, bo sami nie wiedzieli, co zrobić. Chyba mieli już dość czekania, ale z trudem przychodziło im wykazywanie chęci do dalszej walki. Tonks wciąż wpatrywała się w miejsce, gdzie przed chwilą stał jej syn razem z jej byłym partnerem. I być może trwaliby w tej grobowej ciszy, czekając na jakiś znak, wciąż niepewni swojej roli w tym wszystkim, ale wtedy właśnie McGonagall chrząknęła znacząco i zrobiła parę kroków do przodu, by stanąć przed nimi.

— Moi drodzy, dziękuję wam — odezwała się starsza czarownica, już teraz trzymając różdżkę w dłoni. Wiedziała, że zaraz wszystko się rozpocznie, że wyjdą przed zamek i wzniosą silną tarczę, która, jeśli okaże się solidna, nie dopuści wilkołaków do nich i pozwoli na walkę z dystansu. Wierzyła, że nie dojdzie do bezpośredniego starcia, ale czuła, że musi powiedzieć swoim przyjaciołom i wychowankom kilka słów. — Spotykamy się po raz kolejny i znów będziemy walczyć o to samo. Po raz kolejny ktoś uznał, że może decydować o tym, kto jest lepszy od innych — zauważyła, a zebrani pokiwali głowami ze zrozumieniem, uważnie słuchając dyrektorki. — Prawie dwadzieścia lat temu pokonaliśmy Voldemorta i udało się chociaż na chwilę wprowadzić równowagę w naszym świecie. Jednak nie całkowicie — stwierdziła, patrząc na każdego z osobna i widziała w nich ludzi, którzy są sumieniem ich społeczeństwa.  Była to rola niewdzięczna, a oni i tak po raz kolejny stawili się na wezwanie i chociaż, każdy z nich miał już swoje życie, to postanowili zaryzykować dla dobra ogółu. — Wszyscy, którzy tu są, wiedzą, że o człowieku nie świadczy to kim jest i skąd pochodzi, ale jaką jest osobą. Wierzę, że któregoś dnia zapanuje na tym świecie sprawiedliwość, ale dziś musimy o nią walczyć. Mamy w tym wprawę i wiem, że nam się uda. To dopiero początek kolejnej batalii… — przerwała nagle i zabrzmiałoby to, jak przejmująca pauza na koniec przemówienia, mającego na celu rozbudzić w nich wolę walki. Ale McGonagall wcale nie zamierzała kończyć swojej wypowiedzi, to nie było wszystko, co miała im do powiedzenia. Coś ją jednak rozproszyło. Coś, a raczej ktoś. Wbiła zszokowane spojrzenie ponad nimi, a na twarzy pojawił się wyraz troski zmieszanej ze strachem i zdołała jedynie powiedzieć: — Crystal? 

Po schodach zbiegała Crystal Lupin, a jej włosy powiewały za nią, pokazując, jak szybko się poruszała. Ręce miała zaciśnięte w pięści, a na twarzy można było dostrzec zacięta minę. Jej obecność była zaskoczeniem, bo przecież miała czekać na swoją przemianę w gabinecie McGonagall, być tam bezpieczna i odizolowana. Nie powinno jej tu być, a już zwłaszcza teraz, kiedy tak mało czasu dzieliło ich od wschodu księżyca. McGonagall wstrzymała oddech, błagając w duchu by to jej się jedynie przywidziała, żeby ta dziewczyna nie okazała się aż tak lekkomyślna. Zrobili tyle dla jej bezpieczeństwa, a ona w swej porywczej naturze odrzuciła ich wszystkie starania. Wpatrywała się młodą Gryfonkę, w jej hardą minę i nieugiętą postawę. Wiedziała, że nic i nikt nie powstrzyma tej dziewczyny i cokolwiek sobie zaplanowała, to zrobi wszystko by osiągnąć cel. Dyrektorka Hogwartu czuła się, jakby odebrano jej wszystkie siły i jedynie Syriusz zdobył się na to, by zagrodzić dziewczynie drogę, łapiąc ją za ramiona. 

— A ty nie miałaś być zamknięta w wieży, księżniczko? — spytał sarkastycznym tonem, chcąc dać jej do zrozumienia, że zamierza ją osobiście odprowadzić do jej celi. Crystal warknęła wściekle, unosząc na niego wzrok miodowych oczu, w których można było dostrzec w tej chwili ogień. 

— To moja batalia — mruknęła z determinacją, wyrywając się gwałtownie z jego uścisku i odepchnęła Blacka od siebie. Jej bystry wzrok zlustrował całą salę wejściową i zatrzymał się na niewielkim naczyniu, które wręcz prowokująco pozostawiono pośrodku, a ona błysnęła uśmiechem satysfakcji.

— Crystal, nie… — Obie, zarówno McGonagall jak i Tonks ruszyły by powstrzymać młodą dziewczynę, ale było już za późno. 

Crystal w dwóch krokach dopadła do naczynia z eliksirem, wymijając wszystkich. Chwyciła mocno kielich, który zaskakująco ciążył jej w dłoni i rzucając ostatnie spojrzenie w stronę zszokowanej McGonagall, przechyliła naczynie, wypijając całą jego zawartość aż do dna. Eliksir był paskudny, posmak krwi był nad wyraz wyczuwalny i gdyby nie zawziętość, którą teraz aż epatowała Crystal, skrzywiłaby się. Gęsta ciecz spływała jej wzdłuż gardła, a Lupin całą sobą czuła każdy łyk, ignorując wszystkie spojrzenia i ciche oczekiwanie zebranych, które zdawało się być dla niej krzykiem. 

Przez chwilę nic się nie stało. Wciąż była tą samą, zdeterminowaną i jednocześnie spanikowaną nastolatką, która nie czuła nic oprócz przemożnej potrzeby działania. I tyle, zapytała z żalem, na tym ma się skończyć? Setki myśli przebiegły przez jej głowę w ciągu sekundy. Czy naprawdę nie odziedziczyła wilczego genu? Czy jej wszystkie najgorsze przypuszczenia okazały się być prawdą? Co teraz miała zrobić? 

W innych okolicznościach zaczęłaby płakać z żalu za tym czego pragnęła od dnia narodzin, a czego nie dane jej było doświadczyć. Ale w tej sytuacji, gdy zaraz miała rozpocząć się bitwa, nie mogła sobie na to pozwolić. 

Odwróciła się na pięcie, gotowa ruszyć do walki tak jak stała i ze wszystkich sił wspomóc tych, których kochała. I właśnie wtedy, nim zrobiła pierwszy krok, poczuła to... Poczuła całą sobą, wszystkimi swoimi wyostrzonymi do granic możliwości zmysłami. Poczuła, że się zmienia. 

Na całym jej ciele pojawiła się gęsia skórka i przeszedł ją dreszcz, ale nie taki nieprzyjemny, który towarzyszy przerażającym obawom. To było coś tak miłego, że porównać jedynie mogła do odczuć, których doświadczyła przy pierwszym pocałunku z Tonym, do chwili, gdy przytulała ją mama, lub w milczeniu siedziała obok taty. Po całym ciele rozlało się przyjemne ciepło, niczym płomienie ognia, które delikatnie z czułością, a jednocześnie intensywnie próbowały naznaczyć każdy cal jej skóry. I w tej chwili Chris zrozumiała, że jej zmysły nigdy nie były wyczulone do tego stopnia. Nagle latarnie oświetlające salę wejściową zdawały się dawać światło, które było silniejsze od reflektorów, potrafiła z dziecinną łatwością rozpoznać każdego z obecnych po ich oddechu, słyszała bicie ich serc, a nawet dosłyszała rytmiczny marsz tych, którzy zbliżali się na błonia. Czuła każdą nutę zapachową w powietrzu, a najbardziej wybijały się te wonie, które należały do taty, Teda i Iana, a ona niemal intuicyjnie, bez żadnego analizowania czuła, że za tymi właśnie zapachami powinna podążyć. Nie wiedziała, jak wyglądało to z perspektywy obserwujących ją osób, ale ona miała wrażenie, że robiąc kolejny krok przemieniła się. I nagle nie stała już na dwóch nogach, a posadzkę czuła pod czterema kończynami. 

W miejscu gdzie wcześniej stała Crystal, teraz pojawiła się młoda wilczyca, jej sierść lśniła bursztynowym blaskiem w świetle latarni. Długie włosie układało się grubymi pasmami, zakręcając się przy uszach. Jasnobrązowe futro rozjaśniało się tuż przy pysku, który był niemal biały, tak samo jak jej przednie łapy. Błyszczące, miodowe oczy okalały ciemne otoczki, sprawiając, że jej spojrzenie stawało się jeszcze głębsze i przeszywające. Spojrzała w oczy McGonagall, kładąc nisko łeb, jakby chciała przeprosić ją za rozczarowanie, którego była powodem, ale wtedy poczuła instynktownie, że kończy jej się czas. Obróciła się niemal w miejscu, zamiatając posadzkę ogonem i sprężystym krokiem ruszyła w stronę wrót zamku. 

Ogarnął ją wiatr, łagodny, wdzierał się między kępki jej sierści, otulając ją zapachami, od których kręciło jej się w głowie. Zwróciła łeb za siebie, w stronę wschodu, gdzie niebo było najciemniejsze, ale czuła, że księżyc jeszcze nie wzniósł się nad horyzontem. Spojrzała przed siebie na błonia, które jeszcze nigdy nie wydawały jej się być tak bardzo wyraźne. Dobrze, że kierunek wiatru nie był inny, bo mogłoby ich to zdradzić. Tymczasem to ona czuła doskonale, że Ted skradał się od strony jeziora, a po przeciwległym skraju błoni dokładnie to samo robił Ian. Jedynie jej tata stąpał małymi krokami w stronę Zakazanego Lasu, nie próbując się kryć. Crystal nie rozumiała, dlaczego nic nie robili. Doskonale wyczuwała nieprzemienione wilkołaki, były tuż przy granicy boru, milczące i skupione porzucały swoje rzeczy, wiedząc, że podczas pełni na nic im się nie zdadzą. Wyczuwała w nich mieszaninę najróżniejszych emocji, nie byli pewną grupą, która mogłaby bez trudu pokonać świetnie wykwalifikowanych czarodziejów. A jednak miała przeczucie, że to będzie wyrównane starcie. Wciągnęła powietrze, szukając tropu, wyczuła go niemal od razu. Zdziwiona tym, że z taką łatwością rozpoznała ten jeden jedyny zapach, mimo że przyćmiewał go smród trawki, którą z uwielbieniem palił Reece. Jej mama była tak blisko. Warknęła, wiedząc, że nie może teraz do niej podbiec, ale czuła całą sobą jej bliskość i pragnęła więcej. 

I kiedy tak myślała o swojej mamie, stojąc na szczycie schodów, otulana wiatrem, spomiędzy drzew zaczęli wychodzić mieszkańcy Wilczego Lasu. Warknęła przeciągle rozpoznając tych, którzy szli w pierwszym rzędzie… Benjamin Rivers, Danzel Morton, Philip Wilson i ktoś jeszcze, ktoś kto przeraźliwie śmierdział strachem. Bucky Grey, pomyślała ze złością, ale chwilę później ich dostrzegła. Stali kilka kroków za Riversem w tłumie pozostałych wilkołaków - Reece i Maggie. Ramię w ramię gotowi do działania, gotowi do podjęcia decyzji, po której stronie staną i Chris podziwiała ich po stokroć. Ci, wśród których pojawili się na błoniach, wkrótce będą musieli stać się ich przeciwnikami. Ci, wśród których żyli przez ostatnie lata, prawie całe życie, mieli uznać ich działania za zdradę. 

 — To takie przewidywalne — zagrzmiał donośny głos Benjamin Riversa, który zrobił kilka kroków w przód. Jego słowa ociekały jadem i czuć było od niego odór złości. Crystal nachyliła się do przodu, gotowa ruszyć na niego i zatopić w nim swoje kły. Jej wilcza intuicja podpowiadała jej, że ten człowiek był zły i to wskroś. Jej ojciec najeżył się stojąc naprzeciw przywódcy watahy. Przez chwilę był człowiek przeciwko wilkowi, a mimo wszystko to człowiek czuł się lepszy i wierzył, że on wygrywa. Jak zabawne to było, gdyby spojrzeć na Benjamina, niczym na Greya, który wraz z Ósemką uważał, że może decydować o życiu wilkołaków. I chociaż większość watahy była w szoku, widząc przemienionego już wilkołaka. — Remus Lupin zdrajcą. 

— To nie ja wykorzystuję tych ludzi — odpowiedział Remus, ale Benjamin wcale go nie zrozumiał. Chris natomiast rozumiała go doskonale i zgadzała się z nim całkowicie. W tej chwili z dwóch różnych stron jej ojca pojawili się Ian i Ted, którzy mimo wszystko trzymali się na uboczu. Rivers spojrzał obojętnie w stronę młodszego Lupina, a potem posłał pełne politowania spojrzenie w stronę swojego syna. 

— To jakieś zaskoczenie, ale mimo wszystko nie dziwi mnie to, że upadłeś aż tak nisko. Zawsze byłeś jednym wielkim rozczarowaniem… — skwitował Rivers, a Ian warknął wściekle gotów do konfrontacji z ojcem.  — Trzech nic nieznaczących wilkołaków, które nie mogą się równać z siłą mojej watahy. — Rivers rozłożył dłonie, wskazując na swoich pobratymców, a wtedy światło księżyca padło na jego twarz. Benjamin wciągnął z satysfakcją powietrze, rozkoszując się srebrnym blaskiem. — Zaczyna się.

Miał rację, Crystal poczuła to całą sobą, jakby jej ciało zareagowało na pojawienie się tarczy księżyca na niebie i nagle wszystkie wilkołaki, jeden za drugim zaczęły się przemieniać. Nie był to proces tak płynny, wręcz niedostrzegalny, jak po wypiciu eliksiru. Crystal słyszała jęki, sapanie, niekiedy strzelanie w kościach. Mężczyzna, którego wzięła za Backy’ego Greya padł na kolana, wrzeszcząc z bólu i wił się w konwulsjach. Skupił na sobie całą uwagę i nim przemieniona wataha wilków stanęła pewnie na czterech łapach, rozległ się rozdzierający ciszę nocy skowyt. 

Crystal uderzyła łapą w ziemię, słysząc jak wśród wilków nagle rozbrzmiało warczenie, to jej mama i Reece wprowadzili w życie swój plan, który zapewne reszta watahy potraktowała jako zdradę. Kły i pazury błysnęły w ciemnościach, Chris poczuła zapach krwi. Cała sfora rozpierzchła się niespodziewanie, kuląc ogony, a wtedy Lupin dostrzegła swoją mamę, która zanurzyła swoje pazury w  grzbiecie Riversa, a Reece wgryzł się w bok Danzela, który szarpnął się wściekle, pogłębiając zadaną mu właśnie ranę. Tą chwilę chaosu wykorzystał jej tata, który doskoczył do Benjamina i zadał mu kolejną ranę, nim ten zdążył pozbyć się Maggie. Za jego śladem poszedł Ian, który natychmiast rzucił się na Danzela, powalając go na ziemię, a Ted próbował odgrodzić drogę tym, którzy próbowali przedostać się bliżej zamku. 

Chris poczuła w sobie nagle niezrozumiałe pokłady siły, wzniosła łeb ku górze i zawyła do księżyca, a jej głos był tak przeszywający, że każdy musiał go dosłyszeć. To było coś jak róg wojenny, sygnał wzywający do walki, a przynajmniej tak to postrzegała, bo gdy tylko ruszyła z miejsca, biegnąc pomóc swoim rodzicom, za jej plecami z zamku wybiegli jego obrońcy, a każdy z nich wzniósł różdżkę, wystrzeliwując blade iskry w niebo. Kątem oka Crystal dostrzegła, że zaklęcie wytworzyło barierę, która niczym kurtyna spływała w dół, odcinając zamek od błoni. 

Lupin czuła niemal jak źdźbła trawy łamią się pod ciężarem jej łap, wilgotna ziemia zachowywała każdy odcisk, jakby był pamiątką po jej obecności tu. Wataha zgodnie z ich planem rozproszyła się, wilkołaki nie wiedziały, w którą stronę mają biec, a Chris dostrzegała wśród nich coraz więcej znajomych zapachów. Rozpoznawała dawnych przyjaciół, ich rodziny, każdego mieszkańca Wilczego Lasu, ale tylko jeden przyciągał ją w sposób niezwykle silny. I działało to w dwie strony. 

Pośrodku całkowitego chaosu, Crystal wpadła na swoją matkę, która od razu położyła swój łeb na niej, przytulając ją do siebie. Chris dopiero teraz zauważyła, że ich wilcze formy są niemal identyczne. Zapach matki ogarnął ją całą, a ciepło jej ciała otuliło, zapewniając kilka sekund bezpieczeństwa w tym piekle. 

— Tak bardzo tęskniłam, skarbie — zaskomlała Maggie, łapiąc ucho córki delikatnie między zęby szczęki, jakby chciała podroczyć się z nią trochę. Chris schowała pysk, wtulając się w futro matki. — Kocham cię, córeczko. 

— Ja ciebie też, mamo — mruknęła Crystal, pragnąc by ta chwila trwała wiecznie. Jednak to nie było możliwe. 

— Przemieniłaś się. Jesteś taka piękna, słońce — mruknęła Maggie, obchodząc córkę dookoła, ale nadal próbując być jak najbliżej niej. Crystal przylgnęła do matki, a wtedy niebo rozbłysło w kilkunastu miejscach, a gorące iskry opadły na ziemię, wypalając dziury w trawie, powodując jeszcze większą panikę. — Kiedy indziej będę ci truć, że nie jesteś w bezpiecznym miejscu, a teraz ogarnijmy ten bajzel…

Chris jeszcze raz otarła się o matkę, a potem zgodnie wyskoczyły przed inne wilkołaki, odcinając im drogę od zamku, gdzie za barierą ochronną czarodzieje wciąż słali w stronę przeciwników zaklęcia rozpraszające. Nie atakowali, każdy krok z ich strony miał na celu zbić z tropu wilkołaki, a nie je zranić. 

Lupin warknęła wściekle widząc, że od strony jeziora próbuje się przebić kilka wilkołaków. Crystal ruszyła w ich stronę biegiem i z impetem wpadła na jednego z nich, powalając go, chociaż zrobiła to z trudem. Ogarnął ją ziemisty zapach zmieszany z aromatem żywicy i od razu rozpoznała wilkołaka, którego powstrzymała od przejścia dalej. To był Talbot, jeden z drwali, który pracował u starego Mortona, gdy ten jeszcze żył. Mason był dość młody, starszy zaledwie o rok od Iana. Skoczył na cztery łapy, warcząc wściekle i jeżąc na karku swoje srebrzyste futro, jakby chciał ją zaatakować w odwecie za powalenie, ale gdy spostrzegł, kto przed nim stoi, zdziwił się nagle. 

— Ty tutaj? 

— Aż tak cię to dziwi? — odwarknęła wściekle, zaczynając krążyć dookoła Talbota, gotowa w każdej chwili na niego skoczyć. — Nie bądź głupi, Mason. Zbierz jak najwięcej naszych i wyprowadź ich stąd. 

— Naszych? — zachrypiał Talbot, obnażając kły. Sierść na karku Chris aż się zjeżyła, gdy usłyszała w jego słowach zarzut zdrady. — Atakujesz naszych. 

— Ratuję! — odparła natychmiast, robiąc pewny krok w jego stronę. To nie był moment na sentymenty, na żal o to, że ktoś ją oskarżał, że nie traktował jej jak swojej. Na błoniach panował istny chaos, którego nie potrafili ogarnąć. Wilkołaków z Wilczego Lasu było za dużo, niektórzy się rozpierzchli, inni zostali i atakowali ich, a kolejni, tak jak jeszcze Talbot przed chwilą, próbowali natrzeć na zamek. Ich szóstka to było za mało, żeby powstrzymać ten nalot, a ochrona, którą dawali im czarodzieje oddziaływała również na nich. Zaklęcia rozpraszające silnie działały na ich zmysły, oślepiały, ogłuszały… Chris miała wrażenie, że każdej chwili coś może się przytrafić. Spojrzała na Talbota, próbując chociażby w taki sposób do niego dotrzeć. — Po prostu przestańcie atakować! 

Nie dowiedziała się, jak zareagował Mason, bo nagle usłyszała dźwięk, przywodzący na myśl rozbitą przez kamień taflę szkła, która z hukiem roztrzaskała się na miliardy kawałków. Zwróciła swój łeb w stronę zamku i dostrzegła, że przez magiczną barierę przebiła się jakaś lecąca postać, sprawiając, że ta rozpadła się. To był Lennox, leciał na miotle, wznosząc się ponad błoniami i rzucając w stronę wilkołaków zaklęcia ogłuszające. Krzyki poniosły się po polu bitwy, a Chris zrozumiała, co się dzieje. Zjawili się jej przyjaciele. 

Kolejna grupa czarodziejów dołączyła do walki, tuż pod murami zamku zrobiło się ogromne zamieszanie, a wszystko to przytłumiło przeszywające wycie Benjamina, który nawoływał do ataku. Crystal dostrzegła, że wraz z tym odgłosem, w mieszkańców Wilczego Lasu wstąpiły nowe siły. Przestali się rozpraszać, skupiać na wilkołakach, które stanęły im na drodze i ruszyły w stronę nieosłoniętych czarodziejów. Lupin warknęła wściekle, rzuciła wymowne spojrzenie w stronę Talbota, który stał jak wryty i ruszyła na odsiecz przyjaciołom.

Biegła tak szybko, jak tylko pozwalało jej na to ciało, uderzając łapami o ziemie, wyrywała z niej kępy trawy. Taranowała szarżujące wilkołaki, rozpychając się między nimi. Robiła wszystko, by jak najszybciej stanąć między nimi, a czarodziejami, spróbować powstrzymać to szaleństwo, chociaż intuicja podpowiadała jej, że jest już za późno. Musiało dojść do bezpośredniego starcia. Uskoczyła zwinnie, nim jedno z zaklęć, które rzucił Ezra uderzyło w ziemię tuż przed nią. Zatrzymała się na krótką chwilę, otrząsając się i dotarło do niej, że skoro nad nią leci Lennox, to na błoniach musi być również Tony. Serce zabiło jej mocniej. Wytężyła wszystko swoje zmysły, próbując odnaleźć Krukona. I znalazła go…

Był nieopodal schodów prowadzących do wrót szkoły i nie był sam. Stał plecami do Lizzy, która z równą zaciętością co on, posyłała jedno zaklęcie za drugim. Na pierwszy rzut oka wyglądali na duet niepokonany. Ubrania Lizzy falowały z każdym jej kolejnym ruchem, a przyczepione do nich amulety dzwoniły niemal złowrogo, tworząc melodię, przywodzącą w tej chwili na myśl bębny bitewne. Rozwiane włosy, co chwilę wpadały jej na twarz, którą zdobiła mina tak zdecydowana, a Lupin była przekonana, że nigdy takiej nie widziała u swojej przyjaciółki. Tony z kolei stracił sporą część swojej powagi i stateczności, wykazując się zniewalającą zwinnością i popisem umiejętności. Jego zawsze idealnie ułożone włosy, rozwiały się, sprawiając, że nie wyglądał tak samo, było w nim coś stanowczego i obezwładniającego - tak jak wtedy, gdy tuż przed egzaminem Crystal, pokłócił się z nią, pokazując swoją nieznaną do tej pory twarz. Jednak im dłużej się im przyglądała, tym bardziej Lupin dochodziło do wniosku, że razem nie idzie im najlepiej. Liz zdawała się być pochłonięta walką, z każdego jej ruchu można było wywnioskować, że dziewczyna chce się rzucić w wir bitwy, nie oglądając się za siebie. Tony z kolei nie myślała chyba o niczym innym, jak o obronie swojej siostry, bo nie odstępował jej na krok. Przeszkadzali sobie. I kiedy Chris spostrzegła, że Lizzy rzuca kolejne zaklęcie, próbując odepchnąć napierające wilkołaki, a Tony osłania ich z tej strony tarczą, wtedy właśnie od boku nadbiegał w ich stronę wilk. Nie myśląc już o niczym więcej, popędziła w ich stronę, zaskoczona swoją prędkością, pokonując dzielącą ich odległość w kilku susach. Spojrzenie bliźniaków padło na nią, Tony podniósł różdżkę, ale Lizzy natychmiast zagrodziła mu drogę, najwidoczniej rozpoznając w pędzącym w ich stronę wilkołaku właśnie Crystal. Ona ryknęła wściekle, wyskoczyła w powietrze i niemal w ostatniej chwili, nim pazury innego wilkołaka, zatopiły się ciele Krukona, staranowała agresora, przetaczając się wraz z nim kilka metrów dalej. Ogarnął ją dobrze znany zapach barwników, skóry i innych materiałów. Dźwignęła się na równe nogi i spojrzała z góry na wilczycę, która zaskomlała krótko. To był Betty, starsza siostra Nancy. Dziewczyna, która czasami opiekowała się Crystal i jej przyjaciółką, gdy te były młodsze, jedna z najpogodniejszych i najłagodniejszych kobiet w Wilczym Lesie, osoba, która w tym szaleństwie niemal nie skrzywdziła jej przyjaciół. Chris najeżyła się i warknęła wściekle na wilczycę, a ta spojrzała na nią przytomnie, jakby rozumiała doskonale, o co jej chodzi. Schyliła nisko łeb i czmychnęła w przeciwnym kierunku. Lupin sapnęła i odwróciła się w stronę bliźniaków. Tony i Lizzy wpatrywali się w nią uparcie, jakby nie wierzyli do końca, że to ona. 

Crystal spojrzała na Tony’ego, który mógł już teraz leżeć na szkolnych błoniach martwy. Wymienili spojrzenie, które nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund, ale ona chciała by trwało wiecznie. Po raz pierwszy od tygodni, nie dostrzegła w jego pięknych, szarych oczach złości czy wstrętu, znów mogła nacieszyć się jego dobrym, łagodnym spojrzeniem. Ale musiała działać dalej, musiała, bo właśnie zrozumiała, że wszystko wymknęło im się spod kontroli. Wilkołaki zachęcane przez Benjamina ruszyły do prawdziwego ataku, zapach krwi był niemal namacalny. Jedynym pocieszeniem było to, że była to wilcza krew, a nie ludzka. Nie wiadomo, co się stanie z tymi wilkołakami, które zostały niegdyś przemienione, gdy posmakują krwi człowieka, na ile silna była ich samokontrola i lata izolacji od ludzi. Lupin wiedziała, że teraz musi przede wszystkich chronić swoich przyjaciół i sprzymierzeńców. Nie mogła dopuścić do sytuacji, w której, ktoś zostanie ranny, albo i gorzej… Spojrzała jeszcze raz na Tomson-Jonesów, żałując, że nie może im teraz czegoś powiedzieć i nie czekając na nic więcej, ruszyła w sam środek walki. 

Czarodzieje zmieszali się z wilkołakami, nad nimi wciąż krążył Lennox, miotając zaklęciami, a ludzkie okrzyki zagłuszały wilcze warczenie i na odwrót. Crystal chciałaby znaleźć się przy każdym, na kim jej zależało. Chciała być przy rodzicach, chciała być przy przyjaciołach, nauczycielach, a nawet przy kimś takim jak Jo McLaggen. Była jedna zasada - jak najmniej ofiar. 

Klucząc między walczącymi, dostrzegła Tonks, której płaszcz powiewał za nią, sprawiając, że wyglądała jak prawdziwa wojowniczka rodem z nordyckich podań. Z niespotykaną dla niej zwinnością uskakiwała przed kolejnymi atakami, rzucając precyzyjnie zaklęcia, a niektóre z wilkołaków umykały z pola jej rażenia. Niektóre, bo jeden ruszył na nią, gotowy do ataku, rozdziawiając szeroko swój pysk i obnażając kły. Crystal spięła wszystkie mięśnie. Była za daleko. Zawyła głośno, próbując ostrzec kobietę i zmusić by uskoczyła. I wtedy jakby w odpowiedzi na na to wezwanie, zza pleców nauczycielki wyskoczył Ted, ścierając się z atakującym wilkołakiem. Crystal poczuła krew. Jej przyrodni brat potoczył się z agresorem, a w świetle księżyca lśniły kły i pazury. 

Chłopak radził sobie całkiem nieźle, a jego matka jednym, silnym zaklęciem zrzuciła z niego przeciwnika. Ted dźwignął się na cztery łapy, kiedy Chris przemknęła koło niego. Widok Teda i jego matki, sprawił, że potrzebowała upewnić się, że jej rodzice są w jednym kawałku. Szukała ich wzrokiem, biegnąc przed siebie i co chwilę taranując kolejne wilkołaki. Wtedy usłyszała głośny śmiech i towarzyszący mu krzyk.

— Jak za dawnych lat, co nie, Harry? 

— Nawet mi ni przypominaj! 

To był Potter i Black, którzy zgodnie, jakby wcześniej wszystko ustalili, współgrali podczas walki. Syriusz mimo swoich mankamentów, jak na przykład drewniana proteza, która wcale nie pomagała mu w bitwie, wyglądał jakby był w swoim żywiole, a towarzyszący mu Potter zdawał się czuć równie komfortowo. Oni w przeciwieństwie do Tony’ego i Lizzy nie przeszkadzali sobie, a każdy kolejny ruch zdawał się był dopełnieniem tego, który chwilę wcześniej zrobił ten drugi. Robili wokół siebie tyle zamieszania, że w pewnym momencie aż prawie tuzin wilkołaków próbowało ich otoczyć. I chociaż szło im naprawdę dobrze, znikąd pojawił się Remus Lupin, który zagrodził innym wilkołakom drogę do dawnych przyjaciół. Black skomentował jego obecność głośnym przekleństwem, ale nie przegonił Lupina, a wręcz przeciwnie, jego obecność niespodziewanie dopełniła ich obronę. 

Był to widok podnoszący na duchu, z resztą tak samo czuła, gdy dostrzegła w oddali starą McGonagall, która współdziała z jej mamą. Maggie sprawnie odganiała atakujących, by leciwa już dyrektorka, mogła swobodnie skupić się na obronie. Chris nie mogła wyjść z podziwu, jak intuicja jej mamy poprowadziła ją w otoczenie McGonagall, której Lupin tak wiele zawdzięczała. Być może nie widziała się z Meg od miesięcy, ale jej matka zdawała się doskonale rozumieć, komu ma pomagać, albo raczej kto pomagał przez ten cały czas jej córce. Obie kobiety walczyły zacięcie, a McGonagall dawała prawdziwy pokaz potężnej magii. Gdy jednym zaklęciem sprawiła, że otaczające je wilkołaki odleciały na odległość kilkunastu metrów, Maggie w kilku susach znalazła się przy Amy, która nie dawała sobie rady z dwójką przeciwników na raz. Meg dała trochę czasu Sarze, by ta spróbowała odciągnąć córka z pola bitwy. Amelia kłóciła się przez ze swoją matką, szarpiąc się przy tym, ale nie trwało to długo, bo gdy usłyszały kolejne wycie, obie wpadły w wir walki, będąc tak samo zacięte, wytrwałe i pełne pasji. 

Crystal nie mogła wyjść z podziwu, że najbliższe jej osoby, chociaż różniły się diametralnie, to jednocześnie powinny ze sobą współpracować. I chociaż wciąż czuła zapach krwi w powietrzu, to po raz pierwszy poczuła, że może im się udać. Księżyc był jeszcze wysoko, ale żywiła się nadzieją, że to piekło skończy się bez ofiar. I kiedy tak z tą myślą obserwowała, że na polu bitwy jest coraz mniej wilkołaków, a te, które walczyły po magicznej stronie i naprawdę broniły czarodziejów i nie pozwalały, by cokolwiek im się stało, wydarzyło się coś, co mogło przerwać ich dobrą passę. 

Kątem oka dostrzegła Teda, który z dziwnym błyskiem w oku pędził przed siebie, obnażając kły. Chris zamarła na chwilę. Czy zbawienne skutki eliksiru księżycowego przestały działać? Czy Teddy stracił nad sobą panowanie? Kogo zaatakuje? Siebie czy może kogoś innego? Poczuła, że musi go powstrzymać, że od tego zależy jego życie, a chociaż w tej chwili plasował się wysoko na liście osób, których nie znosiła, to nie mogła pozwolić by zginął, albo sprowokował kogoś do zrobienia czegoś potwornego jemu. Dreszcz niepokoju przeszedł po jej grzbiecie i wtedy spojrzała w stronę, w którą biegł jej przyrodni brat. Wszystkie obawy nagle spotęgowały się. 

Ted pędził wprost na Mortona, który wyglądał niczym omen śmierci. Jego grafitowe futro w świetle księżyca zdawało się być oprószone popiołem, jakby właśnie wyszedł z palącego się budynku, w którym sam podłożył ogień i rozkoszował się otaczającym go chaosem. Z jego pyska ściekała krew, która ubrudziła również przednie łapy. Jeśli ktoś tej nocy kogoś zranił, to był to właśnie Morton - żądny krwi i władzy bóg wojny. Niemal widziała zachwyt w jego przerażająco zimnych oczach, gdy dostrzegł idącego ku niemu Teda. Danzel cieszył się na myśl, że będzie mógł zatopić w nim kły. Crystal natomiast wiedziała, że nie może do tego dopuścić, chociaż jej brat był wyjątkowo zdeterminowany i głupi, by zmierzyć się z Mortonem. 

Chris sapnęła wściekle, wiedząc, że robiąc to, co zamierzała, wiele ryzykuje, ale nie mogła pozwolić temu kretynowi pchać się między kły Mortona. Odbiła się od ziemi, wyczekując na odpowiedni moment i całym ciałem wpadła na Teda, odpychając go na bok. Zaskoczony chłopak obrócił się jeszcze w powietrzu i z wściekłością wbił pazury w grzbiet Crystal, która zaskomlała z bólu. Boleśnie uderzyli o ziemię, a Ted z wściekłym warknięciem stanął nad nią, gotów zadać kolejny cios, ale nie zrobił tego. Dlaczego się opamiętał, tego nie wiedziała, nie miała czasu się nad tym zastanawiać ani znosić spojrzenia jego czarnych oczu utkwionego w niej. Zerwała się z ziemi, ignorując ból i krew, która spływała jej z grzbietu.

Spodziewała się zderzyć z Mortonem, który wykorzystałby dogodny moment i zaatakował ją w chwili, gdy była rozproszona, ale jego już tam nie było. I nie był to niestety fakt pocieszający, bo w miejscu, gdzie przed chwilą widziała Danzela, teraz stał Benjamin. 

Morton był przerażający, ale to ojciec Iana był ucieleśnieniem furi. Jego futro prawie czarne jak smoła zdawało się być jednak niemal bordowe, a sierść na pysku posklejała krew, która sączyła się z odgryzionego ucha. Jednak najbardziej przerażające nie było to ani też kły, które również ociekały czerwoną posoką. To na widok jego spojrzenia, chłodnego i przeszywającego niczym sople lodu, czuła strach. Crystal wiedziała, że Benjamin upatrzył w niej początek swojego końca, że od lat nienawidzi jej taty i z chęcią zadałby mu największy cios. Lupin nie bała się walki, jej obecność w tym miejscu o tym dobitnie świadczyła, ale zmierzyć się z wilkołakiem, którego zasady wypędziły ją z domu, który był w stania podporządkować sobie dziesiątki osób i zmanipulować je tak, że gotowe były zaatakować niewinnych ludzi, przelać ich krew, to było co innego. Benjamin był samcem alfa, był przywódcą watahy i chociaż nienawidziła siebie za to, to bała się go i wewnętrznie czuła, że powinna go słuchać. 

Łapy się pod nią ugięły, poczuła się taka mała i bezbronna. Wszystkie zmysły zaczęły wariować, a ona słyszała i czuła to, co działo się dookoła. Krew… już nie tylko wilcza, ale też ludzka i jej własna. Krzyk, płacz, wycie, warczenie, skowyt… wszystko to się mieszało, tworząc przerażający hałas. Błyski zaklęć oślepiały ją co jakiś czas, a Crystal pragnęła by wszystko na chwilę zamilkło. Jednak nic nie milkło, nic się nie zatrzymywało, a Benjamin wpatrywał się w nią z wyższością. Z każdą kolejną sekundą sierść jeżyła jej się na grzbiecie, a potem nagle usłyszała przeraźliwy krzyk, który niemal powalił ją na ziemię. A potem poczuła krew… Rozejrzała się panicznie, widząc ludzi i wilkołaki, które ścierały się ze sobą coraz bardziej zawzięcie, w przerwach między rozbłyskami kolejnych zaklęć, dostrzegała znajome twarze. McGonagall, Lizzy, Tony, ich rodzice, Syriusz Black i jego żona, Amelia… Dostrzegła nawet Siennę Foley i głupią prefekt z jej domu Katie Dowson, chociaż nie wiedziała skąd one się tam wzięły. W uszach wciąż słyszała ten przeraźliwy krzyk i mogła przysiąc, że rozpoznała skrzeczący głos Jo McLaggen. 

Co miała zrobić? Jak się zachować, gdy Benjamin Rivers nie spuszczał z niej wzroku? Nagle pojawił się obok niej Teddy, który zdążył już oprzytomnieć po napadzie szału. Otarł sią o nią, a ona nagle poczuła, że Rivers nie ma nad nią żadnej władzy. Zgodnie z przyrodnim bratem warknęli wściekle, gotowi rzucić się na przywódcę watahy. I właśnie wtedy Lennox przeleciał tuż nad nimi, wyjątkowo nisko, rzucając zaklęcie oślepiające w stronę Riversa. Chybił. Zaledwie o kilka cali, może nawet mniej, ale tylko tyle starczyło, by Benjamin zawył wściekle, wspiął się na dwie łapy i strącił Krukona z miotły, nim ten zdążył uciec. Ezra z krzykiem spadł na ziemię, a Rivers, patrząc wprost na Crystal zatopił w jego ciele swoje kły. 

— NIE! — Przerażający krzyk poniósł się echem po błoniach, a Crystal czuła, jakby wyrwał się z jej piersi, co było niemożliwe. Ona i Ted stali sparaliżowani, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie się wydarzyło na ich oczach. Jeden z nich, chłopak z ich klasy, który gotów był stanąć po ich stronie, został zraniony w sposób, który mógł być dla niego wyrokiem. Żyj, warknęła Chris, wierząc, że najważniejsze jest właśnie to, by Lennox okazał się wystarczająco silny. Żyj, powtórzyła, ale nawet jej własny wewnętrzny głos został zagłuszony przez człowieka, który również widział to samo, co rodzeństwo Lupinów. Kingsley Shacklebolt biegł przez błonia, miotając zaklęciami i odpychając od siebie wszystkich, by jak najszybciej znaleźć się przy rannym. Chris i Teddy również ruszyli w tamtą stronę, ale rozwścieczony Rivers doskoczył do Ministra Magii i nagle krew trysnęła w powietrzu, skrapiając ich futra niczym deszcz. Zawyli jednocześnie z wściekłości i chociaż nie dopadli już do Riversa, rzucili się w stronę najbliższych wilkołaków, które próbowały otoczyć Althedę. 

Crystal czuła jak wypełnia ją wściekłość, była teraz gotowa zrobić to samo, co przed chwilą uczynił Rivers. Przygniotła wilkołaka do ziemi, widząc, że Teddy postępuje dokładnie tak samo jak ona i już chciała wbić się w niego kłami, sprawić, że popłynie krew, a przeraźliwe wycie ranionego wilkołaka wypełni noc, ale wtedy spostrzegła, że szary wilkołak z czarnymi uszami nie jest wrogiem, nie jest Riversem… To był przyjaciel, to był stary, dobry Phil… 

Zawahała się, tylko tyle było trzeba, by Phil wyślizgnął się spod niej i tym razem to on powalił ją na ziemię, przez co odczuła ból w miejscu, gdzie zranił ją Ted. Widziała niepewność w jego bystrych oczach. Pozwoliła sobie spojrzeć na Teda, który ścierał się z kolejnym wilkołakiem, a ona rozpoznała w nim kolejnego Wilsona, Willy’ego. Chris widziała kolejne osoby, których nie powinno tu być, które nigdy nie skrzywdziłyby nikogo, gdyby nie strach i rozkaz tego potwora Riversa. Przecież Phil miał Nancy, z tego co przypuszczała byli już rodzicami. Nie zaryzykowałby życia, gdyby nie wmówiono mu, że robi to dla nich… To było szaleństwo, które musiała przerwać. I gdy Ted z Willym próbowali się zagryźć, a Phil uniósł łapę, gotowy zranić ją, nie mogła milczeć. 

— Phil, to ja! 

— Crystal? — zaskomlał Wilson, zamierając w miejscu z uniesioną łapą. Spojrzał na nią zbolałym i jednocześnie zszokowanym wzrokiem. — Jak to…

— Nie czas na wyjaśnienia — odpowiedziała mu natychmiast, wytoczyła się spod niego, a ich bezczynność sprawiła, że Ted i Willy przestali również walczyć, skupiając na nich swój wzrok. Crystal otrząsnęła się z ziemi, trawy i krwi. Spojrzała na niebo, księżyc był coraz bliżej kresu swej nocnej wędrówki. Przetrwać, pomyślała, wszyscy muszą tylko przetrwać. — Gdzie jest Nancy? 

— Została w domu z Tobym — odparł Phil, również próbując pozbyć się z ciała wszystkich oznak bitwy. Chris drgnęła, chociaż spodziewała się po sobie raczej uczucia ulgi, że chociaż Brown nie jest zamieszana w to wszystko. Jednak słysząc po raz pierwszy imię synka jej dawnych przyjaciół, coś w niej się poruszyło. Bezsensowność tej krwawej pełni zaczęła ją przytłaczać. — Dlaczego z nami walczysz? 

— Tu nie ma naszego prawdziwego wroga, Phil — warknęła, spoglądając w jego bystre oczy, mając nadzieję, że zrozumie ją. — Chyba, że mówimy o Benjaminie… 

— On…

— On wami manipulował, a ten cały Bucky Grey nie powinien mieć nigdy prawa głosu — wyjaśniła pospiesznie i oboje schylili się przed czyimś zaklęciem. 

— Gdybyś wiedziała, co robili mu ci magicy — sprzeciwił się Phil, ale nie czuła z jego strony przekonania. On też wątpił. 

— Akurat wiem, ale wiem również więcej, jak chociażby to, że to jego ojciec za wszystkim stoi i to on wysłał go do naszego domu — stwierdziła dobitnie, a Phil cofnął się delikatnie, niedowierzając jej. — Wszystko ci wytłumaczę, ale błagam, przestań walczyć. 

— Przeżyjmy tę noc i wspólnie załatwmy Greya — zaproponował Ted, wtrącając się w ich chaotyczną rozmowę. Wilson spojrzał na niego nieufnie.

— A ten to kto?

— Długo by tłumaczyć. — Crystal pokręciła łbem i spojrzała na braci Wilson. — Ukróćmy to i nie pozwólmy by niewinni cierpieli. 

— Niech cię, Lupin — warknął Phil, obnażając kły. Chris wiedziała, że akurat on jej nie skrzywdzi, ale nie mogła mu zabronić wściekać się na nią. — Zniknęłaś bez słowa i teraz oczekujesz, że ci zaufam? 

— Proszę o to dla dobra wilkołaków, nie swojego — odparła, a Wilson warknął na nią wściekle, ale nic ponad to. Odwrócił się od niej, szturchając brata i oboje pobiegli w stronę, gdzie nie toczyły się walki. Crystal sapnęła z ulgą, spojrzała na Teda, który wpatrywał się w krwawy ślad, który zostawił na jej grzbiecie. 

— Zakończmy to wreszcie. 

Ted skinął łbem i ruszył przed siebie, Crystal pobiegła w przeciwnym kierunku. Wilkołaków było coraz mniej, chociaż zapach krwi przybrał na sile. Dostrzegła Ginny Potter, która odrzuciła jednego z wilkołaków zaklęciem i podbiegła do dwóch blondynek. To były Grace i Jane, które wykorzystały okazję i od razu uciekły w stronę zamku, nie patrząc za siebie. Nie było z nimi Jo, a Chris była niemalże pewna, że to jej krzyk słyszała. Czy również już uciekła z pola bitwy? Chciała pobiec w tamtą stronę, ale nagle wydarzyło się zbyt wiele rzeczy na raz. 

Usłyszała przeraźliwe wycie, coś na wzór rzuconego wyzwania. Ian biegł przed siebie, nie zważając na nic, miał chęć mordu wypisaną w oczach. Chris miała ochotę stanąć mu na drodze, by nie zrobił w tym szale nic głupiego, ale gdy spojrzała w stronę, gdzie zmierzał, zrozumiała, że nic go nie powstrzyma. Ian zmierzał na spotkanie z największym potworem, ze swoim ojcem, który z wyszczerzonymi kłami czekał na niego, gotów zabić własnego syna. Chęć przerwania tego pojedynku wypełniła ją całą, była gotowa nawet ruszyć łapa w łapę z Ianem, byleby nie musiał mierzyć się z Benjaminem sam. Jednak wtedy, nim dwóch Riversów zdążyło skoczyć sobie do gardeł, na polu bitwy zapanował jeszcze większy chaos, a to za sprawą wychudzonego, wyliniałego wilkołaka, którym musiał być nie kto inny, jak Bucky Grey. Biegł przed siebie, w stronę Zakazanego Lasu, jakby próbował uciec, ale jednak… Jednak było w nim coś tak szaleńczego, że nie mógł zwyczajnie zwiać jak tchórz. Wstąpił w niego taki szał, że kąsał na swojej drodze każdego, nieważne czy to był człowiek, czy wilkołak. Zatapiał kły i szpony w każdym, kto stał się dla niego przeszkodą. Dreszcz przerażenia przebiegł jej po grzbiecie, a chwilę później usłyszała wycie, które było ostrzeżeniem. To był Teddy, który pędził przed siebie, nagle rozbrzmiały krzyki, stojący najbliżej czarodzieje rzucili się w tym samym kierunku co Ted i Chris zrozumiała, co się właśnie dzieje. 

Grey rozdziawił swą paszczę po raz kolejny, nacierając na Tony’ego i Lizzy. Dziewczyna zorientowała się jako pierwsza, odepchnęła bliźniaka, który zaskoczony opadł na ziemię, ale nie zdążył pociągnąć siostry za sobą. Kły Greya błysnęły, krew trysnęła, krzyki wypełniły powietrze. Wszystko zdawało się zamilknąć na parę sekund, a Lupin opadła na ziemię, nie potrafiąc uwierzyć w to, co się stało. Widziała to, widziała na własne oczy, jak na ramieniu Liz zamknęły się szczęki Greya, jak Ted nadbiegł o jeden moment za późno odpychając go od dziewczyny i raniąc w złości. Widziała, jak Bucky ucieka, skomląc z przerażenia, a zszokowany Tony, pomaga Tedowi wsadzić Lizzy na jego wilczy grzbiet, gdy Blackowie wyczarowują dookoła nich bariery ochronne. 

Dopiero widząc, jak eskortują Liz z pola bitwy, oprzytomniała. Dźwignęła się na łapy, gotowa biec do przyjaciółki i rozszarpać każdego, kto chciał ją skrzywdzić. Przysięgła sobie w tej chwili, że Grey pożałuje wszystkiego co zrobił i to ona zada mu ten sam ból, którego doświadczyli przez niego jej bliscy. Była gotowa mścić się, ale najważniejsza była Lizzy. Musiała upewnić się, że była bezpieczna. Ruszyła przed sobą, ale nagle przebiegł przed nią Reece, który nawet w wilczej postaci śmierdział marychą. O'Neili rozbił grupę wilkołaków, które otoczyły Sarę i Amelię, ale Crystal dostrzegła coś innego. 

Widziała Siennę, jej koleżankę znad kociołka, której nie powinno tu wcale być. Widziała też Katie Dawson, która również pojawiła się znikąd. Obie radziły sobie całkiem nieźle, było widać, że zgrały się podczas walki. Foley ochraniała je zaklęciem tarczy, podczas gdy Katie, która niewątpliwie miała większe umiejętności, próbowała odeprzeć atak wilkołaka, w którym Chris rozpoznała tego kretyna Talbota. Już miała ruszyć w jego stronę, by porządnie skopać mu tyłek i dać do zrozumienia, że popełnił największy błąd w swoim życiu, wracając na błonia, ale wtedy dostrzegła za dziewczynami świecące w ciemności ślepia. Sekundę zajęło jej, nim zrozumiała, że to Morton i sekundy zabrakło, by zdążyła zareagować. Morton doskoczył do Dawson, wgryzając się w jej nogę, Gryfonka zawyła z bólu, co natychmiast rozproszyło Siennę, której tarcza przestała działać, a ten moment wykorzystał Talbot, zatapiając swoje kły w ciele młodej Ślizgonki. Nawet nie zauważyła, kiedy zawyła wściekle z całej siły, jaką miała w płucach. Nie wiedziała, ile czasu minęło od chwili, w której pomyślała, że mają szanse, że wszystko zapowiada się dobrze. Tymczasem wszyscy, którzy przybyli na błonia na jej wezwanie, ocierali się o śmierć. Doskoczyła do Talbota, zaciskając szczękę w jego karku. Zawył z bólu, zostawiając ledwie przytomną Sienne, a Chris brutalnie odrzuciła go na bok. Wyciągnęła pazury i zamachnęła się, przecinając skórę wilkołaka. 

— Coś ty narobił? — zawyła, powtarzając cios. Czuła ciepłą krew na swoich łapach, ale teraz jej to nie obchodziło. Prosiła go, błagała, żeby odszedł i zabrał ze sobą jak najwięcej wilkołaków. Wierzyła w to, że jej posłuchał, że zrobił to, a w tym czasie on wrócił i w swojej głupocie mógł zabić młodą dziewczynę. Zraniła go ponownie, ale nim znów to powtórzyła, dostrzegła w jego oczach szok i niezrozumienie. Jakby nie panował nad sobą, kiedy to wszystko robił. Szczęknęła kłami tuż przed jego pyskiem i odskoczyła od niego. Podeszła do Sienny, obwąchując ją. Oddychała, ale była nieprzytomna. Talbot, który zdążył już czmychnąć, wgryzł się w jej prawy bok, ale niezbyt głęboko i choć rana krwawiła obficie, nie wyglądało to najgorzej.

Crystal łagodnie złapał zębami ubranie dziewczyny i spróbowała ją odciągnąć w bezpieczne miejsce. Wystarczyło parę metrów, potem wróci po Dawson. Jednak nim zdołała ledwie ruszyć Siennę, poczuła niewyobrażalny ból w lewym boku i nagłe, silne pchnięcie odrzuciło ją. Wylądowała w kałuży krwi, która nie należała do niej. Sapnęła ciężko, próbując z trudem złapać oddech i wtedy, gdy uniosła łeb, dostrzegła, kto ją zaatakował. 

— Ty naprawdę wierzyłaś, że możecie się mierzyć z potęgą naszego stada? — wyśmiał ją i patrzył na nią z wyższością, kiedy powoli, pewny swego zbliżał się do niej. Crystal poczuła, jak z jej boku sączy się krew, a rana zaczyna ją piec. Zagryzła zęby, próbując się podnieść, ale obolałe ciało odmówiło jej posłuszeństwa. — Nic nie znaczysz, smarkulo! Nigdy nie posmakujesz tego, czym jest prawdziwa władza. 

— Nie chcę władzy — warknęła wściekle i tym razem skutecznie dźwignęła się na proste łapy. Spojrzała na Mortona spode łba, dostrzegając w nim teraz nieodrodnego syna Benjamina, bo chociaż prawda wyszła na jaw tak niedawno, to widać było, że Danzel jest takim samym potworem, jak jego biologiczny ojciec. Gdyby nie ich żądza władzy, chęć dominacji i przekonanie o własnej nieomylności nie doszłoby do tej masakry. To oni byli wszystkiemu winni. To oni powinni ponieść karę za to całe cierpienie i przelaną krew. Tego była pewna i tak jak chwilę wcześniej przyrzekła sobie, że któregoś dnia dopadnie Greya, tak teraz pragnęła, by Danzel dzięki niej poczuł, jak smakuje ból. — Chcę tylko byś cierpiał. 

— Co taka gówniara jak ty może mi zrobić? 

Nie odpowiedziała, rzuciła się na niego, wgryzając się w okolice szyi. Morton zawył z bólu i wściekłości, próbując odrzucić ją od siebie, a Chris niemal czuła, jak blisko była przerwania tętnicy. Miała wrażenie, że całą sobą czuję krew płynąca w jego żyłach. Wystarczyło tak niewiele, by zakończyć życie Danzela Mortona, ale to była zbyt mała kara dla niego. Lupin oderwała się od niego, a na jej pysk trysnęła gęsta krew. Wbiła pazury w ciało wilkołaka, a on rycząc wściekle, odepchnął ją od siebie, przez co zostawiła po sobie głębokie, krwawe szramy, które odznaczały się nawet na jego ciemnym, grafitowym futrze. 

— Zginiesz — warknął wściekle, a Crystal błysnęła prowokacyjnie kłami. Morton doskoczył do niej, ale Chris uskoczyła zwinnie mimo bólu. Spróbowała znów ranić tą bestię, ale wtedy Danzel wgryzł się tylną łapę, wykręcając ją nienaturalnie. Kość pękła, a ból sparaliżował jej ciało. Zdołała jedynie zaskamleć przeraźliwie, nim poczuła, jak jej podbrzusze przecinają pazury Mortona. Jej krew mieszała się z jego. Próbował dotrzymać słowa i zakończyć jej życie. Skupiłą wszystkie swoje zmysły i ostatkiem sił, wbiła szpony w jego cielsko, przez co odskoczył, a ona przeturlała się kawałek dalej, brudząc trawę swoją krwią. Nie mogła złapać oddechu, czując każdą ranę, jakby była tą śmiertelną. Spróbowała się podnieść, ale złamana łapa, uniemożliwiła jej to. Opadła na ziemię, nie widząc już dla siebie nadziei. Zakrwawiony Morton stanął nad nią, gotowy zadać ostateczny cios. — Pożegnaj się ze swoim śmiesznym życiem… 

— Nawet nie próbuj, zwyrolu! 

Morton obejrzał się przez ramię i to był jego błąd, bo Maggie Lupin naskoczyła na niego niespodziewanie, powalając go na ziemię. Zatopiła swoje pazury w jego cielsku ze złością, którą może czuć jedynie matka, której dziecko zostało skrzywdzone, wyrywając przy tym fragment jego sierści, na co ten ryknął z bólu, próbując zrzucić matkę Crystal z siebie, ale ta nie pozwoliła mu na to. Wgryzła się w jego grzbiet, ciągnąć go wściekle jak najdalej od jej córki. Chris po raz pierwszy widziała swoją mamę w takim szale, gotową zrobić wszystko z miłości do niej. Gdyby Maggie się nie zjawiła, Lupin zapewne byłaby już martwa. Zawdzięczała swojej mamie życie i nie miała zamiaru pozwolić, by teraz ona poniosła jakiekolwiek rany. Nie zważając na ból i próbując nie stawać na złamanej łapie, ruszyła na odsiecz swojej mamie. Crystal całym ciałem natarła na Mortona, który zamachnął się, by odrzucić ją na bok, ale to Maggie zwinnie stanęła między nim, a Chris i przyjęła silny cios, który rozciął jej skórę głęboko wzdłuż grzbietu. Meg zaskomlała z bólu, a jej futro w zatrważającym tempie zafarbowało się na szkarłatną czerwień. Kobieta nie miała zamiaru odsłonić córki, szczęknęła zębami, zostawiając krwawe ślady na pysku Mortona, który parsknął w złości, robiąc krok w tył. W tej chwili Crystal wyskoczyła zza matki, próbując dosięgnąć go kłami, ale on niespodziewanie, złapał ją i odrzucił w bok. Crystal upadła boleśnie na ziemię, a każdy skrawek jej ciała został sparaliżowany na chwilę. Złamana łapa wygięła się boleśnie, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch. Mogła jedynie zwrócić łeb w stronę matki, która z najeżoną sierścią, która posklejana była od krwi, uczestniczyła w śmiertelnym tańcu z Mortonem. 

— Pożałujesz, że tknąłeś moją córkę — warknęła Maggie, szykując się do ataku, a Morton zarechotał ohydnie. 

— Twoja córka to nic nie warta suka. 

— Crystal to najwspanialsza istota na świecie, a ja nie pozwolę, żeby to wszystko uszło ci na sucho — warknęła Maggie i doskoczyła do wilkołaka, który był znacznie większy i silniejszy od niej. Lupin z trudem utrzymywała przytomność, pragnęła pomóc matce, bo dla niej to ona była najwspanialsza i była gotowa oddać życie dla swojej mamy. Wyciągnęła łapę do przodu, próbując się przeczołgać bliżej, kiedy jej matka po raz kolejny raniła Mortona, wyszarpując kolejną kępkę futra z jego ciała. Walczyli zacięcie zadając sobie cios za ciosem, a każdy z nich sprawiał, że ziemia pod nimi stawała się coraz większą kałużą krwi. Jej mama nie dawała za wygraną, a Morton miał coraz większy problem z odparowaniem kolejnych ataków. Powinien wiedzieć, że z Lupinami nie można zadzierać. Maggie naskoczyła na niego, próbując go zablokować, ale wtedy ten błysnął kłami, wzbił się na tylnie łapy, a pazury przednich wbił w ciało wilczycy tak, że zawisła w powietrzu, krztusząc się i skomląc. Crystal zamarła, nie wierząc w to wszystko. Widziała ciało swojej matki wzniesione na pazurach Mortona na tle zachodzącego księżyca. Wzięła łapczywy oddech i zawyła najgłośniej, jak potrafiła, wkładając w to całą swoją złość, smutek i żal. Ten dźwięk sprawił, że wszystko zamarło, odgłosy bitwy, krzyki, warczenie, nawet wiatr przestał poruszać koronami drzew w Zakazanym Lesie, a chowające się w nich ptaki zerwały się do szaleńczego lotu. Chris bezradnie patrzyła na swoją ukochaną mamę, próbując jakkolwiek się poruszyć, by rozszarpać Mortona na strzępy, kiedy niespodziewanie pojawiła się kolejna postać. Remus Lupin z nieopisaną wściekłością wpadł na oprawcę swojej żony i córki. Crystal na jego widok opadła już zupełnie z sił, pozwalając sobie na to, bo przecież skoro zjawił się jej tata, to wszystko będzie dobrze. Nie zwracał uwagi na tryskającą krew, świst ostrych szponów rozdzierających wilczą skórę, czy dźwięk warczenia, który mroził krew w żyłach. Byli tu w trójkę - ona, mama i tata. Dokładnie tak, jak jej obiecał. Zaraz księżyc zajdzie, ustępując miejsca słońcu, a oni z powrotem przemienią się wszyscy razem, jak rodzina, którą byli i będą zawsze. 

Ostatnim, co Crystal usłyszała tej nocy, nim straciła przytomność, było zatrważające wycie, niemal tak porażające, jak to, które ona z siebie wydała chwilę wcześniej. Całą sobą czuła, że to oznaczało koniec bitwy, koniec tego szaleństwa. Ale było w tym coś jeszcze, zapowiedź zmiany, którą miała zrozumieć dopiero, gdy księżyca zacznie ubywać…


2 komentarze:

  1. Czeeeeść, kochana!

    Jestem i chcę skomentować każdy rozdział, chociażby krótko. Na razie przeczytałam tylko ten, ale będę systematycznie nadrabiać zaległości :D

    Faktycznie rozpieściłaś nas długością tego rozdziału. Od razu powiem, że myślałam, iż w końcu będę mogła Ci powiedzieć, że coś jest nie tak, gdy przeczytałam, że nie jesteś zadowolona z końcówki. Powiem jednak, że ja totalnie nie umiałam sobie wyobrazić przebiegu tej bitwy, więc jestem zadowolona z tego, jak to rozegrałaś. U mnie jedynym pomysłem było jakieś szalone osłonięcie Chris przez Dorę albo Teda, ewentualnie Remusa osłaniającego Dorę xD Także nooo, Twoja inwencja twórcza jest zdecydowanie lepsza! Bardzo mi się podobało to, że wilkołaki i czarodzieje tak naturalnie zaczęli walczyć ramię w ramię. Zwłaszcza Meg walcząca u boku McGonagall wyszła Ci super. Świetnie, że jest tu Chris ratująca Tony’ego a później ta scenka z dwojgiem potomków Remusa, którzy mam nadzieję od tego momentu trochę się polubią. Sceny gdzie matki i córki walczą razem są ujmujące!
    A teraz trochę powrócę wstecz. Remus wykazał się dużą dojrzałością, że pozwolił Teddy’emu walczyć. Młody facet potrzebuje ojca, a Remus jest tutaj kreowany jako prawdziwy „samiec”. Myślę, że dla dziecka-wilkołaka może to być jeszcze ważniejsze, niż normalnie. Widać to też w stosunku do Chris, że jest dobrym, czułym tatą. Mimo wszystko, Remus jest dobrym ojcem. Co do tego rodzicielstwa, Syriusz ujął mnie po całości! Te jego przekomarzania z Dorą i Sarą również. To piękne, jak bardzo ważni są dla niego ludzie, których ma i jak bardzo jest im wierny… jak pies :D Dobrze, że go mieli, gdy Remusa zabrakło. Oczywiście, że nie idzie im wychowywanie, ale mimo wszystko są w tym najlepsi, przez wzgląd na więzi!
    Jej, Teddy mamy nie oszczędza, ale to dobrze, w przyszłości to może być uzdrawiające. Cieszę się, że Remus pozwolił mu się najpierw zobaczyć w postaci wilka, a dopiero potem pozwolić do siebie dołączyć. Ta relacja syna z ojcem jest super! Ale jeszcze piękniejsze jest to, że młody od razu złapał wilcze wyrażenie emocji i mógł je przekazać Dorze. Świetnie, że wprowadziłaś język emocji dla wilkołaków <3
    Zastanawia mnie, czy Snape celowo podpuścił Chris, a ten stary trzmiel Dumbledore celowo nie reagował, hahaha. Wiem, że to głupie obrazy, ale jednak coś tam sobą reprezentują. Dumbledore czekający na odpowiedni moment, w sumie młodej nie powstrzymał. A Snape, tym tekstem, że w życiu powinno się robić to co trzeba, bardzo mocno podsumował swoje życie i to mi bardzo zaimponowało; super że to tu wplotłaś. Tylko, że jednocześnie to był bardzo mocny zapalnik, nie wiem czy nie celowy, by wysłać córkę dawnego wroga w miejsce, w którym może zginąć.
    Zachwyt nad wieloma rzeczami swoją drogą, ale wracam do czytania, bo zakończyłaś rozdział w bardzo niepokojącym momencie. Remus ratuje rodzinę, pokazujesz, kto tu tworzy rodzinkę, ok, jasny dla mnie przekaz :P Martwię się o wszystkich na polu bitwy. Rozumiem, że Lizzy została pogryziona, więc pewnie się przemieni, oby nie umarła. Nie rozumiem, jak Tony mógł ją i te panny gryfoneczki zabrać. Szczerze, cały czas czekałam na moment, aż je spetryfikuje. No ale dzięki temu mamy sporo tragizmu. Nie wiem też co z dziewczynami, Ezrą, i (o Merlinie) z Kingsleyem. Ogólnie martwię się o wszystkich, tylko nie o Chris, Meg i Remusa, bo oni to zakładam, że się wyliżą. No chyba, że zaraz się dowiem, że Meg umrze w wyniku ran, Remus ją pochowa a potem wróci do Tonks xDDDDD

    Haha, wybacz niepoprawne pomysły. Lecę czytać dalej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie mogłam się już doczekać Twojego powrotu! Bardzo mi Cię tu brakowało, zwłaszcza, że pojawiały się ostatnie rozdziały.
      Długość rozdziału naprawdę jest zatrważająca, zwłaszcza dla mnie, bo teraz piszę Tonks i ledwo udaje mi się sklecić 10 stron… Przyznam też szczerze, że już minęło mi załamanie na myśl po moim małym potworku, którym jest ta bitwa. Chociaż nadal uważam, że zasługuje na poprawę w przyszłości. Sama długo nie wiedziałam, co dokładnie wydarzy się podczas bitwy, wiedziałam, że musi się wydarzyć, ale reszta przychodziła dość opornie. Właściwie to w pewnym momencie miałam tyle pomysłów, że nasi bohaterowie musieliby znaleźć się w co najmniej dziesięciu miejscach na raz, a to raczej niemożliwe. I faktycznie myślałam, żeby jakoś tutaj zabawić się Lupinowo-Tonksowymi relacjami, ale ograniczyłam się do scen Chris-Ted (na ich rozejm będzie trzeba dość długo poczekać). Scena Meg i McGonagall musiała się pojawić, w końcu mama Crystal musiała jakoś się odwdzięczyć za te miesiące troski, którą Mc obdarzyła jej córkę.
      Remus jest dobrym ojcem, wręcz wspaniałym. Chociaż ma prawo do błędów (i ochoczo z niego korzysta xd), to rozsądny facet. Wie, że nie uda mu się nadrobić tych wszystkich lat, które zaprzepaścił z Teddym i nie może traktować go jak dziecko. Wręcz przeciwnie - ta relacja od początku musi być dość partnerska. W stosunku do Crystal Remus jest czułym tatą i wychodzi mu to naturalnie - w końcu przez całe jej życie oglądał jak dorastała, a w przypadku Teda spotkał od razu dorosłego chłopaka i jak z dorosłym musi z nim rozmawiać.
      Kocham scenę Syriusza z Dorą i Sarą. Z założenia miała to być krótka scena przedstawiająca stosunek Tonks do Chris, a wyszło coś znacznie lepszego i ciekawszego.
      Generalnie Teddy jest teraz takim trochę bad assem (w sumie to każdy teraz taki jest). Chłopak sobie nie radzi do końca, więc skupia się na priorytecie - przeżyć bitwę. W tym przypadku może być nieco gruboskórny, nawet w stosunku do mamy, której z drugiej strony też przyda się taki chłodny prysznic. Jak zauważyłaś, to może być w przyszłości uzdrawiające. Mega doceniam, że dostrzegłaś te małe wilcze gesty, bo sama czuję, że muszę jeszcze nad nimi popracować <3
      Te obrazy wcale nie są takie głupie xd W końcu odzwierciedlają tych, których przedstawiają. Czy Snape celowo podpuścił Chris? Myślę, że tak. Zarówno Snape, jak i Dumbledore swoimi radami pokazywali swoje podejście, a Crystal sama podjęła decyzję, którego ma zamiar posłuchać.
      Bardzo mi zależało na tym, żeby podkreślić kto dla Crystal jest rodziną, no i żeby w końcu zgodnie z tymi wszystkimi obietnicami, byli razem - nawet jeśli miało to się wydarzyć na polu bitwy. Z resztą wiele się tam wydarzyło, jak sama widziałaś - Lizzy została ugryziona, no i nie tylko ona. Wielu jest rannych. Ach te Twoje dwa ostatnie zdania, kompletnie mnie rozbroiły 🥺

      Usuń