niedziela, 29 stycznia 2023

I. Rozdział XXXIX

 Ciepłe promienie słońca muskały jej skórę, drażniąc każdy jej cal. Czuła pod sobą wilgotną ziemię, poranna rosa nie zdążyła jeszcze zniknąć wraz z nastaniem nowego dnia. Wszystko wydawało się być nierealne, jakby wyciągnięte z bajki, która musiała skończyć się happy endem. Ta myśl była tak rozkoszna, że Crystal nie miała zamiaru się budzić. Wzięła głęboki oddech, mając nadzieję, że poczuje zapach leśnej ściółki, która zawsze zdawała się pachnieć intensywniej po pełni. Ale gdy tylko powietrze znalazło się w jej płucach, coś ścisnęła ją mocno w klatce piersiowej, zakrztusiła się i kaszlnęła, a każdy wywołany tym skurcz sprawiał jej niewyobrażalny ból. 

Nie było rozkosznego zapachu leśnej ściółki, nie było błogiego uczucia po przemianie, nic nie było tak, jak się tego spodziewała. Słońce przestało muskać jej skórę, a niemal wypalało na jej ciele piekące pręgi. Zaczęły docierać do niej te wszystkie zapachy, które w tej chwili pragnęła od siebie odsunąć. Kurz, ziemia, krew… Mnóstwo krwi. Tak dużo, że jej metaliczny odór zdawał się tłumić zapach trawy. Oddychała płytko, czuła w ustach ziemię, krztusiła się nią, a gdy próbowała przełknąć ślinę, by nieco zwilżyć gardło poczuła coś jeszcze. Coś co wywołało u niej dreszcze na całym ciele… W ustach miała krew.

I gdy to sobie uświadomiła, obrazy minionej nocy zaczęły do niej wracać. W sposób potwornie chaotyczny, którego próba uporządkowania przyprawiała o straszny ból głowy. Jęknęła, a jej nagie ciało drgnęło niekontrolowanie. Krew, wycie, krzyk… Wszystko się ze sobą mieszało, a Crystal przeszywało niepokojące przeczucie, że wydarzyło się coś, czego aż bała się sobie przypomnieć. Najchętniej wróciłaby do stanu sprzed kilku chwil, kiedy wierzyła, że obudzi się pośrodku lasu, otoczona drzewami i kroplami orzeźwiającej rosy. Ale jej myśli były naznaczone wspomnieniami pełni, krwawej pełni i wiedziała, czuła, że musi jak najszybciej stanąć na nogi. Musiała to zrobić, chociaż otaczająca cisza, przerażała ją. 

Uniosła rękę, opierając mocno dłoń o ziemię i spróbowała się podźwignąć, ale od razu przewróciła się z powrotem. Jęknęła z bólu, zaciskając powieki jeszcze mocniej. Nie odważyła się otworzyć oczu, ale doskonale wiedziała, że jej noga jest złamana. Zagryzła zęby i spróbowała jeszcze raz. W swojej głowie słyszała przerażający krzyk, właściwie to nie jeden… Tym razem podniosła się na klęczki, krzywiąc się z bólu. Sapnęła wściekle, czując, jak łzy napływają jej do oczu. Powiew wiatru, chociaż był niezwykle delikatny, zdawał się być na tyle silny, że mógłby ją przewrócić, ale również przyniósł ze sobą cichy głos.

— Crystal.

Przeszedł ją dreszcz, ale wewnątrz nagle coś się uspokoiło. Spokój spłynął na nią niespodziewanie, a ona w końcu była w stanie otworzyć oczy. Słońce oślepiło ją natychmiast. Światło było tak intensywne, a jej oczy tak wrażliwe, że musiała mrugnąć kilka razy, nim plama, która zamajaczyła przed nią, zaczęła nabierać wyraźniejsze kształty. 

— Pani dyrektor — szepnęła, dostrzegając w tej postaci McGonagall. Dyrektorka stała naprzeciw niej, była ubrana w świeżą szatę, jednak tym razem wyjątkowo skromną, jak na nią. Trzeba było jednak przyznać, że i tak prezentowała się fantastycznie, biorąc pod uwagę, że minionej nocy otaczała się pyłem i krwią. Jedynie drżenie rąk, niecodziennie blada skóra, na której odznaczały się widoczne sińce pod oczami, obrazujące zmęczenie, którego nie dało się nie zauważyć, a także liczne zadrapania, które z pewnością udałoby się zlikwidować jednym, porządnym zaklęciem, zdradzały, że ostatnia potyczka nie należała do najłatwiejszych. Stała przed Crystal, trzymając coś w dłoniach i posyłając jej jedno z tych spojrzeń, na które pozwalała sobie w kilku nielicznych momentach, gdy zapominała, że jest nauczycielką. Lupin od razu poczuła się lepiej, widząc to najbardziej życzliwe i ludzkie oblicze dyrektorki. Crystal spróbowała podnieść się po raz kolejny, kompletnie niewzruszona tym, że klęczy zupełnie naga przed dyrektorką szkoły, a kobieta ruszyła w jej kierunku, widząc, jak dziewczyna krzywi się z bólu. Chris zamarła w bezruchu, widząc, że McGonagall wyciąga różdżkę zza pazuchy i nie wydając z siebie żadnego dźwięku, rzuca zaklęcie, które natychmiast usztywniło jej złamaną nogę, sprawiając, że mogła stanąć na równe nogi. Nie mogła co prawda przenieść całego ciężaru na złamaną nogę, ale była w stanie ustać prosto. McGonagall podeszła do niej i okryła kocem, tym samym, który zostawiła w swoim gabinecie, mając nadzieję, że Crystal skorzysta z niego po przemianie. Dziewczyna poczuła, jak ciepły materiał otula jej ciało, które nagle okazało się być potwornie zmarznięte. Pokryła ją gęsia skórka, ale jednocześnie ogarnęło ją poczucie bezpieczeństwa. — Wie pani co? — odezwała się zachrypniętym głosem, ignorując ból w całym ciele. — Napiłabym się teraz naszej herbaty.

— Jest to realne, moja droga — odparła McGonagall z nikłym uśmiechem, obejmując Crystal ramieniem, by pomóc jej ruszyć z miejsca. Lupin zrobiła pierwszy krok, wspierając się na dyrektorce. — Ale najpierw obejrzy cię madame Pomfrey. 

Crystal skinęła głową, czując, że faktycznie powinna odwiedzić Skrzydło Szpitalne. Pomijając złamaną nogę, najbardziej dokuczał jej ból na karku, a także na lewym boku, przez co z trudem przychodziło jej oddychanie. Im dłużej była przytomna, tym bardziej odczuwała wszystkie rany, które odniosła podczas pełni. Co było w sumie dość zabawne, bo chwilę wcześniej nie czuła zupełnie nic. Pozwoliła powoli prowadzić się McGonagall, która w żaden sposób jej nie pospieszała ani nie naciskała. Można było to odebrać jako troskę i wyrozumiałość, akceptację jej aktualnego stanu i jedynie chęć wsparcia. Crystal jednak czuła, że to było coś innego. Miała wrażenie, że dyrektorka nie chce przyspieszyć jej pojawienia się w zamku i być może nawet odwleka ten moment. Mimo że próbowała tego nie okazywać, Chris wyczuła w niej napięcie, które oczywiście było spowodowane tym, co wydarzyło się minionej nocy. 

— Coś się stało? — zapytała Crystal, zatrzymując się nagle, chociaż przy tempie, jakim pokonywały błonia, nie był to zbyt gwałtowny ruch. McGonagall spojrzała na nią spod przymrużonych rzęs, zaciskając usta w wąską linię, a potem jej wzrok uciekł za plecy Lupin. Sama również się obróciła. Pomyśleć, że niedawno po błoniach spacerowali roześmiani uczniowie. Teraz ta połać pięknej zieleni była rozryta, spomiędzy kępek traw, w większości wyrwanych z ziemi i rozrzuconych dookoła, wyzierały się place ciemnej gleby, które nadawały temu całemu ziemistemu pejzażowi wygląd przyprawiający o ciarki na plecach. Może to nie sama ziemia, ale jej kolor - ciemny, nie brązowy, a brunatny od krwi, która wsiąknęła tu przy blasku księżyca w pełni. Jej zapach wdarł się do nozdrzy Crystal, odbierając jej na chwilę dech, a ona zrozumiała, jak naiwne było to co powiedziała. — Głupie pytanie…

— Wiele się wydarzyło, ale teraz musisz odpocząć — odparła zdawkowo McGonagall i tym razem, delikatnie dała jej do zrozumienia, że powinny iść dalej. Tak też zrobiły, chociaż Crystal wciąż oglądała się za siebie, nadwyrężając bolący kark, jakby każdym ruchem na nowo otwierała jakąś ranę. Wiele się wydarzyło, to było pewne, a kiedy Crystal spoglądała za siebie na błonia, miała wrażenie, że oczami wyobraźni dopasowuje kolejne postacie do konkretnych miejsc, ich jakby kończyny na trwałe wyryły ślad po sobie w ziemi… A może to nie była wyobraźnia tylko wspomnienia, które przecież kotłowały się w jej głowie, nie pozwalając się w żaden sposób uporządkować. 

— Przemieniłam się jako ostatnia? — spytała Chris, uzmysławiając sobie, że słońce przecież wznosi się już bardzo wysoko na niebie, mogło być na chwilę przed południem. To przecież powinno od razu ją zdziwić. Była sama na polu bitwy. Nikogo poza nią… Oprócz McGonagall, ale ona zdawała się właśnie czekać na to, aż Crystal wróci do ludzkiej formy. Powinno to się stać z pierwszymi promieniami słońca, a ona dałaby połamać sobie różdżkę, że sierść straciła na chwilę przed przebudzeniem. Coś było nie tak… Coś w niej krzyczało, że powinna dowiedzieć się teraz jak najwięcej, ale z drugiej strony bała się zadawać pytania. 

— Eliksir przedłużył twoją przemianę — wyjaśniła McGonagall, robiąc to w sposób równie zdawkowy co poprzednio. Akurat dotarły do schodów prowadzących do wrót zamku. Na najwyższym ze stopni leżały starannie złożone ubrania, które dyrektorka podała Lupin, dając jej do zrozumienia, że powinna je natychmiast ubrać. W milczeniu przyjęła je i zaczęła się ubierać, czując doskonale każdy obolały mięsień. Spoglądała na zadrapania mniejsze i te znacznie większe, ale jej głowa nie rejestrowała faktu, że jest tak potwornie poobijana. Może gdyby wykazała w tym temacie więcej skupienia i zainteresowania zobaczyłaby, że to, iż stoi na równych nogach, z czego jedna była przecież złamana i jedynie magicznie usztywniona, było cudem. Zamiast poddać się własnemu oglądowi, uciekała myślami do obrazów w swojej głowie. Wycie, krzyki, widok krwi i gromów zaklęć… wszystko było niczym wycięte kadry, odpowiednio spreparowane, by przypisanie ich do konkretnej sytuacji stanowiło poważny problem. Gdy stanęła już ubrana, na powrót okryła się kocem, czując jak bardzo było jej zimno. A może to nie chłód, a coś innego przyprawiało ją o dreszcze. Twarze wykrzywione w bólu, krzyczące z przerażenia i wściekłości, pyski wilków, ich obnażone kły, ale też łagodne, przestraszone skomlenie… Tu było tylu ludzi, tyle wilkołaków. 

— A reszta? — zapytał, poprawiając koc i krzywiąc się z bólu, bo zbyt gwałtownie się poruszyła. 

— Są w zamku — odpowiedziała McGonagall, wspinając się na pierwsze stopnie. Chris już miała sapnąć wściekle, bo dyrektorka była w jej opinii zdecydowania zbyt małomówna i oszczędzała jej wiele szczegółów. Jednak nim to zrobiła, zrozumiała, że ona również nie sprecyzowała pytania. Kogo miała na myśli mówiąc reszta? Dla niej to było oczywiste… Reszta to reszta… czyli wszyscy. Czarodzieje i wilkołaki. Wszyscy razem. Jej sojusznicy na polu bitwy i ludzie wśród których się wychowała. Chciała wiedzieć, co się z nimi stało, ale McGonagall już otwierała wrota i najwidoczniej nie miała zamiaru marnować czasu na dodatkowe wyjaśnienia. A Crystal obawiała się, że odmiennie zrozumiały jej pytanie, że gdy wejdzie do zamku, zobaczy Potterów, Weasleyów, Blacków… Zobaczy swoich rówieśników, nauczycieli i dawnych członków Zakonu Feniksa. Nie będzie tam żadnego wilkołaka, bo czuła w kościach, że to czarodzieje wygrali tę bitwę. A to oznaczało, że mieszkańcy Wilczego Lasu musieli uciec, skryć się gdzieś by przeczekać najgorsze i wylizać się z ran. Ta myśl rozdzierała serce Crystal na pół. Nie mogła cieszyć się wygraną czarodziejów, bo przegrana wilkołaków ciążyła jej niczym kamień, który spoczął na dnie żołądka. Pozwoliła więc sobie zagryźć zęby, nie tylko z bólu i podążyła za starszą czarownicą, nie będąc pewna czy jest gotowa zmierzyć się z tym wszystkim. Wrota skrzypnęły przeraźliwie, a ona przestąpiła przez próg z duszą na ramieniu. 

— Crystal… — Usłyszała swoje imię i nim zdążyła rozejrzeć się po sali wejściowej, niespodziewanie znalazła się w czyimś żelaznym uścisku. Jęknęła cicho z bólu, ale ten, który na nią naskoczył, chyba wcale się tym nie przejął. Poczuła wokół siebie silne ramiona, zapach drewna i od razu zrozumiała, kto ją tak przywitał. Wypełniła ją niezrozumiała radość, wymieszana z zaskoczeniem. 

— Phil… — szepnęła cicho w jego ramię, dość niezdarnie odpowiadając na uścisk, a chłopak odsunął się od niej na odległość ramion. Wtedy mogła mu się przyjrzeć uważniej. Jednak tego nie zrobiła, bo kiedy spoglądała na młodego, barczystego mężczyznę, któremu dorównywała wzrostem tak, że mogli ze spokojem patrzeć sobie w oczy, to przypominała sobie wszystkie wilkołaki, które spotkała na polu bitwy. Phil i jego brat Willy, siostra Nancy - Betty, Talbot, na którego wspomnienie ogarnęła ją przerażająca wściekłość… Wodziła wzrokiem po jego pucołowatej twarzy, próbując wyczytać coś z bystrych oczu i dopiero wtedy dostrzegła, że jego zazwyczaj przydługie, rozczochrane i mocno przetłuszczone włosy skryte były pod grubą warstwą bandażu, który zakrywał większą część głowy, nachodząc również na prawe ucho. Dopiero teraz zrozumiała, że nie patrzy na Phila, chłopaka z lasu, który zawsze był obok, by może nie mówić zbyt wiele, ale wspierać i po prostu być. Teraz patrzyła na wykończonego mężczyznę, który od dłuższego czasu walczył nie tylko o siebie, ale również ze sobą. Wiedziała doskonale, że nie był na tyle głupi by poprzeć atak z własnej woli ani żeby też dać się zmanipulować. Nie odstępował od watahy, ale gdy tylko spotkali się na błoniach… Pamiętała to, dokleiła jeden z elementów chaosu, który kotłował się w jej głowie, w odpowiednie miejsce. Przypomniała sobie ból, ogromny i niemal machinalnie złapała się za kark, czując przez materiał, że nadal sączy się z tego miejsca krew. Skrzywiła się, ale fakt, że pamiętała siebie i Teda, a także to, że starli się z braćmi Wilson, którzy rozsądnie posłuchali jej, gdy kazała im uciec z pola bitwy, dodał jej nieco pewności siebie. Wtedy Phil wydawał się być w jednym kawałku, ale może później stało się coś jeszcze… — Jesteś cały? Twoja głowa…

— Dojdę do siebie, to tylko… — Phil machnął lekceważąco ręką, ale się nie uśmiechnął, tylko skrzywił, przez co mogła twierdzić, że jednak to nie taki łagodny uraz, ale Wilson nie powiedział nic więcej, bo tuż za jego plecami pojawił się ktoś inny.

— Reece! — wykrzyknęła, nie potrafiąc ukryć radości na widok tego niepoważnego hipisa. Wyglądało na to, że w przeciwieństwie do Phila jest w jednym kawałku, nie licząc sporej ilości zadrapań i krwawych śladów po pazurach, które wyglądały na świeże. Podejrzewała, że O’Neili nie pozwolił nikomu obejrzeć swoich ran i zrobił to z pewnością z tylko sobie znanych i absurdalnych powodów. Wyglądał jak siedem nieszczęść, czyli jak zwykle. I nawet poharatana twarz nie zmieniała tego faktu. Crystal rzuciła się na mężczyznę, obejmując mocno w pasie i pozwalając by otoczył ją zapach tytoniu, zielska i ostrej wody kolońskiej. Kolejny element, a nawet wiele elementów odnalazło swoje miejsce. Kolejne przebłyski pojawiły się w jej pamięci, widziała Reece’a biegnącego na ratunek każdemu, kto tego potrzebował, robił to w sposób chaotyczny i nieprzemyślany, a jednak skuteczny. Z resztą to jemu przecież wiele zawdzięczali, to on nadstawiał karku, będąc blisko Benjamina Riversa. To na jego poczochranym łbie spoczywała tak wielka odpowiedzialność. Crystal ścisnęła go mocniej, wspominając tego wiecznie pijanego lekkoducha, który grał na gitarze w swoim hamaku, ale potem od razu pomyślała o Vii, o tym, że to Reece odprowadził do niej Tracy po wygnaniu i o tym, że przecież znał on całą prawdę o jej ojcu, bo sam był czarodziejem. Odskoczyła od niego, stawiając intuicyjnie ciężar na zdrowej nodze i trzepnęła go mocno w głowę. 

— Za co to, młoda? — syknął, łapiąc się w miejsce uderzenia, a Chris pokręciła głową, marszcząc czoło. Naprawdę jeszcze o to pytał? 

— Za to, że nie powiedziałeś, że jesteś czarodziejem! — wykrzyknęła z oburzeniem, zerkając na niego spod byka, ale nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. Widok Reece’a i Phila w jednym kawałku przyniósł jej ogromną ulgę. Przez chwilę poczuła się bezpiecznie, a kiedy O’Neili wyciągnął zatknięty za uchem papieros i beztrosko go odpalił, miała wrażenie, jakby znów była na polanie w Wilczym Lesie. Pomyśleć, że prawda była zgoła inna. Uśmiech zbladł, a ona jeszcze raz przyjrzała się chłopakom, upewniając się, że ich obecność tutaj nie jest tylko złudzeniem. — Trzymacie się jakoś?

Nie odpowiedzieli, a może to ona tej odpowiedzi nie usłyszała. Jej wzrok powędrował dalej i wprawił w niemałe zdziwienie, które niemal nie sprawiło, że zachwiała się niebezpiecznie. Sala wejściowa przypominała obóz uchodźców. W każdym kącie i wnęce cisnęli się mieszkańcy Wilczego Lasu na rozłożonych kocach i pledach, które z pewnością nie pochodziły z magazynów szkolnych, ponadto skrywali za sobą bagaże, które najwidoczniej dźwigali ze sobą przez cały przemarsz. Widziała ludzi, których doskonale znała, gromadzili się rodzinami, jakby bali się, że zaraz ktoś spróbuje ich rozdzielić i zrobić Merlin jeden wie co. Widziała Maxwellów, Irvinów, od razu zwróciła uwagę na państwa Brown, którzy trzymali się blisko Feeneyów. Tam właśnie dostrzegła Betty, siostrę Nancy, która wypłakiwała oczy w ramię swojego męża. Wilsonowie siedzieli tuż koło schodów, Willy spoglądał w posadzkę, jakby nie chciał do siebie dopuścić żadnego impulsu, a może przeciwnie nasłuchiwał z uwagą. Za nimi dostrzegła przeklętego Talbota, który jako jedyny chyba nie siedział z rodziną a w znacznym oddaleniu przy wejściu do Wielkiej Sali. 

Wszyscy wyglądali na skołowanych, spoglądali nieufnie na czarodziejów, jakby zaraz ci mieli ich zaatakować. Dostrzegła, że mało kto wygląda na równie zdrowego, co Phil. I doszła do wniosku, że Wilson musiał pozwolić zaleczyć większość ran magicznie. Inni ratowali się sami, dość niechętnie przyjmując pomoc od krążących między nimi czarodziejów. A ci próbowali jak mogli, chociaż po nich również widać było brak zaufania i niepewność, ich przewagą było to, że byli u siebie. Widziała Ginny, która razem z Hermioną, Angeliną i matką Victorie, rozdawała koce, ręczniki i bandaże tym, którzy chcieli je w ogóle przyjąć. Z kolei profesor Dunbar podchodziła do każdej grupy po kolei i próbowała zachęcić wilkołaki by weszły do Wielkiej Sali i zjadły coś. Zapach ciepłego posiłku był wręcz hipnotyzująco kuszący, a Crystal dziwiła się ich uporowi, bo solidarnie nikt nie skorzystał z propozycji. Może naprawdę niczego nie chcieli od czarodziejów, a może zniechęcało ich to, że właśnie z tamtej strony dochodziły rozmowy obrońców zamku. Z miejsca, w którym stała Chris, dostrzegała tam rude czupryny Weasleyów i kilka innych osób, a przy wejściu stała McGonagall, która rozmawiała o czymś szeptem z Flitwickiem i Longbottomem. Lupin nawet nie zauważyła, kiedy dyrektorka od niej odeszła. Kobieta zerknęła w ich stronę, a Crystal przyglądała się jej przez chwilę, ale miała wrażenie, że to ktoś inny nie spuszcza z niej wzroku. 

— O’Neili, jeszcze raz zapalisz w zamku, to cię wyrzucę — zawołała głośno dyrektorka, dostrzegając, jak Reece wypuszcza beztrosko dym z ust. Wrzask starszej czarownicy nie zrobił na nim takiego wrażenia, jaki chyba miał, bo twarz O’Neili’ego złagodniała w wyrazie błogiej nostalgii. Pokręcił głowa i uśmiechnął się, mówiąc niezbyt dyskretnie:

— Stara, dobra McGonagall…

— Ja ci dam stara… — zagrzmiała głośniej dyrektorka, sprawiając, że również na twarzy Crystal pojawił się dziwnie błogi uśmiech. Wyciągnęła odpalonego papierosa z ust i niewiele myśląc zaciągnęła się, pozwalając by dym wypełnił jej płuca, a gdy go wypuściła, rzuciła niedopalonego papierosa na posadzkę w akompaniamencie rozczarowanego, pełnego wyrzutu okrzyku McGonagall: — Panno Owen!

— Gdzie Ian? — zapytała, spoglądając na Phila, bo aż dziwnym było dla niej, że ten nie kręcił się gdzieś z Riversem. I dopiero wtedy zrozumiała, że nigdzie nie ma Iana, zresztą nigdzie nie dostrzegła ani jego, ani Teda czy rodziców, ani swoich przyjaciół i rówieśników. A było to z pewnością dziwne, biorąc pod uwagę, że Hogwart otworzył swe wrota dla wszystkich wilkołaków i czarodziejów. Gdzie oni wszyscy byli?

— Medycy go zabrali — odpowiedział Phil, krzywiąc się nieznacznie i wskazując na bandaż na głowie. Zrozumiała, że być może on go tam odprowadził i przy okazji wpadł pod różdżkę madame Pomfrey, która go sprawnie połatała. Ale skoro Ian musiał być pod okiem uzdrowiciela, to oznaczało jedno.

— Jest ranny?

— Nie pamiętasz? — zdziwił się Wilson, rzucając zaniepokojone spojrzenie Reece’owi, który jednak przyglądał się uważnie Crystal. Cóż powinna przecież pamiętać, wilkołaki takie jak ona zachowywały świadomość w trakcie pełni i doskonale pamiętały, co się działo. Ale znała jeden wyjątek. Wiedziała, że Ted przez ostatnie dwie pełnie nie był sobą i również nie za wiele pamiętał ze swojej przemiany. Ona była pewna, że całkowicie panowała nad swoimi instynktami w skórze wilka, ale…

— Wszystko mi się miesza… — przyznała dość niezgrabnie i jakby ze wstydem. Starała się sobie przypomnieć, co Ian robił podczas bitwy. Wszystko wciąż było dla niej jak za mgłą. I teraz, patrząc na reakcje chłopaków, zaczynała się tym mocno martwić. Czy to z nią było coś nie tak? Czy może to wszystko wina eliksiru, który przyjęła? Powinien przecież jedynie przyspieszyć jej przemianę, a on zrobił nie tylko to, ale również wydłużył jej pobyt w wilczej skórze. Czy mógł również namieszać jej w głowie? Może powinna pomyśleć dwa razy nim go wypiła… Ale przecież pomyślała nie dwa, nie trzy, a nieskończoną ilość razy. Była pewna tego, co robiła i nie żałowała. Potrzebujesz się tylko skupić, powiedziała sama do siebie. Pamiętała Iana, który zaatakował wilkołaki od strony chatki Hagrida, pamiętała, że walczył dzielnie i chociaż nieraz już widziała, jak się pojedynkował, to nigdy w taki sposób. Biła od niego niemożliwa do opisania siła. Zawsze był silny, ale to był inny rodzaj siły… Pamiętała, że w pewnym momencie chciała mu pomóc, czuła, że jeśli tego nie zrobi to stanie się coś przerażającego, a potem przypomniała sobie coś jeszcze. — Słyszałam wycie…

— Rivers zabił Benjamina — odparł bez ogródek Reece, a jego głos uderzył w Crystal z taką mocą, że niemal odebrało jej dech. Czy to mogła być prawda? Dlaczego nikt jej o tym nie powiedział? Dlaczego sama się nie domyśliła? Przecież rozmawiała o tym z Ianem. Mówiła mu, że Benjamin nie odpuści i będzie walczył do ostatniego tchu. Powiedział jej wtedy, że on również nie ma zamiaru się poddać. Wiedziała, że gdy na błoniach spotka się dwóch Riversów, to jeden z nich nie wyjdzie z tego żywy. I teraz pamiętała doskonale, że to wtedy chciała pomóc Ianowi, gdy widziała, że zmierzał w stronę swojego ojca, jakby pchał się wprost w ramiona śmierci. Bała się, że nie podoła, że jego ojciec okaże się silniejszy, a jednak… W głowie wciąż słyszała to przerażające wycie, które nawet w tej chwili mroziło jej krew w żyłach. Teraz zrozumiała, co to było. Ian dał wszystkim do zrozumienia, że ich przywódca zginął, a jego miejsce zajął ktoś nowy i to właśnie on teraz stoi na ich czele. 

— Benjamin nie żyje… — szepnęła z nieskrywaną ulgą, jakby ten fakt miał rozwiązać wszystkie ich problemy. Benjamin Rivers w ostatnim czasie przynosił same szkody dla ich watahy, a nawet posunął się do tego by ryzykować ich życie dla własnego widzi mi się. To, że zniknął, było prawdziwym błogosławieństwem, nawet jeśli musiało się to stać w taki sposób. Crystal zrozumiała, że będzie musiała porozmawiać o tym z Ianem, bo ten przez większość swojego życia wręcz wielbił ojca, a ostatniej nocy to on odebrał mu życie… I pewnie dalej walczyłyby w niej ulga i radość, ze współczuciem i niepewnością, gdyby nie Phil, który z dziwnym wyrazem twarzy powiedział:

— Dan też.

Znieruchomiała na chwilę. Głos Phila i sposób w jaki przekazał jej tę informację, sprawił, że żołądek wywrócił jej fikołka. Nie wszystko do niej dotarło od razu… W pierwszej chwili zachciało jej się płakać, bo patrząc na Phila, miała wrażenie, że właśnie przekazał jej informację o niespodziewanej śmierci jednego z nich, jednego z ich przyjaciół. Zginął Dan, najlepszy przyjaciel Iana, ten sam, który choć wredny, narcystyczny i nieokrzesany, zawsze był z nimi… Ale gdy żal ścisnął jej gardło przypomniała sobie jego kły zaciskające się na czyimś ciele, złowrogie warczenie, poczuła krew, tę z ran, które to ona mu zadała, ale też tą, którą on jej utoczył. Złapała się za bok i syknęła z bólu, nie potrafiąc się powstrzymać. To nie był Dan… To był Morton, nieludzka bestia, która zamordowała swojego ojca, nawet jeśli był tylko człowiekiem, który go wychowywał, pragnął zabić Iana i niemal mu się to udało oraz przyczynił się do wielu krzywd minionej pełni… Morton był potworem, a ona pałała do niego taką nienawiścią, że aż zawstydziła się na myśl, że mogła go przed chwilą żałować. Wiedziała, że to on niemal ją dobił, że większość tych ran, które poniosła, była z jego winy. Zadrżała na wspomnienie chwili, w której złapał ją za łapę i z przerażającą łatwością wykręcił, łamiąc ją w pół. Ktokolwiek go zabił, zazdrościła mu… 

— Twoi rodzice go wykończyli — dodał Reece, odwracając wzrok. Nie dostrzegła tego, bo od razu przypomniała sobie, jak jej mama pojawiła się w ostatniej chwili, kiedy ona walczyła z Mortonem. Meg była bezwzględna, gdy stanęła w jej obronie, a ona mimo ran próbowała wspomóc swoją mamę w tym starciu, a tata… Pamiętała, że walczył, wspomagał czarodziejów, widziała go z Potterem i Blackiem, ale mgła, która osiadła na jej wspomnieniach, nie pozwalała dotrzeć do chwili, w której i on zaczął walczyć z Mortonem. Musiało się to stać po tym, jak straciła przytomność… Cokolwiek się stało, uratowali jej życie. Musiała ich znaleźć jak najszybciej.

— Gdzie oni są?

Ten moment, nie wiadomo czy zupełnie świadomie, czy też nie, wybrała sobie McGonagall by podejść do nich i z poważna miną powiedzieć:

— Crystal, chodź ze mną.

Nie czekała na nią, ruszyła bez dalszej dyskusji w stronę schodów i zaczęła się po nich wspinać. Chris zrozumiała, że nie ma tutaj miejsca na dyskusję. Wyminęła chłopaków i kuśtykając, zaczęła gonić dyrektorkę, która była już w połowie wspinaczki. Lupin zaczęła czuć ból w każdej kończynie, a już zwłaszcza w złamanej nodze, która choć usztywniona wciąż dawała o sobie znać. Gdyby nie zaklęcie McGonagall to z pewnością nie byłaby w stanie się ruszyć, ale teraz, gdy musiała niemal ścigać starszą kobietę, chciała krzyczeć z bólu i irytacji. 

— Gdzie moi rodzice? — zapytała, sapiąc ciężko, jakby nie wspięła się tylko po schodach, a przebiegła co najmniej kilkanaście mil. McGonagall zwolniła, chociaż Chris liczyła, że zatrzyma się chociaż na chwilę. Zamiast tego odparła znów aż nazbyt lakonicznie:

— Właśnie do nich idziemy.

— Kto jeszcze zginął? — spytała prosto z mostu i syknęła wściekle, gdy zbyt mocno nastąpiła na złamaną nogę. Przerażające myśli zaczęły krążyć jej po głowie. Powiedzieli jej, że Ian jest pod opieką uzdrowiciela, więc zapewne był w Skrzydle Szpitalnym, ale gdzie była reszta? Nie było śladu po jej rodzicach, Tomson-Jonesach, Tedzie i jego matce, ani po pozostałych. Ich nieobecność ją przerażała. Te okruchy ulgi, które poczuła na widok Phila i Reece’a już dawno wyparowały. Musiała się upewnić, musiała wiedzieć, że wszyscy żyją. Zbyt pięknym byłoby, gdy podczas ich walki zginęły tylko dwie, okropne osoby, które swoim zachowaniem na to zasłużyły. Na błoniach bała się zadawać pytania, ale teraz potrzebowała odpowiedzi. — Pani dyrektor, ile osób zginęło?

— Dwie… — odparła McGonagall, zatrzymując się w końcu, jednak nie odwróciła się w stronę Chris. Było to dziwne, bo chociaż tuż po przebudzeniu Crystal, dyrektorka była spięta, to potrafiła okazać jej wyrozumiałość, teraz już tego zabrakło.

— Tylko… — szepnęła z ulgą, chociaż wciąż nie mogła pozbyć się tego niewyobrażalnego strachu o swoich najbliższych. Ta wiadomość jednak była tak dobra, że niemal wywołała uśmiech na jej twarzy. I dobrze, że tak się nie stało, bo gdy McGonagall w końcu się obróciła, spojrzała na Crystal z naganą i poprawiła:

— Aż.

Dreszcz przeszedł jej po plecach i był już nie tyle nieprzyjemny, co bolesny. McGonagall miała rację, jak Crystal mogła być tak bezwzględna. Plan był inny, miało przecież nie być żadnych ofiar, ale nie wszystko potoczyło się tak, jak zamierzali. Nikt nie powinien był zginąć, nawet jeśli tyczyło się to Benjamina i Mortona. Spuściła zawstydzona wzrok, ale jednocześnie zacisnęła pięści. Nie rozumiała złości McGonagall, a już z pewnością nie rozumiała tego, czemu ta złość była skierowana w jej osobę. Nie zrobiła przecież nic ponad ochronę swoich najbliższych.

— Co jeszcze się stało? — spytała hardo, wbijając paznokcie we wnętrze swoich dłoni. McGonagall nie sprawiała wrażenia, że chciała jej odpowiedzieć, dlatego zadała kolejne pytania: — Dlaczego wilkołaki są w zamku? Gdzie są rodzice? Gdzie pozostali? — Kiedy McGonagall wciąż milczała, Chris nie panując już nad sobą, krzyknęła: — Zasługuję na odpowiedzi!

— Zasługujesz na naganę — odparła równie gniewnie McGonagall, a Crystal miała wrażenie, że na nowo przeżywają swoją posylwestrową kłótnię. — Wy zasługujecie… — McGonagall pokręciła głową, zaciskając nerwowo usta, jakby powstrzymywała się od powiedzenia czegoś, czego mogłaby żałować. Zmierzyła Crystal od stóp do głów, a w jej spojrzeniu Lupin mogła dostrzec rozczarowanie. — Wydawało mi się, że akurat ty doskonale rozumiesz ryzyko — wymamrotała, ale zabrzmiało to raczej jak złowrogie syknięcie, od którego Chris poczuła na obolałym ciele gęsią skórkę. Przecież doskonale rozumiała… Jak nikt wiedziała, o co muszą walczyć. Skąd więc te wyrzuty? — Byłam naiwna twierdząc, że wytrzymasz w moim gabinecie i nie będziesz narażać swojego życia. Płynie w tobie gorąca krew, tak samo jak w Tedzie — stwierdziła ostro kobieta, a porównanie do przyrodniego brata wyjątkowo ubodło Chris. Tego akurat McGonagall mogła sobie oszczędzić. Jednak dyrektorka była już w takich nerwach, że być może nie miała zamiaru się w żaden sposób miarkować. — Ale na Merlina, ryzykować życie swoich przyjaciół? 

— To była ich decyzja… — wyszeptała powoli, niemal sylabizując to jedno, krótkie zdanie. Zrozumiała teraz, o co chodziło dyrektorce. Tylko czemu nikt nie rozumiał, że to właśnie o tych przyjaciół się teraz zamartwiała, że to o nich pytała… Nie mogła się nie zgodzić z McGonagall, ale jednak nie potrafiła od tak przyznać jej racji. Ona nie chciała mówić prawdy swoim znajomym, to był szalony pomysł Teda, jego głupota, w którą sama na początku nie mogła uwierzyć. Jednak gdy już wszystko się wydało, gdy przyznali się do bycia rodzeństwem, a także wilkołakami, to ich rówieśnicy sami zadeklarowali chęci do walki. Jak miała im odmówić, skoro sama zamierzała złamać wszystkie zakazy dorosłych. 

— To trzeba było im wybić ją z głowy — rzuciła w złości McGonagall, ale gdy to powiedziała, pokręciła głową, biorąc głębszy oddech dla uspokojenia. Chris wewnętrznie czuła, że powinna przyznać rację, ale nie rozumiała dlaczego… Wciąż wspomnienia minionej nocy były przykryte mgłą. Może gdyby przypomniała sobie wszystko, byłoby inaczej, ale wspomnienia wracały stopniowo. Nie miała więc argumentów by odeprzeć atak McGonagall, która wciąż nie dawała jej spokoju. — Rozumiem, że prawdy nie dało się ukryć przed panną Luccatteli albo przed rodzeństwem Tomson-Jones, ale reszta? 

— Domyślili się, że smocza ospa to przykrywka — odparła od razu, jakby chciała zrzucić winę na McGonagall, która była przecież pomysłodawczynią tego fortelu. Nie przewidzieli tego, że nawet ktoś tak głupi jak Grace domyślił się prawdy, gdy będzie próbowała się wymigać z transmutacji i zasymuluje chorobę. — Chcieli pomóc…

— Nie pomogli — stwierdziła chłodno McGonagall, a Chris zachwiała się na swojej złamanej nodze. Czuła się tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł lodowatej wody. Nie pomogli… Bolesne stwierdzenie, ale gdy tylko Lupin je usłyszała, przypomniała sobie, jak bariera ochronna padła, gdy jej przyjaciele przyłączyli się do walki. — Być może ta bitwa skończyłaby się inaczej, gdyby nie wasz niepoważny plan.
— Co ma pani na myśli? —  zapytała niepewnie. Jak inaczej miała skończyć się ta bitwa? Przecież wygrali… I wtedy, zupełnie niespodziewanie zaczęła sobie przypominać. Wszystko powoli zaczęło się łączyć w całość, a przynajmniej częściowo. Pamiętała swoją przemianę, to fantastyczne uczucie, kiedy stanęła na czterech łapach, czując to, co z czystym sumieniem mogła nazwać prawdziwą wolnością. Pamiętała widok mieszkańców Wilczego Lasu, szydercze słowa Benjamina i trzy wilkołaki, które stanęły im na drodze. Pamiętała, jak wraz z pierwszym blaskiem księżyca i przemianą, mama i Reece zaatakowali, rozbijając szeregi wilkołaków. Pamiętała doskonale, że gdy biegła na błonia, ojciec walczył z Benjaminem, Ian z Mortonem, a Teddy odpychał wszystkie wilkołaki, które spotykał na drodze by oddalić ich od budynku szkoły. Pamiętała to krótkie, zdecydowanie za krótkie spotkanie z matką i to, jak mówiła jej, że ją kocha, a potem rozdzieliły się niemal na całą bitwę. Pamiętała zderzenie z Talbotem, którego w tej chwili szczerze nie znosiła. Kazała mu uciekać, a on i tak wrócił… Pamiętała ten feralny moment, gdy bariera ochronna padła i pamiętała, że biegła ile tchu by ochronić Tony’ego i Liz przed kompletnie ogłupioną Betty. Pamiętała, że jej się udało, ale mimo to przed oczami pojawił jej się obraz przyjaciółki, niemal słyszała jej krzyk i widziała wilcze szczęki zaciskające się na jej ramieniu. Już nie pojmowała, co kiedy się wydarzyło, przypomniała sobie, jak Teddy ewakuował Liz z pola bitwy na własnych plecach, ale ona nie zdążyła do niej dotrzeć. Spojrzała przerażona na McGonagall, doskonale wiedziała, co znaczy ugryzienie wilkołaka i co z tym się wiąże. — Lizzy… 

— Nie tylko ona — przyznała smutno McGonagall, a cała złość jakby z niej uleciała. Crystal pokręciła głową, nie dopuszczając do siebie tej informacji, chociaż jej wspomnienie było tak wyraźne, że nie mogła mu zaprzeczyć. 

— Mówiła pani, że są tylko dwie ofiary. 

— Dwie osoby zginęły — poprawiła ją McGonagall, wzdychając ciężko — ofiar jest znacznie więcej. — Lupin zrobiła wielkie oczy, rozumiejąc, że wszyscy, których do tej pory nie spotkała są tymi ofiarami. Jej wzrok powędrował za plecy McGonagall na sam koniec korytarza, gdzie było wejście do Skrzydła Szpitalnego, gdzie obie przecież zmierzały. To tam musieli być, tam ich ratowano. Zebrała się w sobie, chociaż czuła, że kolejny ruch powali ją na łopatki, ale nie potrafiła tu stać, kiedy oni tam… — Poczekaj, Crystal. 

— Muszę do nich iść — sprzeciwiła się natychmiast, próbując wyrwać się z uścisku kobiety, która zamknęła dłoń na jej ramieniu. Chris spojrzała jej prosto w oczy i dostrzegła już nie złość czy rozczarowanie, to było coś znacznie gorszego, coś co kazało jej myśleć, że jest znacznie gorzej niż myślała. Widziała smutek i bezradność…

— Zanim to zrobisz, chcę cię przygotować do tego, co zobaczysz — przemówiła tonem pełnym powagi, przyprawiając Crystal o kolejny dreszcz, który boleśnie przebiegł jej po karku. Czuła, że jej ubrania, chociaż świeże już zdążyły przykleić się do jej ciała i nasiąknąć krwią. Nie interesowało jej to jednak. Własne rany i brudne ciuchy były najmniejszym zmartwieniem, gdy McGonagall wpatrywała się w nią ze śmiertelną powagą. — Wielu z nas odniosło niegroźne rany, ale kilka osób… 

— Proszę mówić — wyrzuciła z siebie, ledwie otwierając usta. Nie była gotowa usłyszeć tego, co miała jej do przekazania dyrektorka, ale musiała się z tym zmierzyć, bo inaczej wykończą ją nerwy i być może błędne domysły. Kobieta wzięła głęboki, choć przerywany oddech i zaczęła mówić:

— Ezra Lennox został zrzucony z miotły, połamał się i został dotkliwie pogryziony, panna McLaggen również została ugryziona, tak samo jak Elizabeth, nie wspominając już o Siennie Foley — powiedziała bez zająknięcia, jakby chciała to zrobić jak najszybciej i nie można było jej się dziwić. Nikt nie chciał przekazywać takich wieści. McGonagall zwilżyła nieco wargi, a uścisk jej ręki na ramieniu Lupin zelżał. — Najgorzej jest jednak z panną Dawson, madame Pomfrey nie jest pewna czy z tego wyjdzie. — Katie Dawson, dziewczyna, której nawet miało tu nie być, przemknęło przez myśli Crystal, nim McGonagall powiedziała najbardziej niepokojące zdanie. — Nie mamy pewności czy wszyscy przeżyją zakażenie likantropią…

— Ktoś jeszcze? — spytała Chris, zaciskając zęby, a McGonagall z trudem skinęła głową.

— Kingsley — rzuciła krótko, a potem, gdy wzięła kolejny głęboki wdech, kontynuowała: — Próbował uratować Lennoxa, ale było już za późno. Dla nich obu. — Lupin oddychała niemal spazmatycznie po tych rewelacjach, które właśnie na nią zrzucono, a to nie był koniec złych wieści. — Jest coś jeszcze, Crystal… — McGonagall niemal szepnęła, jakby nie chciała wypowiedzieć tych słów na głos. Tym razem zrobiła to w inny sposób, współczujący, pełen smutku, który w ciągu sekundy wlał się w serce Crystal. Co jeszcze mogło się stać?, zastanawiała się nerwowo, próbując sobie przypomnieć coś jeszcze. I wtedy, dokładnie w tej samej chwili, w której odezwała się dyrektorka, oświeciło ją. — Twoi rodzice… 

— Mama… — szepnęła, gdy obrazy z ostatniego pojedynku z Mortonem zaczęły zalewać jej głowę. Serce boleśnie przyspieszyło, każda rana zaczęła ją palić tak, jakby posypano je solą. Ruszyła przed siebie wymijając McGonagall i ignorując jej prośby, by poczekała. Musiała jak najszybciej znaleźć swoich rodziców, jak najprędzej sprawdzić co u mamy. Słowa innych niemal echem odbijały się w jej głowie, mieszając się ze sobą. Twoi rodzice wykończyli Mortona… Jej mama poświęciła się dla niej, rzuciła się w jej obronie, gdy Crystal nie miała już sił by dalej walczyć. Zginęły dwie osoby, ofiar jest znacznie więcej… Żyła, oboje żyli. Jej rodzice żyli i tego powinna się trzymać. Pożałujesz, że tknąłeś moją córkę… Maggie nie zawahała się nawet chwili, od razu rzuciła się na Mortona, chociaż była dużo mniejsza i słabsza. Walczyła z nim jak równy z równym, nie dając za wygraną. Crystal pamiętała, jak po sierści jej mamy obficie spływa krew, gdy Morton rozciął jej skórę wzdłuż kręgosłupa, ale nawet wtedy się nie poddała. Nie poddawała się aż do chwili, gdy ten potwór wbił pazury głęboko w ciało Meg, wznosząc ja wysoko nad ziemią… Crystal pamiętała to doskonale, ten widok wyrył się w jej świadomości, a mgła, która łaskawie zakryła to wspomnienie przed nią, rozwiała się już zupełnie. Już nigdy nie pozbędzie się widoku ciała matki na tle zachodzącego księżyca i tej krwi… Gdyby nie zjawił się wtedy jej ojciec… Mama uratowała ją, a tata ochronił je obie. To była ostatnia rzecz, którą pamiętała, nim milczenie nocy przerwało zwycięskie wycie Iana, a Crystal straciła przytomność… 

Dziewczyna cudem dopadła do drzwi Skrzydła Szpitalnego, całe jej ciało, obolałe i niemal skatowane drżało od nadmiaru wysiłku, który wygrywał z resztkami adrenaliny. Pchnęła je całą siłą, która jej została i z przerażeniem rozejrzała się po pomieszczeniu. W środku było pełno ludzi, chociaż Chris nie zakodowała, kto dokładnie tam był, ignorując każdą twarz, która nie należała do przynajmniej jednego z jej rodziców. Odurzył ją zapach eliksirów, silny i duszący, a dźwięk nierównych oddechów, zwłaszcza tych, którzy leżeli za zasłoniętymi parawanami, dudnił jej w uszach. Przebiegła wzrokiem całe pomieszczeniee i dopiero na najbliższym łóżku, które jako jedyne nie było osłonięte, a wokół którego, choć w bezpiecznej odległości, gromadziło się najwięcej osób, dostrzegła bladą postać swojej mamy i trwającego przy jej boku ojca. 

— Mamo, tato… — wychrypiała z trudem, ledwie trzymając się na nogach. Czuła, że spojrzenia wszystkich padły właśnie na nią, ale to nie było ważne. Liczyło się to, że ojciec uniósł głowę, odrywając wzrok od swojej żony i skierował go na Crystal. Zamarł, jednak chwilę później dźwignął się na równie nogi, niepewnie robiąc krok, jakby wahał się czy może odejść chociażby na najmniejszą odległość od Maggie. Crystal również nie chciała by ją opuszczał, a ona sama pragnęła, jak najszybciej znaleźć się przy nich. 

— Chris… — Remus mruknął tak ochrypłym głosem, że ledwo przypominał tak dobrze znane Crystal brzmienie, a mimo wszystko to jedno słowo, wypowiedziane przez jej tatę sprawiło, że kompletnie się rozpłynęła i cała hardość natychmiast zniknęła. Jęknęła żałośnie, spoglądając na ojca, który wyglądał beznadziejnie. Był chyba jedyną osobą, nie licząc samej Crystal, która nie zrzuciła z siebie brudu z pola bitwy… Co prawda Remus narzuciła na siebie pierwsze lepsze ubrania, niedbale i nierówno zapiął guziki koszuli, która i tak natychmiast nasiąknęła krwią i potem. Przez to można było z łatwością dostrzec, gdzie odniósł rany, ale chyba nie były zbyt dotkliwe, a przynajmniej były niczym w porównaniu do bólu, który był wypisany na jego twarzy. Posklejane włosy opadały mu na czoło, chociaż na widok córki spróbował zaczesać je gładko do tyłu, by chyba jedynie z podświadomej potrzeby doprowadzić się do porządku. Na marne, ten gest właściwie tylko pogorszył całą sprawę, bo odsłonił całą twarz Lupina. Wydawał się w ciągu jednej nocy postarzeć przynajmniej o dekadę. Policzki zapadły się, na brodzie wciąż można było dostrzec pył, który na niej osiadł, cienie pod oczami odcinały się na bladej skórze, a ponadto pod lewym okiem widać było sporej wielkości, intensywnie czerwony krwiak, który zlewał się z bordową posoką ściekającą spomiędzy jego włosów. Od razu można było się domyśleć, że Remus nie pozwolił się opatrzyć ani już tym bardziej odciągnąć od łóżka żony. Więc zabrzmiało to całkiem ironicznie, gdy omiótł ją zmęczonym, niemal sennym i łzawym spojrzeniem oczu, które wydały jej się zupełnie wyblakłe oraz pozbawione blasku i powiedział z powagą: — Jesteś ranna. 

— Co z mamą? — spytała, ignorując oczywiste stwierdzenie, wypowiedziane przez ojca. Zrobiła dwa niepewne kroki, zastanawiając się czy jej pokiereszowana noga zdoła ją utrzymać, a dodatkowo bała się, że jeżeli podejdzie za blisko to, wszystko to, co właśnie widziała, stanie się jeszcze prawdziwsze. Okropna gula pojawiła jej się w gardle, pozbawiając ją na chwilę możliwości swobodnego oddychania. W białej pierzynie dostrzegała najpiękniejszą i najwspanialszą kobietę na świecie, która teraz zdawała się blaknąć z każdą sekundą. Spoglądała na swoją mamę, kobietę, która sprowadziła ją na ten świat i uratowała, kobietę, która zawsze tętniła życiem i tryskała radością. Teraz zdawała się spać, chociaż i tak była zbyt cicha i spokojna, jak na tak energiczną osobę, jaką była. Crystal naprawdę chciała wierzyć w to, że jej mama jedynie odpoczywa, że zaraz się obudzi i uśmiechnie w ten niezwykły sposób, który był jedynym remedium na rozwianie tych wszystkich ciemnych chmur, które nad nimi zawisły, ale widziała przeszywający ból w oczach ojcach, a Maggie choć na jej twarzy nie było zbyt wielu ran, które mogłyby zdradzić, jak ciężki jest jej stan, nie licząc jednej, podłużnej rany przechodzącej od skroni, przez nos i usta aż do żuchwy, zdawała się być wyzuta z esencji życia, o czym świadczyła jej szara i niemal cienka jak papier skóra. Do tego ten zapach, który unosił się dookoła niej, zapach świeżej i zaschniętej krwi… Crystal zrobiła jeszcze jeden krok, stając u szczytu łóżka i oparła się o jego ramę, mocno zaciskając na niej palce. Włosy mamy, które zawsze były nieco ciemniejsze niż Crystal i taty i mimo upływu lat nie bardzo traciły swój odcień, pozwalając jedynie nielicznym srebrnym nitkom wplątać się w ich pasma, w ciągu tych kilku godzin zdawały się niemal całkowicie posiwieć. Chris przełykając z trudem ślinę, doszła do wniosku, że starczyła jedna noc, by jej rodzice postarzeli się tak bardzo, że przyprawiało ją to o ból serca. Mimo woli wpuściła do głowy myśl, że patrzy teraz na swoich rodziców, którzy stanęli na granicy życia, a kostucha stała tuż za progiem… Nie wiedziała tylko co zrobić, by oszukać śmierć i zatrzymać rodziców przy sobie. — Wyjdzie z tego? 

— Nie widzę innej możliwości — odezwał się ochrypłym głosem, robiąc niepewny krok i stając obok Crystal, i tak jak ona zacisnął palce na ramie łóżka. Był przerażająco nieobecny, jakby niewielka część jego świadomości została w ciele i wymagała najwyższego wysiłku w podejmowaniu kolejnych działań. Chris czuła dokładnie to samo. Bo chociaż jeszcze chwilę wcześniej, wspinała się na wyżyny swoich aktualnych możliwości, by jak najprędzej znaleźć się przy rodzicach, to teraz ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Tata, ten sam, który na kilka godzin przed pełnią obiecał jej, że będą w trójkę razem i ściskał ją mocno, teraz spoglądał na swoją żonę spojrzeniem pełnym łez, nie pozwalając sobie nawet mrugnąć w strachu, że coś mogłoby mu umknąć. — Nie wyobrażam sobie, żeby… 

— Uratowała mnie — szepnęła z trudem Crystal, bo jej gardło było tak ściśnięte, że aż bolało. Wpatrywała się w twarz matki i zastanawiała się, jakim cudem nie rozpromienia jej uśmiech. To było nienaturalne, niemożliwe… W jej głowie wciąż powtarzała się ta scena, gdy mama przybiegła jej z odsieczą. Było to jak zapętlony film, którego nie da się wyłączyć. Jej oczy zaszły mgłą, a po policzkach zaczęły spływać łzy, których nawet nie dostrzegała. — Zrobiła wszystko, żeby Morton mnie nie dotknął — powiedziała, jeszcze mocniej zaciskając palce na ramie łóżka. Gdyby wytrzymała trochę dłużej, gdyby nie straciła przytomności i wspomogła mamę w tej nierównej walce. To była jej wina, ona ponosiła odpowiedzialność za to wszystko. Crystal była powodem, dla którego Maggie w ogóle pojawiła się w Hogwarcie, gdyby nie jej głupie decyzje to teraz nie musiałaby patrzeć na mamę, która oddychała tak słabo, że każdy kolejny oddech mógłby być tym ostatnim. Pokręciła głową, nie potrafiąc powstrzymać szlochu. — Byłam za słaba… 

— Nie — wyrwało się Remusowi, który drgnął niespokojnie — nie mów tak. — Słowa, które wypowiedziała Crystal sprawiły, że nagle się ocknął. Zamrugał kilkakrotnie, odwracając się w stronę córki. Złapał ją za ramiona i potrząsnął delikatnie. — Nawet tak nie myśl, córeczko. Byłaś odważna i wytrwała, rozumiesz? — powiedział głośno i stanowczo, ale to wywołało tylko kolejny szloch Chris, która wpatrywała się teraz w ojca wielkimi, przeszklonymi oczami, które były doskonałym odbiciem jego własnych oczu. Był w nich utkwiony ten sam ból, strach i poczucie winy. Jej dolna warga drżała od płaczu i nawet pomijając wszystkie rany, które odniosła, zdawała się być tak delikatna i krucha, że jeden gwałtowny ruch mógłby sprawić, że zaraz się rozleci na tysiące kawałków. — Obie takie jesteście — szepnął, zerkając na żonę i w jego oczach ponownie pojawiły się łzy. Jakim cudem, a może za jakie grzechy, to wszystko się stało? — Walczyłyście dzielnie w obronie tych, których kochacie najbardziej. Kocham cię — powiedział Remus, a Crystal zaszlochała cicho. Lupin przygarnął córkę do siebie, zamykając ja w mocnym uścisku, który miał być dowodem na to, jak ważna jest dla niego, ale nie tylko. Przygładził jej potargane włosy, próbując robić to rytmicznie i spokojnie, ale nie było to łatwe, gdy drżały mu ręce. Poczuł, że córeczka oplata go ramionami tak mocno, że niemal zabrakło mu tchu. — Mama cię kocha — szepnął, wiedząc, że w tej chwili Crystal potrzebuje usłyszeć to głośno. Przycisnął wargi do jej czoła, całując ją troskliwie. — I oboje wiemy, że ty kochasz nas. Jesteśmy razem… 

To prawda, byli razem. Chociaż nie tak, jak chciała tego Crystal. Wtulała twarz w koszulę ojca, która nie pachniała domem, a Hogwartem i potwornie jej to przeszkadzało w tej chwili. Chciała, żeby magicznie cofnęli się w czasie i na nowo znaleźli się w Wilczym Lesie. Ona, tata i mama… Nie pragnęła nic ponad to. To było jedyne życzenie, jedyna nadzieja, która towarzyszyła jej wtedy na polu bitwy, gdy Morton…

— Dałeś mu to na co zasłużył… — wycedziła przez zaciśnięte zęby, sztywniejąc na całym ciele. Remus drgnął, dostrzegając tę nagła zmianę w zachowaniu córki. Crystal zrobiła pół kroku w tył, na jej twarzy malowała się nieugięta determinacja, a ta kontrastowała ze śladami łez, które wydrążyły sobie szlak na jej brudnych od ziemi i pyłu policzkach. Dziewczyna uniosła wzrok na ojca i wyznała: — Najchętniej sama bym go rozszarpała gołymi rękami. 

— Chris… — szepnął Remus, próbując ostudzić jej nerwy, ale nie mógł się dziwić. Gdy tylko zrozumiał, co się dzieje i że Morton mści się za wszystko na jego żonie i córce, nie potrafił opanować wściekłości, która wzięła górę, a on sam nie miał litości dla tego mężczyzny. Mógł się zemścić, odpłacić za krzywdy najważniejszych dla niego osób, ale w tej chwili wcale nie czuł się lepiej. Crystal z kolei nie miała tej możliwości i była jeszcze bardziej bezradna niż on. 

— Co mam zrobić, tato? — zapytała z determinacją, szukając w jego oczach jakiejś odpowiedzi, bo przecież jej ojciec wiedział wszystko. Jednak gdy nie dostrzegła nic, co by ją uspokoiło lub zadowoliło, złapała ojca za koszulę i szepnęła nerwowo: — Musi coś być… Nie możemy teraz tak tylko patrzeć… 

— Najlepiej będzie, gdy pozwolisz najpierw pomóc sobie. — Crystal drgnęła słysząc głos kogoś innego. Dopiero teraz przypomniała sobie, że przecież nie byli sami w Skrzydle Szpitalnym, ale nawet nie zauważyła, kto przyglądał się tej scenie, która właśnie się rozegrała. Ktokolwiek przerwał jej rozmowę z ojcem, nie miała zamiaru go słuchać. 

— Nie ma mowy — mruknęła stanowczo, oglądając się przez ramię i dostrzegła za sobą Althedę Black, która stała w bezpiecznej odległości, sprawiając wrażenie, że na nią czeka — nigdzie się stąd nie wybieram. 

— Jesteśmy tutaj, córeczko — zapewnił ją Remus, ponownie ją przytulając. Omiótł ją spojrzeniem pełnym troski, zatrzymując wzrok na każdym zadrapaniu i każdej zaschniętej kropli krwi. Potrzebowali swojej bliskości, potrzebowali być razem, by mogli poczuć się bezpiecznie i zyskać pewność, że wyjdą z tego jako jeszcze silniejsza rodzina. Ale teraz, gdy faktycznie nie mogli zrobić nic więcej, musiał zadbać o Crystal. Odgarnął jej włosy z twarzy, wykrzywiając usta w coś, co miało przypominać uśmiech, ale wyglądało raczej jak pełen pożałowania grymas. — Pozwól opatrzyć swoje rany, a potem wrócisz tutaj do mnie i do mamy, dobrze? 

— To zajmie tylko chwilę — zapewniła ją Altheda, wykorzystując moment jej wahania, który wywołały u niej słowa taty. Poczuła, jak kobieta łagodnie kładzie dłoń na jej ramieniu, podchodząc bliżej. — Madame Pomfrey zaraz tu przyjdzie, a stan twojej mamy jest w tym momencie stabilny — dodała by przekonać Crystal i tym razem jej się udało. Chris skinęła nieznacznie głową. Spojrzała jeszcze raz na mamę, która wciąż nawet nie drgnęła. I gdyby wciąż miała jakieś wątpliwości, cały ból, który na chwilę zniknął, powrócił do niej jeszcze silniejszy. Ojciec jeszcze raz pocałował ją w czoło i pozwolił, by Altheda poprowadziła ją w głąb pomieszczenia. — Przejdziemy tylko kilka łóżek dalej, nie stracisz jej nawet z oczu. 

— Czyli wszystko będzie dobrze? — zapytała szeptem, by odwrócić swoją uwagę od przeszywającego bólu. W jakiś sposób chłodny dłonie kobiety na jej ramionach działały uspokajająco i wzbudzały zaufanie, może dlatego nie bała się spytać akurat jej o to, jak wyglądała sytuacja jej mamy. 

— Na ten moment nie zapowiada się, by miało być gorzej — odpowiedziała Altheda zupełnie szczerze, nie próbując mamić oczu Crystal zapewnieniami, że wszystko jest wspaniale. Chris pokiwała głową ze zrozumieniem. Więc to miała na myśli mówiąc wcześniej, że stan mamy jest stabilny… Nie powinno być gorzej, ale też nie wiadomo czy będzie lepiej. Pani Black posadziła ją na chyba jedynym wolnym łóżku naprzeciwko jednego z kilku parawanów, które odgradzały leżące w Skrzydle Szpitalnym osoby, by dać im nieco prywatności. — Usiądź tutaj, ja przyniosę parę eliksirów. 

Crystal nie była pewna, czy jakoś odpowiedziała na te słowa. Usiadła jednak posłusznie, a jej obolałe nogi zwisały kilka cali nad ziemią. Zgarbiła się, nie mając siły już dłużej utrzymać się prosto, ale natychmiast syknęła z bólu. Może uzyskanie pomocy wcale nie było takim złym pomysłem… Podejrzewała, że jeszcze chwila i upadłaby z wycieńczenia. 

Dostrzegła, że zgodnie ze słowami Althedy, Madame Pomfrey przeszła obok niej z tacą pełną szklanych buteleczek, zmierzając w stronę Maggie. Crystal podążyła za nią wzrokiem. Widziała, jak Remus, który na powrót usiadł tuż przy żonie, odsuwa się nieznacznie, by zrobić miejsce dla pielęgniarki. Dopiero wtedy dostrzegła pozostałe osoby obecne w pomieszczeniu. Stali w bezpiecznej odległości od łóżka Maggie, wszyscy byli bardzo milczący, co w niektórych przypadkach było niezwykle dziwne. Widziała Blacka i jego obecność była najmniej zaskakująca. Stał oparty o ścianę ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, wydawało jej się, że chciał wtopić się w mur i pozostać niezauważonym. Spoglądał uważnie na Remusa spod przymrużonych brwi. Wcześniej pewnie czuwała przy nim Altheda, teraz obok niego stała McGonagall z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Dalej dostrzegła rodziców Tomson-Jonesów. Małżeństwo siedziało nieruchomo, trzymając się za ręce i wbijając puste spojrzenia w podłogę. Ich widok przyprawił ją o gęsią skórkę. Wyglądali przerażająco, jakby dusze opuściły ich ciała, pozostawiając ich w nicości nie do pokonania. Wpatrywałaby się pewnie w nich dłużej, ale jej uwagę przykuły dwie kolejne osoby. Plecami do niej stała Sara, matka Amelii, która szeptem mówiła coś do osoby, zasłaniając ją swoim ciałem. Chris zmrużyła oczy, mając nadzieję, że dostrzeże tam Amy, której przecież do tej pory nie spotkała. Jednak, gdy Sara przestąpiła z nogi na nogę odsłoniła ostatnia osobę, którą Crystal chciała teraz widzieć. Tonks stała nieruchomo, obejmując się ramionami i wyglądało to tak, jakby tylko dzięki temu trzymała się na nogach. Słuchała swojej przyjaciółki, ale chyba żadne słowo do niej nie dotarło. Podobnie jak Syriusz, ona też patrzyła w jeden punkt, którym było małżeństwo Lupinów. Crystal zgrzytnęła zębami, nie rozumiejąc, po co ta kobieta tu jest, ale nim frustracja wzrosła w niej do tego stopnia, że rzuciłaby się w tamtą stronę i wypędziła ją, bo jakim prawem była kochanka ojca stała tu i tak po prostu się w niego wpatrywała, coś nagle odwróciło jej uwagę. 

— Lepiej się już do niej nie zbliżać. — Nim dostrzegła osobę, która wypowiedziała te słowa, wpierw ją usłyszała. Odwróciła gwałtownie głowę, przypłacając to bolesnym syknięciem. Znała ten głos pełen pretensji i wyrzutu. — To może nam zaszkodzić. 

— Ale myślisz, że ona… — zająknęła się kolejna osoba, która z kolei mówiła w sposób bardzo przestraszony, a Crystal po prostu kojarzył się z naiwnością i głupotą — no wiesz… 

Jane i Grace szły, trzymając się za ręce, by nikt z obecnych ich nie rozdzielił. Wyglądały na nieco poturbowane, ale ktoś starannie zadbał o to, by na ich blond główkach nie można było dostrzec chociażby śladu walki. Crystal przyglądała się im spod przymrużonych powiek, mając wrażenie, że coś tu nie pasuje. Ich widok był dość niecodzienny, żeby nie powiedzieć, że dziwny. Fakt, wyglądały na przestraszone i wyprowadzone z równowagi, jakby coś solidnie zachwiało ich światem, ale raczej chodziło o to, że czegoś im brakowało. 

— Albo to, albo umrze — skwitowała Roebuck dość stanowczo, ciągnąc za sobą przyjaciółkę, która cielęcym spojrzeniem wodziła za tą inteligentniejszą z ich dwójki. Obojętność w głosie Jane była aż wstrząsająca, tym bardziej, że mówiła o czyjejś śmieci. Śmierci albo… I nagle Crystal zrozumiała, że wcale nie brakowało im czegoś, a kogoś. Piekielna trójca pozostawiona bez swojej jędzowatej przywódczyni była jedynie wrednym duetem. — Ja na jej miejscu wolałabym już tę drugą opcję. 

— Jane, tak się tylko zastanawiam… — zająknęła się Grace, zatrzymując się nagle wpół kroku i zmuszając do tego również drugą dziewczynę. Chris również się zastanawiała. Wyglądało na to, że Jane i Grace miały zamiar jak najszybciej opuścić Skrzydło Szpitalne i nie chciały mieć nic wspólnego z ludźmi, którzy byli tu leczeni. Wspomnienie przywołało przerażający krzyk Jo McLaggen. I usłyszała w myślach litanię osób, które zostały ukąszone, wśród nich była przecież Jo. Dlaczego jej przyjaciółki przy niej nie czuwały? Dlaczego tak szybko próbowały się ulotnić? I jak mogły życzyć śmierci jednej z nich tylko dlatego, że… będzie wilkołakiem. Crystal z kamiennym wyrazem twarzy próbowała dostrzec chociaż u głupiej Grace jakieś wątpliwości czy poczucie winy, w końcu to ona się zatrzymała, by powiedzieć nad czym się zastanawiała. Jednak kiedy wypowiedziała na głos to, co krążyło jej po głowie, wszelkie nadzieje prysły i pozostała jedynie rzeczywistość. — Myślisz, że jej tata i tak załatwi nam bilety w loży VIP-owskiej na finale? 

— Mój ojciec nam je kupi — stwierdziła zupełnie bezdusznie Jane, chociaż to pytanie Grace było bardziej nie na miejscu. Crystal przez chwilę pozwoliła by naturalna irytacja ogarnęła jej myśli, to było coś tak normalnego, że niemal dziwnego w tym danym momencie. W końcu to uczucie towarzyszyło każdej rozmowie z którąkolwiek blondynek przez ostatnie dziesięć miesięcy. Jednak w chwili, gdy jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Jane, zrozumiała, że to nie jest tylko irytacja. W jej oczach dostrzegła obrzydzenie i sama zapałała wstrętem do tych idiotek. Roebuck odrzuciła włosy do tyłu i popchnęła Grace do przodu. — Z wilkołakami nie chcę mieć już nic wspólnego. 

Crystal warknęła wściekle, gdy drzwi za nimi się zatrzasnęły. Co to w ogóle miało znaczyć? Te idiotki same zgłosiły się do udziału w bitwie, twierdziły, że Gryfonki są odważne i nie uciekają, gdy nadciąga bitwa, a Verica już łasiła się na nagrody i gratulacje. Nikt ich nie zmuszał, właściwie to nikt ich tu nawet nie chciał. To była ich własna, dobrowolna decyzja. Wiedziały z kim będą walczyć i z jakiego powodu. Dlaczego więc teraz zachowały się w ten sposób? Poprzedniej nocy wkroczyły na pole bitwy z wyraźnym zakazem mordowania wilkołaków. To miała być jedynie obrona i pomoc. Jakoś nie brzydziły się stanąć po stronie obrońców Hogwartu, a wśród nich przecież też były wilkołaki. Była ona sama, był Ted, Ian, jej tata, mama a także Reece, a jednak nie brzydziła się na myśl o walce, nie brzydziły się stać obok nich ani też nie brzydziły się roztkliwiać na widok przystojnej gęby Riversa. A gdy w blasku księżyca błysnęły kły, od razu odwracają się nawet od tej, którą uważały za przyjaciółkę, chociaż Jo teraz bliżej było do rannej ofiary, niż do wilkołaka, który miał się przemienić…

— Magicy to niezbyt zachęcający gatunek… — stwierdził dość beznamiętnie młody mężczyzna, stając tuż przy niej i krzyżując ręce na piersi.

— Ian… — mruknęła, unosząc na niego wzrok. Biła od niego niezrozumiała siła, której wcześniej mu brakowało i to była właśnie pierwsza rzecz, którą dostrzegła. Dopiero później zaczęła zwracać uwagę na inne szczegóły. Rivers poczuł się dość pewnie, bo wrócił do swojego zwyczaju z Wilczego Lasu i paradował dość ostentacyjnie bez koszulki, tym razem jednak jego tors przepasany był szerokim pasmem bandaży, które gdzieniegdzie już zaczęły przesiąkać krwią z niezasklepionych do końca ran. Jego prawe ramię nie było osłonięte żadnym opatrunkiem, więc doskonale mogła obserwować pozostałości po pazurach, które naznaczyły kilka równoległych linii biegnących od pachy, przez zgięcie łokcia, kończąc się na zewnętrznej stronie nadgarstka. Rany były świeże, oczyszczone i nie sączyła się z nich krew. Wyglądały jednak niezbyt pokrzepiająco. Zresztą tak samo jak rana na jego dolnej wardze, rozbity łuk brwiowy i wiele innych śladów po pojedynku, który stoczył. Właściwie trudno było znaleźć na jego ciele skrawek skóry, który albo nie był rozszarpany lub skryty pod białym opatrunkiem. Mimo to wydawał się być dziwnie opanowany, bo spokoju mimo wszystko nie potrafiła odnaleźć w jego jasnoszarym, chłodnym spojrzeniu, którym teraz ją taksował. — Phil powiedział, że uzdrowiciele musieli się tobą zająć — odezwała się, przerywając niezręczną ciszę. Rivers chrząknął krótko, ale nie była to żadna odpowiedź. — Trzymasz się?

— Jak widać… — stwierdził, wzruszając ramionami, ale przekrzywił lekko głowę, zerkając ukradkiem na swoje poranione ramię i dodał: — To wszystko tak łatwo się nie zagoi…

— Twój ojciec… — bąknęła niemrawo, chociaż sama w sumie nie wiedziała, co chciała mu powiedzieć. Rozumiała, co miał na myśli. Wilkołaki umiały dość sprawnie wydobrzeć w przypadku większości ran, ale jeżeli krzywda została zadana z nienawiści, we wściekłości czy też z zamiarem odebrania komuś życia, okres rekonwalescencji mógł ciągnąć się przesadnie długo. Tak się akurat składało, że ojciec Iana walczył z nim właśnie z takimi zamiarami. Mogła się domyślić, że Rivers jeszcze długo będzie męczył się ze skutkami bitwy. Rany mogły sprawiać ból, otwierać się, z pewnością goić znacznie dłużej i pozostawić po sobie paskudne blizny… Ponadto chciała mu powiedzieć, że go podziwia, bo przecież staną twarzą w twarz z człowiekiem, który przez większość życia był dla niego wzorem, potem się go wyrzekł i pozwolił by Morton niemal go zabił, a on wygrał, pokazując, że jego ojciec nigdy nie mógł się nazwać prawdziwym przywódcą. 

— Benjamin Rivers nie żyje — wtrącił się natychmiast Ian, napinając wszystkie mięśnie i zgrzytając zębami — jego rządy się skończyły.

— A zaczęły twoje — przyznała, kiwając głową. Ian może nie był jedynym i najstarszym synem Benjamina, ale był jedynym, prawowitym spadkobiercą. Przygotowywał się do tego całe życie i chociaż pewnie nie podejrzewał, że przyjdzie mu przejąć władzę w taki sposób to pokonał Benjamina i teraz odpowiedzialność za całą watahę spadła na jego barki. Ciekawe czy był tego świadomy, gdy biegł wprost na Benjamina podczas bitwy. — Widziałam cię wtedy… — przyznała, nie mówiąc już, że w tamtej chwili chciała do niego dołączyć. Bała się o niego, bo wiedziała, że Benjamin jest bezlitosny. Była gotowa razem z Ianem stawić mu czoła, ale losy bitwy potoczyły się inaczej. — Byłeś odważny. Głupi, ale odważny… 

— Wszyscy tacy byli — odparł bez namysłu, a te słowa w jego ustach zabrzmiały przesadnie i pompatycznie. Chyba sam to sobie uświadomił, bo uciekł nagle od niej wzrokiem, a jego mina w końcu zaczęła ukazywać jakieś emocje. Chris nie musiała się obracać, by doskonale wiedzieć na kogo teraz parzył. — Meg… — mruknął nieswoim głosem, przełykając z trudem ślinę. — Ona da radę. 

— Kto inny, jak nie ona, co nie? — powiedziała, próbując kolejną falę łez, która napłynęła jej do oczu. Chciała zmusić się do uśmiechu, ale nie była w stanie. Chrząknęła nieznacznie i pospiesznie zmieniła temat: — Wilkołaki się boją, widziałam ich w sali wejściowej. Nie ufają czarodziejom.

— Dziwisz im się? — zapytał Rivers, unosząc wysoko jedną brew, jakby sam był zaskoczony jej słowami. Lupin pokręciła głową z niedowierzaniem. Właśnie stoczyli ciężką bitwę, która miała jeden cel - przekonać wilkołaki, że czarodzieje nie są wrogami - a teraz Ian chciał dyskutować na temat tego, która ze stron powinna bardziej bać się tej drugiej? Więcej ofiar było po stronie czarodziejów i powinien mieć tego świadomość, jako przywódca i jako zwykły człowiek. 

— Wiesz, że oni nie chcą ich skrzywdzić. 

— Grey uciekł… — wyznał ze wstrętem Ian, wytrącając jej wszystkie argumenty z ręki. Dlaczego nikt do tej pory jej tego nie powiedział? Dlaczego ona sama o to nie zapytała? Snuła przecież z ojcem plany na niemal każdą możliwość. W przypadku wygranej mieli pojmać Greya i zmusić go do wyznania prawdy, by każdy dowiedział się, że prawdziwe potwory są w Departamencie Ósmym. Nie wzięli pod uwagę, że ten tchórz ucieknie i wymknie im się z rąk. — Jeszcze nim słońce wzeszło, pokąsał każdego, kogo tylko mógł i zniknął. 

— Czyli nam się nie udało.

— Jak to nie? — zapytał zdumiony, patrząc na nią krzywo. — Benjamin i Morton nie żyją, my żyjemy — wycedził powoli, podkreślając każde słowo, jakby próbował dać jej do zrozumienia, że to on ma rację, a ona się myli. — Jak chcesz to nazwać inaczej, jak nie wygraną. 

— My żyjemy, ale oni wszyscy… — powiedziała, wskazując ręką na zasunięte kotary, które z pewnością kryły za sobą wszystkich pokąsanych. Pokręciła głową, czując ciarki na plecach. Rivers chyba nigdy nie był świadkiem przemiany, której doświadczyła osoba ukąszona i jeszcze nie pogodzona ze swoją wilczą naturą. Dla niego nie było miejsca na ból towarzyszący pełni, ona jednak była świadkiem takiej przemiany i zapadło jej to głęboko w pamięć. — Ian, oni nie są w tej samej sytuacji co my.

— Crystal… — mruknął, gotowy do kolejnego sporu, ale tym razem to ona mu przerwała:

— Będą cierpieć katusze — powiedziała hardo, mrużąc oczy — nie wiadomo, ile czasu minie, nim wyzbędą się łaknienia krwi, odzyskają świadomość i panowanie nad sobą… — mówiła dosadnie, a każde kolejne słowo uzmysławiało jej, że to była prawda. Jej przyjaciele, ludzie, którzy z jej powodu stanęli do walki, którym ona to ułatwiła, będą cierpieć tak, jak niegdyś jej rodzice. I najbardziej przerażające w tym wszystkim było to, że być może nie doczekają tego bólu. — O ile w ogóle przeżyją przemianę…

— Na to już nic nie poradzimy… — odparł beznamiętnie Rivers i nim zdążyła mu odpowiedzieć, rzucił krótko, wychodząc ze Skrzydła Szpitalnego: — Wracam do swoich ludzi. 

— Wszystko w porządku? — zapytała łagodnie Altheda, wracając do niej z tacą, na której dostrzegła kilka fiolek z eliksirami, jakieś cuchnące maści, a także sporą ilość bandaży. Chris kiwnęła głową dość niespokojnie, spoglądając na łagodną twarz pani Black. Kobieta uklękła przed nią, nie przejmując się brudną podłogą i odgarnęła niesforne kosmyki z twarzy. — Najpierw zajmiemy się nogą, dobrze? — spytała, ale chyba zrobiła to jedynie kurtuazyjnie. Chwyciła nogawkę jej spodni i sprawnym ruchem rozerwała ją aż do kolana. To co zobaczyła, przyprawiło ją o mdłości. Żołądek jej się skurczył i wywinął parę fikołków, a wszelkie kolory zniknęły z jej twarzy. Zaklęcie McGonagall musiało być niesamowicie silne, bo chociaż czuła rwący ból w nodze, to przecież chodziła dość normalnie, co nie powinno być możliwe. Jej kończyna była cała napuchnięta i sina, tuż pod rzepką na skórę naciskała nienaturalnie przestawiona kość, która z pewnością za kilka chwil przebiłaby się przez tkankę i otworzyła ranę. Noga wygięła się pod dziwnym kątem, a ona nie mogła zrozumieć, jakim cudem nie czuła tego wszystkiego wcześniej. Altheda przygryzła delikatnie dolną wargę, uważnie oglądając obiekt jej badań. — Muszę ją nastawić, to będzie bolało, ale od razu potem wypij ten eliksir — objaśniła fachowym tonem, podając jej do ręki niewielką fiolkę z eliksirem, który zdawał się mienić drobinkami srebra. Pachniał mocno imbirem, a także asfodelusem i śluzem z gumochłona. Skrzywiła się, wiedząc, że nie będzie to smakowało jak deser. — A ja wtedy połączę kość i usztywnię ją na nowo. Gotowa? — Skinęła głową machinalnie, zaciskając palce na fiolce. Jednak nim Altheda zaczęła odliczać do trzech, zza którejś kotary dało się usłyszeć mrożący krew w żyłach jęk bólu, który sprawił, że Lupin znieruchomiała. Altheda skończyła liczyć, złapała ją mocno za kostkę i wykręciła nogę, próbując ustawić ją w odpowiednie miejsce. Lupin zawyła z bólu, czując jak w jej nodze wszystko się przemieściło, a dwa fragmenty kości zgrzytnęły o siebie. — Crystal, eliksir. Crystal… — ponagliła ją Altheda, ale Chris zacisnęła dłoń na fiolce tak mocno, że ta pękła jej w rękach. Uzdrowicielka zrobiła wielkie oczy, ale zachowała zimną krew, rzucając na jej nogę odpowiednie zaklęcia, jedno po drugim, podczas, gdy Lupin sapała ciężko z bólu, zaciskając dłoń na kawałkach szkła. Altheda szybko, ale również dokładnie obandażowała złamaną nogę i usztywniła ją, tak jak to wcześniej zrobiła McGonagall, tyle że tym razem kończyna miała szansę poprawnie się zrosnąć. A gdy tylko to zrobiła, dopadła do tacy z eliksirami i swoimi zgrabnymi dłońmi wybrała kolejne, odpowiednie naczynie, przykładając jej buteleczkę bezpośrednio do ust. — Dziecko, wypij to. 

— Proszę mi powiedzieć… —  odezwała się, gdy z trudem przełknęła paskudną miksturę, a Altheda z łatwością opatrzyła poranioną od szkła dłoń i zawinęła ją w kolejny opatrunek, mówiąc:

— Na to jeszcze przyjdzie pora. 

— Chcę wiedzieć — odezwała się stanowczo i spojrzała na parawan, za którym w tej właśnie chwili zniknęła madame Pomfrey, by pomóc osobie, która tak przeraźliwie cierpiała — jakie mają szanse. — Altheda zacisnęła usta, ale Crystal nie miała zamiaru dać się zbyć. Spojrzała kobiecie prosto w oczy i powiedziała cicho, niemal błagalnie: — Są tu przeze mnie… 

— Dobrze, powiem — zgodziła się Altheda, jednak postawiła również swój warunek — ale pozwolisz mi się dalej opatrywać. — Crystal skinęła głową, przystając na taki układ. Żona Syriusza wstała z kolan, oglądając jeszcze raz to, co udało jej się dokonać do tej pory. — Na nogach masz zadrapania, ale tym można zająć się później. Powiedz gdzie jeszcze…

— Tutaj… — odezwała się od razu, wykrzywiając się nieco do tyłu i podpierając się prawą ręką, a drugą odsłoniła lewy bok, który do tej pory skrywała koszulka. Dopiero teraz dostrzegła, że krew przebiła się przez materiał, który z oporem odkleił się od otwartej rany. 

— Słodka Helgo… — syknęła Altheda, pochylając się by mogła spojrzeć z bliska, na trzy podłużne i głębokie przecięcia, które pozostawiły pazury Mortona na jej ciele. Rany były na tyle głębokie, że spomiędzy tkanki, można było dostrzec jedno z żeber. Skóra dookoła zaczęła sinieć i żółknąć, a Chris domyślała się, że to nie był dobry znak, co zresztą potwierdziła Altheda, pytając: — Jakim cudem ty wciąż jesteś przytomna?

— Obiecała, pani… — syknęła, zaciskając zęby, gdy kobieta nałożyła grubą warstwę cuchnącej maści na jej ciało. Skóra zapiekła przeraźliwie, jakby ktoś niespodziewanie przyłożył do niej rozżarzony pręt. 

— Obiecałam — przyznała bez entuzjazmu, w skupieniu kontynuując swoją pracę. — Wszyscy czarodzieje, którzy nie zostali ukąszeni, są zaopiekowani i nic im nie będzie — oznajmiła, nie odwracając wzroku od rany, którą próbowała opatrzyć — lekkie zadrapania, może jakieś blizny, ale niewielkie. Wilkołaki nie chciały skorzystać z naszej pomocy, chociaż mam przygotowane dla nich eliksiry, gdyby zmieniły jednak zdanie — objaśniła spokojnie, zaczynając od najprostszych informacji, na których jednocześnie najmniej zależało Crystal. Skrzywiła się mocno, ale tym razem nie z bólu, a z faktu, że najwidoczniej będzie musiała ciągnąć Althedę za język, by dowiedzieć się jakichkolwiek szczegółów. 

— A ukąszeni? 

— Kingsley trzyma się całkiem dobrze, stracił sporo krwi, bo jego rany były bardzo rozległe — powiedziała Altheda, nabierając więcej maści. Crystal zmarszczyła czoło, przypominając sobie ten moment, gdy dostrzegła Ministra Magii na polu bitwy. Krzyczał, przedzierając się przez pojedynkujące się wilkołaki i czarodziejów, by uratować przed Benjaminem Lennoxa. — Teraz głównie śpi, chociaż co jakiś czas odzyskuje przytomność na krótką chwilę. Jest osłabiony, ale również silny — przyznała uzdrowicielka, a Chris nie dziwiła się temu stwierdzeniu. Minister Shacklebolt faktycznie zdawał się być osobą, która łatwo się nie poddaje. — O niego się nie martwię, chociaż nie jest chyba jeszcze świadomy tego, jak będzie wyglądać jego przyszłość… — przyznała pani Black, a przez jej twarz przebiegł cień, który zdradzał pewne obawy. Tego Chris do tej pory nie brała pod uwagę. Zamartwiała się faktem czy ranni przeżyją ukąszenia, tymczasem nie pomyślała o tym, że nawet jeśli przeżyją, to bardzo możliwe jest, że nigdy nie zaakceptują swojego losu. Altheda położyła jej dłoń na barku i pchnęła delikatnie. — Pochyl się nieco mocniej, muszę to dokładnie oczyścić, żeby nie wdało się zakażenie. Ta blondynka, McLaggen…

— Jo — dopowiedziała, ledwie przyjmując natłok informacji, które w końcu mogła przyporządkować do wspomnień, układających się w bitewną całość. Gdy pomyślała o McLaggen, w jej głowie rozbrzmiał ten przeraźliwy krzyk, który słyszała w nocy.

— Dokładnie, jej sytuacja jest cóż… — Altheda wzruszyła ramionami, nie do końca wiedząc, jakich słów użyć. — Na początku nawet nie byłam pewna czy faktycznie została ukąszona. Ślad po ugryzieniu jest płytki, ale narobiła wokół siebie strasznego rabanu. Do tej pory robi… — przyznała, zerkając przez ramię, jakby doskonale wiedziała, za którą kotarą znajduje się blondynka. — Siedzi na przedostatnim łóżku i wyje w niebogłosy. Mój mąż ją wyciszył, bo ten lament nie napawał optymizmem —  powiedziała, ściszając głos i zerkając w stronę Syriusza. Kącik ust Chris drgnął nerwowo, bo właściwie nie wiedziała, co czuje względem tego, że Jo została ukąszona. Nie trawiła tej idiotki i przemiana nie zmieni tego faktu. Co więcej zawsze życzyła jej, żeby zrozumiała, jak to jest być samotną, ale widząc zachowanie jej przyjaciółek, nie mogła czerpać z tego satysfakcji. Nie potrafiła nagle zapałać do niej sympatią i nie chciała czuć względem niej współczucia, a jednak niewielkie cząstki tych uczuć jakby zaczynały się w niej odzywać. — Fizycznie jest z nią dobrze, ale psychicznie… — Altheda pokręciła głową. Crystal chciała powiedzieć, że to doskonale pasuje do McLaggen, która zawsze uwielbiała być w centrum uwagi i przesadnie dramatyzować, ale nie zdążyła, bo Altheda ostrzegła ją: — Teraz zapiecze i to dość mocno. — Lupin zgrzytnęła zębami, gdy uzdrowicielka za pomocą zaklęcia, sprawiła, że gruba warstwa maści natychmiast wchłonęła się w ranę, jakby wtapiała się w skórę. Wolała nie patrzeć teraz, jak to wygląda, tym bardziej, że Altheda kontynuowała: — Ten chłopak, który spadł z miotły. 

— Lennox — westchnęła, z trudem łapiąc oddech. — Ezra Lennox. 

— Wyglądało to wszystko paskudnie, ale tylko z pozoru. — Było to dość pocieszające, bo faktycznie wyglądało to przerażająco. Stała wtedy z Tedem po środku błoni, szykując się do natarcia na Benjamina, gdy Ezra przeleciał nad nimi nisko, zdecydowanie zbyt nisko… Wtedy Benjamin go złapał i zrzucił z miotły. Nie widziała dokładnie, co się wtedy stało, bo jej uwagę zwrócił Kingsley, który biegł Lennoxowi na pomoc. Pamiętała jednak, że modliła się wtedy, by Krukon okazał się wystarczająco silny i przeżył. — Chłopak strasznie się połamał, ale z tymi ranami szybko sobie poradziłyśmy. Ukąszenie też nie było najgorsze, bo… — Altheda przerwała na chwilę, krzywiąc się i wycierając brudne od maści ręce w szatę. Wzięła głęboki oddech, sięgając po leżące obok opatrunki. — Bo tamten wilkołak szybko zajął się Kingsleyem. Unieś koszulkę wyżej, będę musiała porządnie cię zabandażować — poprosiła, a Crystal posłusznie wykonała polecenie, pozwalając, by uzdrowicielka zrobiła to, o czym mówiła. Przepasała ją dokładnie materiałem, mrucząc coś przez chwilę pod nosem, ale trwało to dosłownie moment, bo zaczęła mówić dalej: — Ta młoda dziewczyna, Ślizgonka. 

— Sienna — szepnęła cicho, wciąż nie pojmując, jakim cudem ona i Katie znalazły się z powrotem w Hogwarcie… Wiedziała jedynie, że próbowała odciągnąć ranną Foley, zaraz po tym, jak… Chris zacisnęła pięści i syknęła wściekle, bo zapomniała, że przecież chwilę wcześniej pokaleczyła sobie dłonie. Nie umiała jednak inaczej zareagować, bo przypomniała sobie, dlaczego była tak wściekła na Masona Talbota. To on ugryzł Siennę po tym, jak kazała mu zniknąć z pola bitwy. Nie posłuchał jej i teraz ma czyjąś krew na rękach, a Foley była za młoda, by jej życie wywróciło się do góry nogami… Gdyby Mason posłuchał, gdyby zniknął i nie ugryzł Sienny, Chris nie pobiegłaby jej na ratunek, a wtedy być może nie dopadłby jej Morton i Maggie nie znalazłaby się w tak potwornym stanie… 

— Zaskakująco dobrze się regeneruje — odparła uspokajająco Altheda, a mimo wściekłości, którą Chris czuła, mogła dostrzec, że kobieta mówi całkowicie szczerze i powinna się z tego cieszyć. — Poza ukąszeniem, nie miała zbyt wielu ran, szybko odzyskała przytomność i dość niechętnie reaguje na zalecenia, że powinna leżeć i odpoczywać — skwitowała Altheda, uśmiechając się nieznacznie, a takie zachowanie bardzo pasowało do buntowniczej Foley. Jednak kobieta nie podtrzymała tej optymistycznej atmosfery, która zapanowała dosłownie na niecałą minutę, bo przyznała ze strapioną miną: — Ciągle siedzi przy tej drugiej dziewczynie… 

— Katie Dawson — szepnęła Chris, zamierając na myśl o beznadziejnej pani prefekt i dziewczynie, której nie miało tu być, gdy na niebo wzszedł księżyc — miała skończyć w tym roku Hogwart. — Altheda również się nie poruszyła, patrząc uważnie na Lupin, która miała ciarki na całym ciele, jakby już znała odpowiedź na pytanie, które miała zamiar zadać. — Źle z nią? 

— Nie chcę cię okłamywać, Crystal — powiedziała Altheda, spoglądając niepewnie na nią, jednak po głębokim wdechu, wyznała: — Ten, który jej to zrobił był brutalny. 

— To dzieło tego samego wilkołaka — przyznała Lupin, kładąc rękę na bandażu, który przykrył jej ranę. Morton najchętniej wymordowałby ich wszystkich… I kto wie, czy tak by się nie stało, gdyby nie jej tata, który wraz z jego życiem przerwał to szaleństwo i być może skrócił listę ofiar. Altheda kiwnęła głową ze zrozumieniem.

— Katie jest w najgorszym stanie z nich wszystkich. Wciąż nie odzyskała przytomności, rany ciągle się otwierają, momentami majaczy, a my nie wiemy, co zrobić… — przyznała bezradnie, widząc, że jedynie dokłada zmartwień młodej dziewczynie. Chris po raz kolejny poczuła bezradność. Ręce zaczęły jej drżeć, gdy dochodziło do niej, że Benjamin i Morton być może były jedynymi osobami, które zginęły minionej nocy, ale nie było pewności, że jako jedyni poniosą śmierć w konsekwencji tej bitwy. — Madame Pomfrey ma spore doświadczenie w ranach zadanych przez wilkołaka, nieraz pomagała twojemu ojcu — przyznała Altheda, a Chris kiwnęła głową, chociaż nawet nie wiedziała po co — ja też mam niewielkie doświadczenie z czasów wojny, chociaż nigdy nie leczyłam ukąszenia. Jednak nic nie potrafimy zrobić…

— Nie przeżyje? — To pytanie wręcz boleśnie wypaliło jej krtań, jakby miała zrozumieć, że nigdy nie powinna go zadać. 

— Nie chcę w to wierzyć i z pewnością jeszcze się nie poddałyśmy — powiedziała kobieta, prostując się i spoglądając na Crystal w sposób nieprzenikniony. — Najważniejsze, żeby ona się nie poddała. 

Najważniejsze, żeby ona się nie poddała… Najważniejsze, żeby nikt z nich się nie poddał i by nie zabrakło im sił. Zamierzała się o to modlić, błagać, a nawet poświęcić własne życie, bo nie wyobrażała sobie, żeby którekolwiek z nich miało umrzeć. Nieważne czy tyczyło się to Katie, Sienny, Ezry czy nawet Jo i Kingsleya, a już zwłaszcza była gotowa to zrobić dla…

— A Lizzy? 

Nie uzyskała odpowiedzi na najważniejsze pytanie, bo nagle kotara dokładnie naprzeciwko Crystal odsunęła się, a zza niej wyszedł Ted. Włosy opadały mu bez ładu na blade czoło, zasłaniając paskudne rozcięcie tuż nad łukiem brwiowym. Wyglądał, jakby nie spał od tygodni, jego twarz była bez wyrazu, a przynajmniej do momentu, gdy jego spojrzenie i Chris się skrzyżowało. Wykrzywił usta i nie wiadomo czy to była reakcja na widok Crystal, czy może fakt, że stanął mocno na nodze, która zdawała się być zraniona. Miał na sobie nowe, czyste ubrania i Lupin nie mogła być pewna tego, jakie rany odniósł. Nawet nie chciała o to pytać, bo tuż za jego plecami dostrzegła Tony’ego. Stał do niej tyłem, a właściwie pochylał się nad kimś, kto leżał w szpitalnym łóżku. Crystal doskonale wiedziała, kto to był…

— Teddy, zasuń kotarę — poprosiła Altheda, ale Chris od razu się sprzeciwiła, nie potrafiąc odwrócić wzroku od przyrodniego brata i rodzeństwa Tomson-Jonesów za jego plecami. 

— Nie — warknęła stanowczo, niemal nie poruszając ustami. — Co z Lizzy?

— Gdzieś jeszcze jesteś ranna? — zapytała Altheda, po raz kolejny ignorując jej pytanie. Lupin zgrzytnęła zębami, wiedząc, że nie dowie się niczego, póki uzdrowicielka z nią nie skończy. Wyciągnęła więc rękę i odgarnęła splątane włosy, ukazując kolejną, paskudną ranę, która szpeciła jej ciało. Altheda wzdrygnęła się na ten widok i spytała przerażona: — Kto ci to zostawił?

— On… — odparła bez żadnych oporów Crystal, wpatrując się w swojego brata. Pani Black zerknęła na Teddy’ego, który krzyżował chłodne spojrzenie z Lupin i widać było po niej, że jest w kompletnym szoku i nie wie, jak ma zareagować. Tę ciszę wykorzystała Crystal i spytała po raz trzeci: — Co z Lizzy?

— Nie najgorzej… — odpowiedziała w końcu Altheda, jednak tym razem Chris wyczuła, że nie jest z nią tak samo szczera, jak w przypadku pozostałych. — Samo ugryzienie nie wygląda źle, reszta ran też nie jest problemem, ale…

— Co w takim razie jest problemem? — zapytała chłodno Crystal, kiedy uzdrowicielka próbowała połatać jej kark. Altheda nie odpowiedziała, skazała Lupin na ciszę, która była nie do zniesienia, aż do chwili, gdy Ted zdecydował się ją przerwać, mówiąc wściekle:

— Nie wiadomo czy jest wystarczająco silna, żeby to przetrwać… 

— Jest — odpowiedziała natychmiast tonem tak pewnym, że nikt nie powinien jej próbować zaprzeczyć. Miała dość siedzenia w jednym miejscu, musiała się ruszyć i zrobić cokolwiek. Nie miała zamiaru dłużej znosić oskarżycielskiego spojrzenia Teda, zwłaszcza, że tuż za nim kryła się Lizzy, której należało przypomnieć, że jest silniejsza niż wszyscy inni myślą. Nie zważając na nic, spróbowała zsunąć się z łóżka, ale Altheda ją powstrzymała.

— Poczekaj jeszcze chwilę — mruknęła łagodnie, nie zamierzała jednak przetrzymywać Crystal zbyt długo. Odgarnęła jej włosy jeszcze bardziej i rzuciła kilka zaklęć o skomplikowanej inkantacji, skóra zapiekła Chris ponownie, ale trwało to tylko parę długich sekund. — No teraz nie wygląda tak źle… — stwierdziła kobieta, chociaż chyba nieszczególnie była zadowolona z efektów. Otaksowała spojrzeniem Crystal i zaproponowała: — Powinnaś założyć świeże ubrania.

— To niepotrzebne — odpowiedziała natychmiast, stając na równych nogach, co wywołało ból, jednak był łagodny w porównaniu do tego, co czuła wcześniej. Nie udało jej się jednak wyminąć Althedy, bo ta od razu powiedziała:

— Może zajmę się teraz tymi zadrapaniami. 

— To również niepotrzebne. 

— W takim razie — westchnęła kobieta, odsuwając się na bok — rano przyjdź do mnie. Zmienię ci opatrunki. 

— Dobrze… — odparła Chris, robiąc krok do przodu, jednak zatrzymała się nagle i spojrzała na kobietę, która przez ostatni czas otoczyła ją opieką. Zrobiła to z dobroci serca, za którą była jej wdzięczna. Spróbowała wykrzywić usta w uśmiech i szepnęła: — Dziękuję. 

Altheda skinęła głową, jakby chciała powiedzieć, że Chris nie ma za co dziękować. Wytarła ręce w szatę, nie przejmując się plamami, które na niej powstały, zebrała swoje rzeczy i zniknęła, pozostawiając stojące naprzeciwko siebie przyrodnie rodzeństwo Lupinów. Crystal z zaciętą miną ruszyła przed siebie, próbując podejść do łóżka Lizzy, ale wtedy Ted stanął jej na drodze, mówiąc stanowczo:

— Nie. 

— Chcę ją zobaczyć — zażądała Lupin, rzucając bratu wyzywające spojrzenie. On zmierzył ją wzrokiem i oznajmił oschle:

— Jej rodzice zabronili do niej komukolwiek wchodzić. 

— Ty jakoś możesz — zauważyła Chris, chociaż i tak niewiele ją interesowały takie zakazy. Może gdyby Tomson-Jonesowie siedzieli przy swojej córce, uszanowałaby to, ale oni byli na drugim końcu Skrzydła Szpitalnego i wlepiali puste spojrzenia w posadzkę. Ted spojrzał na nią z wyższością, a tym jedynie jeszcze bardziej ją rozzłościł.

— Jestem przyjacielem. 

— Tak się składa, że ja też jestem jej przyjaciółką — zauważyła, czym, jak sądziła, dowodziła tego, że miała takie samo prawo być przy Lizzy jak on. Ted miał na ten temat jednak inne zdanie i wyraził je bardzo dosadnie, mówiąc:

— W tej roli jesteś wyjątkowo kiepska… 

— Nie mam zamiaru tego słuchać — syknęła wściekle Crystal, bo takie zarzuty były całkowicie bezpodstawne. Być może popełniła wiele błędów, ale jako przyjaciółka starała się robić wszystko dla ich dobra, nawet jeśli było to dla niej trudne i zagrażało jej interesom. Już zwłaszcza Ted nie mógł jej zarzucić, że była złą przyjaciółką po tym, co wspólnie przeszli… Ale najwidoczniej był skończonym głąbem. Lupin nadepnęła boleśnie na jego stopę, a on syknął, bo trafiła w zranione miejsce. Skorzystała z okazji, weszła za kotarę, stając jak wryta. — Tony…

Rozpoznała go od razu, chociaż chował twarz w dłoniach, a kompletnie rozwiana fryzura, zupełnie do niego nie pasowała. Zresztą Anthony podczas bitwy zdawał się być zupełnie kimś innym niż na co dzień, mniej opanowanym i statecznym, a jednak wyjątkowo silnym i jeszcze bardziej zdeterminowanym. Było w tym coś kuszącego, łamiącego jakąś barierę, którą Chris chciała przeskoczyć. Teraz jednak wzniósł wokół siebie mur, odgradzając się niemal od wszystkiego. Widać było, że liczyła się tylko jego bliźniaczka i nic poza nią. Jednak, kiedy Crystal odezwała się, Tomson-Jones uniósł na nią spojrzenie, odsłaniając zrozpaczoną twarz. Nie był ranny, mogła dopatrzeć się jedynie kilku nielicznych zadrapań, jednak prawdziwy ból skrywał się w jego szarych oczach. Ile Chris by oddała by przejąć chociaż niewielką jego część na siebie, ale nie wiedziała czy w niej zmieści się jeszcze więcej cierpienia… Chciała do niego podejść, zapomnieć o tym, co ich poróżniło, przytulić się do niego i godzinami nie puszczać jego ręki. Ale to było niemożliwe…

— Po prostu wyjdź — mruknął ochrypłym głosem Tony, a było to wypowiedziane tak niepasującym do niego, chłodnym tonem, że Chris poczuła ciarki na plecach. Zawahała się, ale nie miała zamiaru go posłuchać. Pragnęła jego bliskość, pragnęła by uczucie, które zaczęło między nimi kiełkować, nie zwiędło tak szybko, ale nawet jeśli miało być na odwrót, to nie pozwoli by oddzielił ją od Lizzy. — Nie jestem w stanie na ciebie patrzeć ani nawet rozmawiać…

— Ale ja chcę… — Odezwał się ktoś głosem jeszcze bardziej ochrypłym niż Tony’ego i zupełnie niepodobnym do jego właścicielki. Chris i Anthony przestali się w siebie wpatrywać i od razu spojrzeli na łóżko, gdzie pośród białej pierzyny, wyłaniała się równie blada twarz Lizzy. Możliwe, że kompletnie zlałaby się z poduszką, gdyby nie plątanina jej ciemnych, długich włosów, które niczym aureola tworzyła wyraźny kontur dookoła jej oblicza. Crystal przełknęła ślinę. Altheda się nie myliła… Liz faktycznie nie była szczególnie ranna, a przynajmniej żadnych ran Chris nie dostrzegła, ale było widać, że jest bardzo słaba. Skórę miała przerażająco bladą i cienką, prawie jak kartka pergaminu, jej wielkie, błękitne oczy były ledwie otwarte, jakby powieki ciążyły im za bardzo, a usta wykrzywiały się ni to w grymasie bólu, ni to w jakikolwiek uśmiech. Lizzy była naprawdę bardzo słaba…

— Cześć — szepnęła Crystal, obawiając się, że jeżeli zacznie do niej mówić głośniej, to być może pogorszy jej stan. Łzy napłynęły jej do oczu, ale zmusiła się do przywołania w miarę pogodnego uśmiechu na twarz. Podeszła do łóżka i usiadła na jego skraju. Między pościelą odnalazła dłoń dziewczyny i schowała ją w swoich dłoniach, a wtedy dostrzegła bandaż na jej przedramieniu. Przed oczami stanęło jej wspomnienie, jak przeklęty Bucky Grey wtopił kły w ciało jej przyjaciółki. Chris poczuła, że łza spływa po jej policzku, dlatego szybko odwróciła wzrok i na nowo przywołała ten udawany uśmiech. Ścisnęła dłoń Lizzy, próbując przekazać jej chociaż odrobinę swojej siły, by przyjaciółka była w stanie przetrwać to, co ją czeka. — Musisz wydobrzeć, bo wszystkim nam przyda się tutaj jakaś dobra wróżba…

— Przegapiłam beznadziejne położenie Saturna względem Marsa. Głupie niedopatrzenie… — wyznała z trudem Lizzy i drgnęła, a ten ruch chyba miał być pokręceniem głową. Chris uśmiechnęła się szerzej, tym razem naprawdę. Pragnęła mieć tę samą wiarę i twierdzić, że cała wina leży po stronie beznadziejnego położenia Saturna, a nie w jej własnych rękach. Pocieszające było jednak to, że Liz wciąż myślała o wróżbach, to chyba znaczyło, że nie jest z nią aż tak źle. — Wystarczyło włożyć awenturyn do kieszeni, chociaż moje runy obronne i tak podziałały… — stwierdziła zadziwiająco pogodnie, jak na jej aktualny stan i niezgrabnie zacisnęła palce na jej dłoni, uśmiechając się nieco mniej żałośnie i boleśnie. — Uratowałaś nam życie.

— Ale zabrakło mnie za drugim razem… — zauważyła ponuro, bo chociaż nie mogła zaprzeczyć, że przepędziła od rodzeństwa Tomson-Jonesów Betty, nim ta zdążyła im zrobić cokolwiek, to nie powtórzyła już tego wyczynu. Bo kiedy Grey w szale kąsał każdego, kto stanął na jego drodze, nie zdążyła… Ted też nie zdążył, chociaż był znacznie bliżej. Żadne z rodzeństwa Lupinów nie zapobiegło temu, co się stało… Crystal chciała powiedzieć coś jeszcze, jakoś zapewnić Liz, że ból da się przezwyciężyć i bycie wilkołakiem jest cudowną sprawą, ale teraz te słowa, choć prawdziwe, zabrzmiałyby jak najgorsze kłamstwo. 

— Czemu nie mówicie, że się obudziła? — zawołała madame Pomfrey, podchodząc bliżej. Mało delikatnie odsunęła Crystal, która wstała i przyglądała się, jak pielęgniarka ostrożnie wzięła ramię dziewczyny w dłonie. — Pokaż to… — Lupin patrzyła, jak kobieta odwija bandaż i dokładnie przygląda się śladom po kłach Bucky’ego Greya. Nogi ugięły się pod Chris, jednak ustała równo. — Na co tak patrzycie? — zapytała Pomfrey, gromiąc ich wszystkich karcącym spojrzeniem. — Zmykać mi stąd. 

— Nie zdążyliśmy z nią porozmawiać… — spróbowała zaprotestować Chris, jednak Pomfrey spojrzała na nią i weszła w słowo:

— I nie zdążycie, zaraz podam jej eliksir Słodkiego Snu, żeby mogła odpocząć. 

— Odpoczywanie jest nudne… — mruknęła Lizzy, krzywiąc się, gdy pielęgniarka przytknęła jej do ust fiolkę z eliksirem, ale wypiła go dość posłusznie i niemal natychmiast zamknęła oczy.

— Trochę nudy przyda się nam wszystkim po tym co się działo… — stwierdziła łagodnie Pomfrey i przygładziła splątane włosy Lizzy. 

Po tym jak Liz zapadła w głęboki sen, madame Pomfrey kazała im wszystkim wyjść i dać odpocząć pacjentce. Zrobili to z ociąganiem, Tony nawet próbował wytłumaczyć pielęgniarce, że powinien zostać i czuwać przy siostrze, ale kobieta była nieugięta. Nim zasunięto kotary, Crystal posłała ostatnie spojrzenie swojej przyjaciółce. Tony szybkim krokiem ruszył w kierunku swoich rodziców, którzy chyba nawet nie zareagowali na jego obecność. Teddy podążył za nim, zatrzymał się jednak, by posłać długie spojrzenie ojcu, a potem wyszedł ze Skrzydła Szpitalnego. Chris nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Czuła się stłamszona, słaba i przerażona. Chciała sprawdzić, jak czują się wszyscy, którzy poświęcili się dla jej sprawy, ale wszystko ciągnęło ją tylko do jednego łóżka. Wszystko ciągnęło ją do mamy, która wciąż była nieprzytomna i niewyobrażalnie słaba. Nie dostrzegła nawet, kiedy zrobiła pierwszy krok, a zanim drugi i kolejny. 

Nogi same poniosły ją w stronę rodziców. Tata wciąż siedział nieruchomo, trwając przy jej boku. Zgarbiony, stary i nieobecny. Jedną ręką trzymał dłoń Maggie, drugą zaś podpierał głowę, by nie opadła mu ze zmęczenia, które ogarniało go całkowicie. Wydawał się być taki kruchy. Oboje tacy byli… Lupin przysunęła stołek obok ojca i zajęła miejsce tuż przy nim. Wpatrywała się w twarz mamy, tak spokojną, a jednak pełną niepokoju. Czuła, że powinna coś powiedzieć, ale wiedziała, że gdyby tylko się odezwała, zaczęłaby płakać. Zdobyła się więc jedynie na to, by oprzeć głowę o ramię ojca i wsłuchała się w jego nierówny oddech. Remus drgnął delikatnie i złapał córkę za dłoń, ściskając ją mocno.

— Bardzo się o ciebie bałem. 

— Ja boję się o nią — odparła cicho, tak że zapewne nikt oprócz taty jej nie usłyszał. Przygładził kciukiem wierzch jej dłoni, która była opleciona bandażem. Kolejna łza tego dnia spłynęła po jej policzku. Tak miała skończyć się pełnia Krwawego Księżyca, w ten właśnie sposób zbliżał się koniec przygody Crystal. Znów była tylko ich trójka. Ona, mama i tata…

***

Wodziła palcem po jasnej skórze dłoni, której nie puściła od kilku, a może już nawet kilkunastu godzin. Pod dotykiem jej opuszków, zdawała się nieznacznie ocieplać i jakby trochę czerwienić. Chociaż im dłużej przyglądała się rysowanym przez siebie, zawiłym kształtom, zaczynała wątpić, że skóra mamy nabiera koloru. Nie mogła się jednak temu dziwić, bo jej dłoń była równie blada co Maggie i jedynym faktem, który ją niepokoił było to, że od zawsze to raczej ona i tata mogli się pochwalić trupim odcieniem skory… Mama zawsze była znacznie barwniejszą osobą niż oni. 

Teraz te wszystkie kolory zdawały się umykać z jej ciała, a Crystal obserwowała ten proces z przerażeniem, które naciskało na jej pierś, pozbawiając ją oddechu. Nie mówiąc już o tym, że nie była w stanie się ruszyć, bo nie wstała z niewygodnego stołka od chwili, w której przysiadła się do ojca. Było to krótko po południu, gdy słońce wznosiło się wysoko na niebie, teraz jego miejsce zajął księżyc, który przestał być tak przerażający, gdy zaczęło go ubywać. Jego srebrzysty blask wpadał do pomieszczenia przez wysokie, wąskie okna, rozrzucając na pościeli co jaśniejsze plamy, niczym fragmenty układanki. Było w niej kilka niepasujących elementów, bardziej złotych, które wdzierały się na pościel, odbijając się od zastawy, która stała na niskim stoliku. Altheda przyniosła jej trochę jedzenia parę godzin wcześniej, twierdząc, że powinna porządnie się posilić i nabrać sił. Chris nie tknęła niczego, chociaż potwornie suszyło ją w gardle. Wtedy też żona Syriusza dokończyła opatrywanie rany na jej karku, bo Lupin przestała stawiać opór.

Ludzie przewijali się przez Skrzydło Szpitalne, jakby było obowiązkowym przystankiem w każdej przechadzce, którą podejmowano w zamku. Życie w jakiś sposób toczyło się dalej, ale Crystal wpatrywała się w mamę niczym zahipnotyzowana, nie pozwalając na to by umknął jej chociażby jeden oddech. 

A jednak strzępki rozmów docierały do niej i zapamiętywała je z doskonałą łatwością, sama zdziwiona tym, że starczyło jej na to uwagi. Na samym początku przyszła Angelina Weasley i oznajmiła, że ona i mąż wracają już do domu, bo dzieci zbyt długo zostawały pod opieką dziadków. Razem z nimi zabrali się również Ron i Hermiona. Harry i Ginny zdecydowali się zostać do wieczora i pomóc, jeśli przyjdzie taka potrzeba. Ginny razem z matką Victorie i profesor Dunbar zobowiązały się przygotować miejsca dla wilkołaków, bo nikt właściwie nie podjął decyzji, co dalej mają robić. Robiły, co mogły, ale na marne, bo w pewnym momencie zjawił się Ian, który niezwłocznie chciał porozmawiać z McGonagall, żeby jej powiedzieć, że mieszkańcy Wilczego Lasu nie spędzą nocy w Hogwarcie. Nie ufali im… Dyrektorka doprowadziła jednak do kompromisu, zgodnie z którym wilkołaki mogły rozbić obóz na błoniach i swobodnie poruszać się po całym terenie szkoły, ale zobowiązani byli przyjąć ciepły posiłek, jako wyraz dobrej woli. Rivers zgodził się na to. Potem zniknął wraz z McGonagall, chociaż niejednokrotnie zaglądali jeszcze do Skrzydła Szpitalnego. Przychodzili na krótko i nie mówili wiele, a przynajmniej nie do Chris. Starsza czarownica zaglądała jednak do wszystkich rannych, dzięki czemu Crystal w głowie ułożyła mapę, zaznaczając, kto zajmuje jakie łóżko. 

Kingsley zajmował ostatnie łóżko, dwukrotnie odzyskał przytomność, ale od razu zasypiał, nawet bez eliksiru na sen. Jego obecność, a raczej brak obecności w ministerstwie zaczynał martwić Pottera, który rozmawiał przyciszonym głosem z Pomfrey, dowiadując się więcej na temat jego stanu, który w gruncie rzeczy nie był najgorszy. Potrzebuje spokoju by przetrwać najgorsze, mówiła pielęgniarka, sen to dla niego teraz najlepsze lekarstwo. 

Na kolejnym łóżku leżała McLaggen. O niej Crystal wiedziała najmniej, właściwie nic poza tym, że Pomfrey nazwała ją nieznośną dziewuchą i poprosiła Althędę, by to ona się nią zajęła po tym, jak na chwilę zdjęto zaklęcie wyciszające, a lament Jo wypełnił całe pomieszczenie. Stwierdzenie, że jej stan psychiczny był gorszy niż fizyczny z pewnością było bardzo bliskie prawdzie. Jo dramatyzowała przeraźliwie, zachowując się tak, jakby obdzierano ją ze skóry. Chris ufała jednak bardziej Althedzie, która zapewniała, że nie jest z nią najgorzej. 

Naprzeciw Kingsleya i Jo leżała Katie. Pomijając Maggie to przy jej łóżku najczęściej można było natknąć się na panią Black i madame Pomfrey. Zawsze gdy odchodziły od szczelnie zasłoniętego łóżka były przerażająco milczące. Nikt nic nie powiedział na temat stanu Dawson, a to nie było z pewnością coś optymistycznego. 

Przeciwna sytuacja tyczyła się Sienny Foley, która jako jedyna z ugryzionych stanęła już na równie nogi. Buntowała się na każdą wzmiankę, że powinna leżeć w łóżku. Nie szczędziła przy tym dość niepochlebnych komentarzy, a Chris niemal widziała, jak Ślizgonka zezuje nieco oczami tak samo, jak robiła to podczas dodatkowych zajęć z egzaminów, gdy Slughorn przynudzał po raz tysięczny. Sienna wciąż siedziała przy Katie, nie odstępując jej na krok, tak jak to robiła podczas bitwy. Znalazła jednak chwilę, żeby podejść do Crystal. Złapała ją wtedy za rękę, chociaż Lupin zdawała się nie reagować na żaden impuls i powiedziała jej: Nie żałuję niczego, co się wydarzyło. Tak było trzeba. W jakiś sposób te słowa podniosły ją na duchu, chociaż w żaden sposób nie potrafiła odpowiedzieć. 

Kolejne łóżko zajmował Ezra Lennox, pewny siebie Krukon, który gdy się przebudzał, pytał wciąż o swoją miotłę, choć ta roztrzaskała się o ziemię wraz z jego upadkiem. Może jeszcze do niego nie dotarło, że będzie wilkołakiem, a może tak jak Sienna nie żałował niczego i zgodnie z jego słowami wszyscy mogli mu naskoczyć. Tego Crystal już nie wiedziała, bo zdecydowanie bardziej skupiła się na Lizzy. 

Przy niej też ciągle ktoś był. Zazwyczaj Tony i Ted, którzy niczym dzielni strażnicy bronili Liz przed każdym, kto próbował się zbliżyć. Nie siedzieli jednak cały czas, bo i Lizzy wciąż spała po końskiej dawce eliksiru nasennego. Chris zastanawiała się, dlaczego tak nadmiernie poili ją tym specyfikiem, ale od razu przypomniało jej się, że wszyscy mają wątpliwości odnośnie tego, czy dziewczyna okaże się być wystarczająco silna. Nie zgadzała się z tym, ale nie miała siły się sprzeciwiać. Tym bardziej, że był to jedynie eliksir, a sen jeszcze nikomu nie zaszkodził. 

Parę razy przyszedł do niej Reece, który w swoim stylu komentował najnowsze wydarzenia, kręcąc papierosa w dłoniach. Chyba jako jedyny nie szukał pretekstu, by odwiedzić jej mamę. Po prostu przychodził. Mówił wtedy dużo o niej, nazywając ją swoją najwierniejszą przyjaciółką. Humor mu jednak nie dopisywał, chociaż niejednokrotnie starał się ją rozbawić na swój sposób. Gdy zaczęło zmierzchać oznajmił, że czas na niego, bo jeśli teraz się nie ruszy, to reszta wilkołaków zabierze mu najlepsze miejsce do spania, chociaż Merlin świadkiem, że nie uśmiecha mu się spać na tych przeklętych błoniach. Nie poruszyli tematu jego magicznych korzeni i faktu, że nie raczył jej przez całą ich znajomość wspomnieć o tym, że chodził do Hogwartu za czasów, gdy jej tata tutaj uczył. Na to miał jeszcze przyjść odpowiedni moment. 

Skrzydło Szpitalne powoli zaczynało pustoszeć, gdy księżyc wznosił się na nieboskłonie. Syriusz i Bill siłą zaciągnęli Tomson-Jonesów do przygotowanej dla nich komnaty i tak nie było z nich żadnego pożytku, bo nie ruszyli się z miejsca, w którym Chris ich zastała w chwili, gdy weszła do tego pomieszczenia. Potem matka Amelii wróciła po tym, jak ponoć razem z córką zadbała o porządną wieczerzę dla wilkołaków i pociągnęła za sobą Tonks, która niczym posąg stała tam niemal cały dzień, wpatrując się tępym wzrokiem w ojca swojego syna. Crystal starała się to ignorować, nie tracić energii, którą wolała poświęcić swojej mamie, ale z ulgą przyjęła chwilę, w której matka Teda zniknęła. Właściwie to cieszyła się, gdy zamek zapadał w sen, a jedynie księżyc był świadkiem łez, na które sobie pozwoliła, trwając przy mamie. 

— Jak tylko się obudzisz, pojedziemy do domu — obiecała sobie i jej, mówiąc szeptem i przełykając własne łzy. Teraz nikt nie zawracał im głowy, mogły być tylko we dwie i rozmawiać, chociaż było to jednostronne. Crystal bardzo długo czekała na spotkanie z matką. Na początku marzyła o tym, żeby opowiedzieć jej o wszystkim, co przeżyła w Hogwarcie. Chciała pochwalić się sukcesami w nauce, ponarzekać na koszmarną Babbling, która jej nie znosiła, opowiedzieć o nowych znajomościach, a już zwłaszcza o pewnym chłopaku, którego inicjały wyryły się w jej nastoletnim sercu. Usiadłyby razem, grzejąc dłonie o kubki gorącej herbaty, pozwoliłaby Maggie natrzeć sobie uszy za ucieczkę, a także wycałować się, gdy frustracja mamy znalazłaby już ujście. Bo bliskość mamy była tym, czego jej bardzo brakowało. — Jeśli będziesz chciała to zostaniemy w Wilczym Lesie, nie musimy się nigdzie przenosić — szepnęła, przełykając nieznośną gulę w gardle. Wiedziała, że ich pierwsza rozmowa nie mogła wyglądać tak, jak sobie tego chciała. W międzyczasie światło dzienne ujrzało zbyt wiele sekretów, które również Meg musiała poznać. Crystal wiedziała, że to nie będzie ani łatwe, ani też przyjemne. I nawet po cichu współczuła swojemu tacie, bo doskonale znała temperament mamy. Miała zamiar być wtedy przy niej by wiedział, czyją stronę trzyma i także po to, żeby zagrać nieco na nosie ojca. Wiedziała jednak, że jeżeli ktoś miał utrzymać ich rodzinę w ryzach to była to właśnie jej mama i niecierpliwie wyczekiwała jej obecności. — Mogę nawet zrezygnować ze szkoły — mruknęła, nie przejmując się niczym poza Maggie. Pamiętała obietnice ojca, które były przecież niezwykle kuszące. Możliwość wspólnego zamieszkania w jego starym domu, brak konieczności rezygnowania z nauki i uwolnienie się spod wpływów Benjamina. Spełnienie wszystkich potrzeb za jednym zamachem. Rodzice byli w stanie poświęcić ich dotychczasowe życie, żeby tylko wspierać ją w spełnianiu marzeń. Zwłaszcza mama, która kochała ich mały, ceglany domek i nie wyobrażała sobie życia gdzie indziej, była na to gotowa. Jeszcze przed bitwą Chris cieszyła się na tę myśl, teraz oddałaby wszystko tylko po to, żeby mama była szczęśliwa. By cała ich rodzina wróciła do czasów, gdy nie było żadnych problemów, byłych narzeczonych czy przyrodniego rodzeństwa. Crystal naprawdę była gotowa zrezygnować ze szkoły, zapomnieć o magii i złamać swoją różdżkę. W końcu miała już pewność, że jest wilkołakiem i nie potrzebowała nic więcej poza swoją rodziną. Zrobiłaby wszystko pod jednym warunkiem… — Tylko się obudź. — Patrzyła na twarz mamy, tak spokojną, że aż nienaturalną. Czekała na moment, gdy kąciki jej ust uniosą się w charakterystycznym dla niej zadziornym uśmiechu. Niestety zamiast tego, widziała wciąż jedynie paskudną szramę, która i tak nie przerażała jej tak bardzo, jak rana na plecach, wzdłuż kręgosłupa. Nie widziała jej co prawda, ale Altheda już pięć razy zmieniała opatrunek jej mamy, a pościel i tak wciąż zdobiła świeża krew. Nie wszystko goiło się tak, jak powinno, chociaż stan Meg Lupin pozostawał niezmiennie stabilny. Myśl, że to wszystko jest winą Crystal, nie pozwalała jej żyć. — Przepraszam, naprawdę… — załkała, przykładając twarz do chłodnej dłoni matki i przytulając ją do policzka. Oddałaby życie za chociażby drgnienie jednego palca. Była temu wszystkiemu winna. — Nie powinnam była uciekać, nie było mi to potrzebne. Potrzebuję tylko ciebie i taty. Liczy się tylko nasza rodzina i będę o nią walczyć — szepnęła między kolejnymi szlochami. — Obiecuję, że naprawię wszystko. Będę lepszą córką. Taką o jakiej zawsze marzyłaś. I nie będę się już z tobą kłócić… — składała kolejne obietnice, a jednak jej matka nie odpowiedziała w żaden sposób, jakby to było jeszcze za mało. — Mamo, proszę… 

Wraz z jej szlochem w pomieszczeniu rozbrzmiało skrzypienie drzwi, do środka wślizgnęła się ciemna postać, ale zdradziło ją od razu stukanie drewnianej nogi, które rytmicznie odbiło się echem kilkakrotnie, by zaraz potem zamilknąć. Chris zignorowała to w pierwszej chwili, próbując ukryć łzy. Podejrzewała, że ktoś przyszedł odwiedzić jednego z ugryzionych i minie ją zaraz czym prędzej. Myliła się, bo ciche chrząknięcie było skierowane do niej, z resztą tak samo jak pytanie, które wypowiedział przybysz:

— Jak się trzymasz? 

— Jakoś — wychrypiała i wolną ręką starła łzy, nie puszczając mamy nawet na chwilę. Syriusz Black mruknął coś niezrozumiałego i podszedł do niej bliżej. Jego oczy uważnie próbowały wyłapać każdy szczegół. Chris zerkała na niego kątem oka, nie wiedząc, czego od niej może chcieć. Nie była przecież kimś, komu poświęcał jakąkolwiek uwagę. A jednak Black powiedział dość głośno, chociaż zaskakująco łagodnie jak na niego:

— Jesteś silna za was obie. 

Po tych słowach coś ścisnęło ją w gardle. Kolejny szloch próbował wyrwać się z jej piersi, a ona nie chciała mu na to pozwolić. Pociągnęła nosem, zaciskając usta. Chciała zostać sama z mamą.

— Ted dawno temu już wyszedł — mruknęła głosem pozbawionym emocji, podejrzewając, że to jego szukał Black, a jeśli nie jego to Shacklebolta — a Kingsley jest za ostatnim parawanem, ale ciągle śpi… 

— Z Tedem się już widziałem — wszedł jej w środek zdania, zamykając jej tym samym usta — a King to buc, chociaż nawet go lubię. — Uśmiechnął się w nieco zawadiacki sposób, wzruszając ramionami. Crystal zerknęła na niego spod przymrużonych rzęs, nie wiedząc dalej, co go sprowadza. Dostrzegł to chyba, bo odpowiedział na jej niezadane pytanie: — Altheda powiedziała, że mam iść na spacer póki ona nie zaśnie, bo przez moje chrapanie cierpi na bezsenność. — Było w tym wyznaniu coś tak prostego i niemal zwyczajnego, że Chris pozwoliła sobie na rozbawione prychnięcie. Sporo czasu tego dnia spędziła przy żonie Blacka i zapałała do niej zaskakująco dużą sympatią, a także obdarzyła zaufaniem. Odnośnie Syriusza nie mogła tego powiedzieć, była między nimi ściana, której żadne nie zdecydowało się zburzyć, chociaż on poczuł się przy niej na tyle pewnie, że usiadł na stołku, który wcześniej zajmował jej ojciec i po kolejnym chrząknięciu powiedział: — Dużo ryzykowałaś i byłaś bardzo odważna. — To wyznanie pełne było uznania, chociaż to przecież Black próbował ją powstrzymać przed wypiciem eliksiru nazywając przy tym księżniczką z wieży. Teraz jednak wydawał się mówić to całkowicie szczerze, lustrując ją uważnym spojrzeniem, jakby tylko dzięki temu mógł dowiedzieć się o niej wszystkiego. Było to to samo spojrzenie, którym zaszczycił ją na sylwestrowej imprezie w jego barze. Czuła się z tym faktem dość niezręcznie, a przynajmniej tak było do czasu, gdy powiedział o niej: — Prawdziwa Gryfonka i Huncwotka… 

— Chyba nie mam ochoty rozmawiać — mruknęła cicho, odwracając wzrok. Nazwanie jej prawdziwą Gryfonką, a przy okazji Huncwotką było w ustach Blacka niezaprzeczalnym komplementem, którego się nie spodziewała i na który nie była gotowa. 

— Spoko, możemy pomilczeć… — przytaknął bezproblemowo, podpierając głowę na rękach. Przez chwilę faktycznie było cicho, na tyle długo, że zdążyła z powrotem spojrzeć na swoją mamę i oswoić się z obecnością Blacka. Jednak niespełna minutę później Syriusz zaczął nucić. Chris zadrżała, słysząc swoją ulubioną piosenkę z repertuaru Bowiego, którego kasety słuchała nieustannie w Wilczym Lesie. Mogłaby nawet przysiąc, że ona i Syriusz uśmiechnęli się dokładnie w tej samej chwili, gdy zanucił głośniej refren. 

— Milczenie polega na nie wydawaniu dźwięków — stwierdziła zaczepnie i jednocześnie nieco nieuprzejmie. 

— Czepiasz się — mruknął Black, nie kończąc już swojego małego występu. Zamruczał jednak pod nosem i westchnął ciężko: — Niezły bajzel się zrobił. 

— Kiepsko ci idzie prowadzenie rozmowy… — zauważyła, chociaż nie mogła się z nim nie zgodzić. Black miał całkowitą rację, zrobił się niezły bajzel, a Chris czuła, że musi coś z tym zrobić. Tylko jak, skoro najważniejsza była jej mama i nie miała zamiaru jej opuszczać nawet na krok. 

— Planowałem ją poprowadzić w nieco innych okolicznościach, a teraz muszę improwizować — skwitował Black niezadowolony z tego, że wytknęła mu brak jakiejkolwiek umiejętności w prowadzeniu konwersacji. Ona jednak wyczytała w tych słowach znacznie więcej. Jej wątpliwości zostały rozwiane po pół roku oczekiwania, aż Black w końcu się zjawi, by zatrząść jej życiem w posadach. Czekała na to, nieraz nie mogąc spać w obawie, że Syriusz Black wywlecze prawdę na jej temat. Prawda i tak wyszła na wierzch, ale Black jeszcze nie przyznał tego, czego ona się domyślała. A teraz powiedział jej, że planował przeprowadzić z nią rozmowę w innych okolicznościach. 

— Rozpoznałeś mnie wtedy — zauważyła trafnie, zerkając na niego, ale on wpatrywał się dość nieprzytomnie w jej mamę. Mimo wszystko uśmiechnął się nieznacznie.

— Mam taką dziwną zdolność… — wzruszył ramionami, jakby nie chciał się czymś przesadnie chwalić. — Harry’ego nie widziałem trzynaście lat, a już z daleka go rozpoznałem — stwierdził, mówiąc tak, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie — ciebie nawet nigdy nie spotkałem, a wystarczyło jedno spojrzenie i już… — Kolejne wzruszenie ramionami. Dla niego było to coś normalnego, a dla niej to jedno spojrzenie było niemal jak wyrok, może nawet początek wszystkich wydarzeń, które tak namieszały w jej relacjach ze wszystkimi. Zazdrościła Blackowi, że ten z taką łatwością umiał przyjąć fakt o jej istnieniu. Dla niej to wszystko było chyba nazbyt emocjonujące. — Tak po prostu mam, że rozpoznaje dzieci moich przyjaciół. 

— Więc mój tata nadal jest twoim przyjacielem? — zapytała, prowokująco unosząc brew wysoko. Remus przecież twierdził, że nie ma tu już żadnych przyjaciół, a wszyscy obwiniają go o to, jak potoczyły się sprawy. Być może było zgoła inaczej?

— Baby… — westchnął, wznosząc oczy ku górze, ale cień uśmiechu pojawił się na jego ustach. — Tylko byście się słówek czepiały. 

— Czekałam od Sylwestra aż tu wpadniesz i powiesz wszystkim, kim jestem — przyznała szczerze, zdobywając się na odwagę, by w końcu zmierzyć się z własnymi obawami, które choć były już nieaktualne, to wymagały tej konfrontacji. 

— McGonagall mi zabroniła — wyznał, a Chris zrobiła zdziwioną minę, patrząc na przeszło pięćdziesięcioletniego mężczyznę, ponoć największego buntownika, jaki chodził po tej ziemi, który pobłażliwie słuchał się zakazów starszej kobiety. Chyba dostrzegł jej zdziwienie, bo nachylił się do niej i konspiracyjnym szeptem powiedział: — Nie patrz tak na mnie, ona jednak jest trochę straszna. — Nawet się nie zorientowała, kiedy na jej twarzy pojawił się rozbawiony uśmiech. Kiedy jednak to sobie uświadomiła, zaszczypały ją oczy, jakby za karę, że pozwala sobie na takie beztroskie gesty, kiedy jej mama leżała obok nieprzytomna. — Obiecałem, że pozwolę napisać ci egzaminy i zdecydować czy chcesz tu zostać. Dużo też myślałem o tym czy prawda będzie dobra dla mojej rodziny — wyznał, a ona mimowolnie zmarszczyła czoło — ale chyba była. — Mogła się spodziewać, że Syriusz, choć był przyjacielem jej taty, przedłoży dobro Teda i Tonks ponad jej osobę. Naprawdę nie powinna się temu dziwić, tak samo jak nie mogła się dziwić temu, że McGonagall pół roku wcześniej wściekła się na nią, mając na uwadze dobro tych wszystkich, których skrzywdził jej ojciec. A jednak w jakimś stopniu ją to zabolało. — Zastanawiałem się też nad tym, jaka w tej historii jest twoja rola… 

— Moja rola? — zdziwiła się, bo nie zdążyła jeszcze wyjść z zamyślenia, które przyniosły jej wcześniejsze słowa Blacka. 

— Mówię, że się zastanawiałem, a nie że wiem… — bąknął nieco sfrustrowany. Chris spojrzała na jego twarz, na której wypisane było zmęczenie. Nie chodziło tu o znużenie po minionej bitwie. Black zdawał się być człowiekiem, który nigdy nie przestał walczyć, a jego życie było jedną, wielką bitwą. Syriusz skrzywił się niechętnie i wyznał: — Trochę mnie to przerosło. 

— Długo trzymałeś ich rodzinę razem… — przyznała, choć nie przyszło jej to łatwo. Nie potrafiła mieć żalu do Syriusza za to, że nie okazywał jej większej uwagi i troski. Co prawda byłoby miło, gdyby ktoś poza McGonagall wspierał ją przez te wszystkie miesiące, ale nie mogła tego oczekiwać, tym bardziej, że znała prawdę. Black spojrzał na nią bez zrozumienia, jakby nie potrafił wyciągnąć ze swoich, ale też z jej słów sensu, który ona pojęła w lot. Syriusz dla rodziny robił wszystko i to jej dobro powstrzymało go przed konfrontacją z nią, a nie zakazy McGonagall. Uśmiechnęła się dość kwaśno i stwierdziła: — Ted mi powiedział o wszystkim, kiedy jeszcze ze sobą rozmawialiśmy. 

— Ponoć jestem wierny, jak pies — skwitował po chwili namysłu, uśmiechając się z rozbawienia nad swoimi własnymi słowami. Chris również się uśmiechnęła, ale z nieco innego powodu.

— Dziękuję. 

— Za co?

— Za to, że jako jedyny oszczędziłeś mi tyrady na temat mojej relacji z Tedem — przyznała bez żadnych oporów, będąc wdzięczna, że naprawdę nie musiała znów słuchać bzdur na temat dojrzałości i relacji między rodzeństwem. Była to przemiła odmiana. 

— Na to przyjdzie pora kiedy indziej, teraz masz ważniejsze sprawy na głowie — przyznał, wskazując brodą na Maggie. Crystal kiwnęła głową, chociaż liczyła na to, że ta pora jednak nie nadejdzie, bo ona nie miała zamiaru być tą, która wyciągnie rękę w stronę Teda. Nie czuła, żeby zawiniła bardziej niż on. Black również nad czymś się zamyślił, marszcząc czoło i spytał: — Gdzie twój ojciec? — Crystal uśmiechnęła się słabo i wychyliła na stołku do tyłu. Złapała ręką materiał kotary, oddzielającej ich od sąsiedniego łóżka i odsunęła ją, ukazując śpiącego Remusa. Leżał na łóżku w tych samych ubraniach, które miał na sobie od rana, jedna ręka opadała mu na dół, jakby tuż przed zaśnięciem próbował wyciągnąć ja w stronę żony. Chris wiedziała, że był na skraju wytrzymania, gdy siedzieli przez długie godziny wspierając się o siebie i czuwając przy Maggie. Domyślała się, że w herbacie, którą przyniosła im Altheda była domieszka eliksiru Słodkiego Snu. Ona jej nie wypiła, ojciec przeciwnie i zasnął niemal od razu, ledwie dając zaprowadzić się na łóżko. — Merlinie, wygląda strasznie staro…

Crystal znów musiała przyznać rację Syriuszowi. Tata faktycznie wydawał się być w końcu spokojny, jednak przy tym również znacznie starszy niż zazwyczaj. Przed bitwą miał w sobie tyle siły, a magia wokół niego była niemal namacalna. Teraz to wszystko zdawało się wyparować.

— Nie jesteście przypadkiem w tym samym wieku? — zapytała, żeby odciągnąć swoją uwagę od ponurych myśli.

— Ja jestem starszy — przyznał automatycznie Black, jednak zerknął na młodą Lupin i coś błysnęło w jego oczach. Chris pomyślała, że była to delikatna uraza, ale tak naprawdę było to zrozumienie, nie dla jej słów, ale dla myśli i potrzeby odpoczęcia od tego, co trudne. Może właśnie dlatego zaczął się z nią droczyć. — Jeśli powiesz, że wyglądam starzej, przestanę się do ciebie odzywać. 

— Kusisz… — mruknęła, unosząc kącik ust ku górze. Nie zdawała sobie sprawy, że w tej jednej krótkiej chwili, zapoczątkowali nieświadomie relację, która miała być silna, jak to bywa w rodzinie. 

— Lubię cię, młoda — przyznał Syriusz, a jej uśmiech nieznacznie się powiększył. — Wiesz, gdyby twój staruszek miał więcej rozumu, to wszystko wyglądałoby inaczej — zauważył, po raz kolejny nie mijając się z prawdą. Crystal nieraz też się nad tym zastanawiała. — Może znalibyśmy się już wcześniej. 

— Może… — mruknęła jedynie, bo nie miała siły i ochoty dać się wciągnąć w gdybanie, którego miała już serdecznie dość. 

— Chodzi mi o to, że… — zaczął Syriusz, ale westchnął załamany swoim brakiem umiejętności, jakim wykazywał się podczas tej rozmowy. Położył jej dłoń na ramieniu, a Crystal spojrzała mu prosto w twarz, próbując wyczytać z niej to, co chciał tak nieudolnie powiedzieć. — Możesz na mnie liczyć, Crystal — zapewnił ją, sprawiając, że po raz pierwszy tego dnia, od chwili gdy weszła do Skrzydła Szpitalnego, poczuła się nieco lepiej. — Pomogę ci, jeśli będziesz tego potrzebowała. Będę takim spoko wujkiem… — obiecał, puszczając w jej stronę oko. — Możesz tak na mnie mówić. Jeśli chcesz. 

— Syriusz nie wystarczy? — zapytała, chociaż nie mogła powstrzymać uśmiechu, który był zaskakująco szeroki i prawdziwie szczery. Wcale nie chciała sprzeciwiać się propozycji Blacka, właściwie to nigdy nie miała żadnego wujka i teraz przyjaciel jej ojca sprawił, że ta luka została w jakiś sposób wypełniona.

— Też jest w porządku, ale… — mruknął, udając, że się zastanawia, ale ostatecznie stwierdził: — Mów mi wujku. 

— Jest to do zrobienia — zgodziła się i oboje wymienili się szczerymi uśmiechami, które były gwarantami tego, że właśnie ze sporym opóźnieniem stali się rodziną. Crystal przemknęło przez myśl, że Black jest człowiekiem, który z pewnością przypadłby jej mamie do gustu. Spojrzała na Maggie, wciąż tak samo spokojną, cichą i nieruchomą jak wcześniej. — Myślisz, że mamie się polepszy? 

— Nie znam jej — przyznał Black, zerkając na Meg uważnie — ale skoro tyle lat wytrzymała z twoim ojcem, to z tym też sobie poradzi. — Crystal chciała powiedzieć, że pewnie ma rację, bo nie zna silniejszej kobiety niż jej mama, ale w tej samej chwili drzwi znów skrzypnęły. Jakiś impuls kazał jej skierować wzrok w tamtą stronę, a nie tak jak wcześniej ignorować to, co działo się dookoła. Miała tego pożałować, bo nagle jej wzrok napotkał szare spojrzenie oczu Tony’ego. Zerwała się na równe nogi, jakby rażona piorunem, ale coś odebrało jej mowę. Wpatrywała się w niego, tak bezradnie i beznadziejnie do chwili, gdy chłopak odwrócił się na pięcie i wyszedł. Crystal przeszedł nieprzyjemny dreszcz, towarzyszący bolesnemu kłuciu w sercu i opadła z powrotem na krzesło. Syriusz pokręcił głową, będąc świadkiem tej sceny i polecił jej: — Idź za nim. 

— To bez sensu — szepnęła. Od miesiąca próbowała porozmawiać z Tonym i nie udało jej się to ani razu, ale nie miała zamiaru wtajemniczać Blacka w szczegóły tej beznadziejnej relacji. 

— Takie będzie, jeśli nie pójdziesz — zgodził się z nią, chociaż i tak próbował postawić na swoim. Chris skurczyła się w sobie, to nie był dobry moment na roztrząsanie porażek sercowych. Złapała Maggie za rękę i ścisnęła ją mocno, zastanawiając się nad tym, co ona by jej doradziła.

— Powinnam być przy mamie. 

— Idź za nim — powtórzył Syriusz, kładąc dłoń na jej ręce, którą tak kurczowo trzymała się matki i spojrzał na nią znacząco — a my tu poobgadujemy twojego staruszka. 

Nie wiedziała, co ostatecznie ją przekonało, ale zerwała się z miejsca i utykając na lewą nogę pobiegła za Anthonym. Wypadła na korytarz, przeraźliwie cichy i pusty, nawet w porównaniu do Skrzydła Szpitalnego. Miała wrażenie, że jej przyspieszony oddech zakłócał ten spokój, burząc całą harmonię, która ogarnęła śpiący zamek. Podjęła jednak decyzję i za wszelką cenę musiała zatrzymać chłopaka, który prawie zniknął za zakrętem.

— Tony… — szepnęła gorączkowo, przyspieszając w obawie, że nie uda jej się do niego dotrzeć, nim ten skręci i zniknie jej z oczu. I nie myliła się za bardzo, bo Anthony tym razem zdobył się na to, by chociaż jej odpowiedzieć.

— Nie mamy o czym rozmawiać. 

— Przepraszam — jęknęła bezradnie, zatrzymując się z zrozpaczonym wyrazem twarzy. Była smutna, wściekła i zraniona. Do tej pory myślała, że oczekiwanie na bitwę i trwanie w całym tym chaosie było najgorsze i skończy się wraz z pełnią, a później będzie już tylko prościej. Myliła się i to potwornie. Teraz było tylko gorzej i dobijała ją niepewność, której nijak nie dało się przegonić. Czuła się temu winna, ale jednak czasami odzywało się w niej poczucie niesprawiedliwości, którego nie potrafiła uciszyć.

— Za co? — spytał chłodnym tonem, zatrzymując się niespodziewanie i odwrócił się w jej stronę, zaciskając pięści. Dzieliła ich dość niewielka odległość, biorąc pod uwagę, że ostatnie tygodnie Tony próbował być jak najdalej od niej. Patrzył na nią ostro, a ona mimo wszystkich okropności, jakie towarzyszyły bitwie, zatęskniła za tą chwilą, gdy na moment spotkali się na błoniach. Wtedy przez sekundę Tony patrzył na nią tak jak wcześniej, bez wstrętu i żalu w spojrzeniu… Bitwa jednak się skończyła i choć nic nie miało być już takie samo, to pod tym aspektem wszystko wróciło do nieznośnej normy sprzed pełni. Skoro jednak Tony zdecydował się poświęcić jej chociażby odrobinę uwagi, zamierzała stłamsić swoją dumę i powiedzieć to, co w niej tak długo siedziało i co chciała mu powiedzieć od razu po tym, jak wszystko wyszło na jaw.

— Za wszystko — szepnęła, robiąc niepewnie krok w jego stronę. Oblizała nerwowo wargi, czując przeraźliwą suchość w gardle. Bała się, że zaraz straci głos i zaniemówi, a cały ten emocjonalny wysiłek pójdzie na marne. — Za to, że nie wyjawiłam prawdy od razu, że na początku byłam wstrętna dla Liz, że za waszymi plecami próbowałam o wszystkim dowiedzieć się od Luci — mówiła, wyrzucając z siebie wszystkie winy, które popełniła względem niego, a z każdym kolejnym słowem pozwalała sobie na kolejny krok, który przybliżał ją do Tony’ego. Marzyła o tym, żeby tak samo te przeprosiny przełamały barierę między nimi. Marzenia te poprowadziły ją do wspomnienia tamtej nocy na stadionie quidditcha, kiedy nic jeszcze nie wskazywało na to, że Tony nie będzie chciał jej znać. To wtedy uprzytomniła sobie, że jest w nim beznadziejnie zakochana i mimo wszystkich wydarzeń, które miały miejsce później, to się nie zmieniło. Zadrżała, jakby jej ciałem wstrząsnął szloch. Pomyślała o tym, jak próbował uniemożliwić jej spotkanie z Lizzy. Obwiniał ją o to, co się stało. Obwiniał ja o to, że jego siostra będzie wilkołakiem - o ile przeżyje. Oczy zaszły jej łzami, gdy zrobiła kolejny krok. — Przepraszam za to, że nie udało mi się obronić Liz przed ukąszeniem — szepnęła drżącym głosem, zbliżając się znowu i modląc w duchu, by nie powstrzymał jej przed tym. — Przepraszam, Tony, że nie miałam odwagi wyjaśnić ci wszystkiego wcześniej…

Nie powstrzymał jej. Stał i milczał, robiąc tę swoją minę myśliciela, która zawsze towarzyszyła mu, gdy zastanawiał się nad czymś gorączkowo. Wolałaby, żeby teraz rozchmurzył się i uśmiechnął tak szczerze, że w jego policzku zrobiłby się ten uroczy dołeczek, który tak uwielbiała. Ale nawet zamyślenie przyjęła z ulgą, wierząc, że jest to dobry omen. Było tak przynajmniej do chwili, w której powiedział stanowczo:

— To nic nie zmienia, Crystal. 

Być może miał rację, być może przeprosiny nic nie zmieniały, bo tego, co zrobiła, nie dało się już odkręcić. Pozostała więc jej ostatnia rzecz, która musiała już coś znaczyć. 

— Zależy mi na tobie.

— Nic nie rozumiesz, prawda? — spytał poirytowany, doskakując do niej. Zmniejszył dzielącą ich odległość do kilku cali, ale tylko to wystarczyło, by przez jej ciało przeszedł prąd, sprawiający, że zrobiło jej się gorąco. Podziałało to na nią tak intensywnie, że niemal zignorowała słowa Tony’ego i to w jaki sposób je wypowiedział. — Od zawsze robiłem wszystko, czego ode mnie oczekiwano. Nigdy nie myślałem o sobie, nie byłem egoistą. Niejednokrotnie robiłem coś wbrew sobie, żeby moi bliscy byli szczęśliwi i bezpieczni. Tylko raz było inaczej — powiedział dosadnie, a Chris poczuła, że miękną jej nogi. Wiedziała, że Tony był na wskroś dobry, kiedyś powiedziałaby, że również łagodny, chociaż już nie pierwszy raz doświadczyła szorstkiego zachowania z jego strony. Zawsze myślał o innych, zanim w ogóle przeszło mu przez głowę, że mógłby zrobić coś dla siebie. To była niewątpliwie jego zaleta, chociaż uważała, że czasami powinien był pomyśleć o sobie, stać się tym egoistą i zadbać o własne szczęście. Dlaczego więc on uważał to za coś niewybaczalnego? Dlaczego patrzył na nią z takim żalem, jakby była uosobieniem wszystkich jego problemów? — Przysięgałem sobie, że w życiu nie zrobię tylko jednej rzeczy, ale zrobiłem to — mruknął, a usta zadrżały mu nerwowo. Wstrzymała oddech, gdy dodał cicho: — Dla ciebie. — Teraz był tak blisko, że mogli wymieniać się oddechami. Czuła jego elektryzujące ciepło, a gdy powiedział, że zrobił coś dla niej, marzyła o tym, by zamknąć mu usta pocałunkiem. Jak skrajnie głupie byłoby to z jej strony, gdy uzmysłowiła sobie, że to nie będzie wyznanie miłosne, zapewnienie o tym, jak bardzo mu na niej zależy. W jego szarych oczach nie dostrzegała tego ciepła co niegdyś, były teraz nieprzeniknione, a on nieugięty. Zacisnął szczękę, co sprawiło, że rysy jego twarzy stały się ostrzejsze niż kiedykolwiek. — Dla ciebie zdradziłem przyjaciela —  wychrypiał, dysząc ciężko. Omiótł jej twarz spojrzeniem i odsunął się, burząc tą chorobliwą bliskość, która dla niej i tak była jednak lepsza niż dystans, który znów zaczął ich dzielić. — A teraz czas zmierzyć się z konsekwencjami… 

— Chcesz powiedzieć, że to koniec?

Nie użył takich słów, ale dał jej doskonale do zrozumienia, jak będzie wyglądała teraz ich relacja. Pełna oczekiwań i chłodna, jakby nie było w niej wystarczająco miejsca na wybaczenie. Miał jednak rację. Nadszedł czas by zmierzyć się z konsekwencjami, które miały zaważyć na ich dalszym życiu…

Proszę bardzo, przedostatni rozdział oddaje w Wasze ręce i zastanawiam się, jak na niego zareagujecie. Muszę przyznać, że kiepsko szło mi jego pisanie... Nie wiem dokładnie dlaczego, ale coś czuję, że przykłada się do tego zbliżający finał pierwszej części. Mam w sobie jakąś dziwną obawę, że wszystko się kończy... Chociaż plany są duże i przyszłość tego opowiadania ciągle przed nami.
Mam nadzieję, że u Was wszystko w porządku. Wiem, że teraz nadszedł ten gorący czas zbliżającej się sesji i dlatego chciałabym zapewnić, że trzymam za Was mocno kciuki, Kochani! Oby ten rozdział pozwolił Wam choć na chwilę oderwać się od obowiązków!
Ściskam mocno, Mora

4 komentarze:

  1. Nie spodziewałam się tak wielkich strat po stronie Hogwartu, a na pewno nie tego, że eskapada młodzieży przyniesie aż tak wielkie konsekwencje. Zdaje się jednak, że myślałam, że to inni doświadczeni czarodzieje zostaną ranni a nie sam King … tak doświadczony auror. Ale nie ma się co dziwić, zobaczył dzieciaka, którego katował wilkołak. Wygląda to trochę tak, jakby likantropia była karą dla niego, za Ósemkę. Ciekawe co teraz z ministerstwem. Harry może próbuje tuszować, ale jak długo?
    Meg jest z złym stanie, ten rozdział pokazuje ją jako najważniejszą osobę, co też sprawia, że mam do niej same pozytywne uczucia. Trochę nie rozumiem, czemu wszyscy stoją przy jej łóżku. Już nie wnikając, co tam robi Tonks, bo powiedzmy, że ma prawo wspierać Remusa jako dawnego przyjaciela tak jak i Black, to skoro jednak ciągle patrzy na Remusa, to w jej głowie musi być niezły kocioł. A może dzięki temu przyjdzie jakieś zrozumienie… nie wiem. Powiedziała Syriuszowi i Sarze, że po prostu odsunie się w cień, ale ciągle brakuje, by mogła w końcu żyć swoim życiem. Może kiedyś rozmowa z Meg coś zmieni, a może to już się nigdy nie zmieni i tak będzie dobrze? Może z tego co mówię nie wygląda, jakbym się przejęła losem Meg, ale tak nie jest. Udowodniła, że kieruje się miłością do Chris, ładnie zmartyrologizowałaś postać, więc nie mogę jakoś hejtować, zwłaszcza, że też bym po prostu chciała, żeby się obudziła.
    Znowu muszę pochwalić Syriusza. Ten brak umiejętności konwersacji jest bardzo autentyczną konwersacją, więc wyszło Ci to super! Widać dużą dojrzałość tego człowieka, a jednocześnie delikatne podejście do Chris. Umiał się chłop zachować, pozwolić na lekkie uszczypliwości, przejść ponad tym co trudne, nad zbudowaniem relacji z Chris. Poczuł się za nią odpowiedzialny; nie chcę mówić, że tak jak za Teda, bo to jednak inna relacja i okoliczności. To jednak pokazuje, jak sam Syriusz stwierdził, że jest on bardzo wierny. Wierność Remusowi, a może też trochę tragizm sytuacji, w której znalazł się dawny kumpel sprawiły, że Black wraca do tego co nadrzędne i wspiera córkę drugiego huncwota. Nawet jeśli ten huncwot zdradził. Zresztą, czyż ciągle nie wspierał jego syna? Black chyba nie wspiera Chris tylko dla samej Chris, a przez wzgląd na krew? Z drugiej strony nie bardzo wiemy, jak się ustosunkowuje teraz do Lunatyka. Jest przy nim i Meg, trudno mu, ale trwa, lekko naśmiewa się z Remusa, a to oznaka troski i pozytywnych uczuć.
    Remus. Tym rozdziałem ostatecznie udowodniłaś, jak mocno kocha Meg (no i niech mu będzie, nie chcę tego zmieniać, wyszedł autentyczny, przekonałaś mnie). Mógłby się ktoś jednak nad nim zlitować i jak się obudzi, zadbać o to, by go opatrzyć, bo długo tak chłop nie pociągnie. Nie rozumiem co znaczyło długie spojrzenie Teda na ojca, ale pewnie wsparcie w sytuacji mimo tego, że to jest „ta druga”, przez którą ojca nie było przy Tedzie. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo nie opisałaś, co to spojrzenie znaczyło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do Chris; walczyła dzielnie o tych, których kocha. Co więcej, zależało jej na każdym życiu, nawet tych, do których ma problem. Zawahała się i nie zabiła Mortona; ten czyn ma wiele konsekwencji, ale pokazuje, że jej serce jest po środku, pomiędzy wilkołakami a czarodziejami. Ona już na zawsze należy do obydwóch światów. Trochę to smutne, że obydwa te światy spychają ją na margines, ale w obydwu ma takich ludzi, dla których jest ważna. A do tego widać, że ceni życie. Mimo późniejszej satysfakcji ze śmierci Mortona i Riversa nie chciała, by komuś stała się krzywda. Dobrze, że przyjęła propozycję Syriusza. Według Twojej wskazówki, zwiastującej dobrą relację pomiędzy tą dwójką, Syriusz będzie jedną z tych osób, która tworzy jej tożsamość jako osoby związanej ze światem magii. Doceniam też rolę McGonagall w tym wszystkim, bo choć w tym rozdziale jest sucha i wydaje się, że okrutna, to jej przypadło być tak blisko Chris i dbać o stopniowy przesył informacji do jej świadomości. Zabezpieczyła też jej nogę najlepszymi zaklęciami, może po prostu dlatego, że jest najlepsza, ale jakoś tak mnie to ujmuje.
    Bardzo pozytywnie jawi się tu też Altheda. W sytuacji gdy tak ciepło i delikatnie opiekuje się Chris, bardzo ją lubię. Ma tez dużą cierpliwość, piękna cecha. Powiem Ci, że gdy Tonks na nią nie narzeka, to nabiera się innej perspektywy. Dzięki, że ją tak opisałaś i pokazałaś ją od takiej dobrej strony, bo to chyba też po prostu jest to, co docenia w niej Łapa.
    Chris pobiegła za Tonym. Może i wygląda to dalej tragicznie, ale przynajmniej porozmawiali, a wcześniej nawet ku temu nie było możliwości. Jedna Lizzy docenia, że Chris uratowała im życie. Tony tego nie robi i dobrze, skoro widzi inną, ogromnie raniącą rzecz, nie powinien udawać, że jest inaczej. Zakładam, że minie sporo czasu, zanim ich relacje ponownie ulegną zmianie.
    Co do Lizzy, wierzę, że da sobie radę. W gruncie rzeczy jej sytuacja społeczna i tak nie była ciekawa, więc tu raczej nie widzę największego problemu. Fizyczne dolegliwości może nie będą aż tak znośne, dzięki jej naiwności w myśleniu. Najgorsi mogą jednak okazać się rodzice. Nie potrafię zrozumieć Hestii i Carla. Dlaczego, mimo tego jaka ich córka jest, nie siedzą przy niej, tylko gdzieś w oddali, nie ruszając się stamtąd. Tutaj mam jedno wielkie niezrozumienie, o co chodzi z tą dwójką.
    Może jeszcze dwa zdania o wilkołakach. Grey uciekł, a jak widać Ian nie jest jakoś przekonany do czarodziejów, po swojej styczności z nimi. Może nie dojdzie już między stronami do wojny, ale wesoło też nie będzie. Nowy wódz to inne porządki, ale raczej mimo wszystko będą one hermetyzowały wilczą społeczność, dystansując ją od reszty świata. Na razie nie wiadomo, co zrobi Ósemka i Bucky, ogólnie co z ministerstwem w momencie, gdy nie ma sprawnego ministra. I pytanie, czy ten sam minister, tylko z „małym, futerkowym problemem”, będzie mógł i chciał nadal piastować ten urząd (choćby ukrywając likantropię do czasu rozwiązania Ósemki)?

    Nie będę już dziś czytać kolejnego rozdziału, bo musze się wyspać przed pracą, ale ogłaszam, że nie planuję już w najbliższym czasie znikać na tak długo (chociaż na usprawiedliwienie dodam, że nie zniknęłam na tak długo jak Remus :D)

    Ściskam mocno!
    M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bitwa była brzemienna w skutkach i niestety, chociaż młodzież wykazała się ogromną odwagą, to niestety widać, że ich gorąca krew, brak doświadczenia i braki w umiejętnościach okazały się znamienne. Nie ujmujmy Kingowi, on jest świetnym aurorem i umie walczyć, ale to była sytuacja, która wymagała natychmiastowej reakcji - nie tylko powstrzymać rozwścieczonego wilkołaka, ale również uratować życie młodemu człowiekowi. Czy likantropia jest dla niego kara za Ósemkę? Ciekawe stwierdzenie, raczej uznałabym, że poszerzy jego poglądy, otworzy klapki, które miał na oczach. Bo jedno to myśleć coś, a drugie doświadczać.
      Sceny, które rozgrywają się w Skrzydle Szpitalnym są faktycznie pogmatwane. To nie tak, że wszyscy stoją przy łóżku Maggie, chociaż mając azymut tylko na nią tak to mogło wyglądać. W skrzydle znaleźli się ludzie, którzy mieli w tej przestrzeni kogoś bliskiego. Możliwe, że nie opisałam tego najdokładniej, bo i chyba moment nie był na to odpowiedni, ale w moim wyobrażeniu pierwsza część Skrzydła jest poniekąd taką “poczekalnią” - przestrzenią, gdzie każdy się zatrzyma. Tak akurat się złożyło, że Maggie ułożono najbliżej wyjścia i tego miejsca dla wszystkich. Syriusz jest wsparciem dla starego przyjaciela, dla Teddy’ego, który zmaga się z tym, że przyjaciele są ranni, a on nie, a także dla żony, która razem z Poppy stara się trzymać to wszystko w ryzach. Tonks faktycznie ma kocioł w głowie, bo jakby się nie zachowała to zawsze będzie coś nie tak. Myślę też, że może chciała spojrzeć w oczy kobiecie, którą kochał jej ukochany. W Tonks w momencie śmierci Maggie to był taki mały, ale znaczący moment. Chciałabym też myśleć, że między Tonks a Meg jest jakaś niepojęta więź, bo niewiele wystarczyło, żeby zamieniły się miejscami i to być może pod każdym aspektem.
      Syriusz kradnie moje serce - co z tego, że sama go prowadzę i wkładam mu słowa w usta. Uwielbiam go tutaj. Ta autentyczność była dla mnie niezmiernie ważna i cieszę się, że ją widać. Chciałabym, żeby kiedyś Chris mogła nazwać go częścią swojej rodziny, bo on chociaż może nie do końca świadomie już ją zaadoptował. Faktycznie to nigdy nie będzie taka relacja jak z Tedem czy Harrym - pierwszym opiekował się od urodzenia, w drugim dopatrywał się zarówno przybranego syna, jak i najlepszego przyjaciela. W przypadku Crystal po prostu coś zaskoczyło. Myślę, że oni nadają na tych samych falach i tyle. Stosunek Blacka do Remusa nie będzie łatwy do rozkodowania. Gdyby to wszystko wydarzyło się dziesięć lat wcześniej albo i więcej Syriusz byłby kategoryczny i stanowczy, ale tutaj mamy dojrzałego faceta, w pewnym stopniu pogodzonego z życiem (albo przynajmniej na dobrej drodze do tego). Miał obok siebie Ally, miał Tonks i Teda, miał Harry’ego i wszystkich pozostałych, ale myślę, że dla niego na zawsze najwspanialszym okresem w życiu pozostała era Huncwotów - coś czego nikt poza Remusem nie zrozumie. Stąd może potrzeba obcowania z Lupinem i brak wrogości.
      Jeju, Remusa tak trudno mi się pisało, tak bolało mnie to wszystko… Kochał Meg, to jest niezaprzeczalne. To długie spojrzenie Teda… niestety cię rozczaruję, bo to nie był objaw wsparcia. Raczej żal. Żal, bo Teddy miał nadzieję, że jak już to wygrzebią się z tego bagna, to wszystko obróci się na jego korzyść, a tak pojawiły się komplikacje…
      Mam nadzieję, że udało mi się pokazać to, że Crystal jednocześnie czuła się rozdarta, a także wierzyła, że wszystko może skończyć się pomyślnie. Wybór między wilkołakami, a czarodziejami jest dla niej niemożliwy. Zawsze będzie miała wątpliwości i nikt jej tego nie ułatwia, bo jak zauważyłaś wszyscy ją trochę alienują. Tym większa pochwała dla niej, że mimo wszystko walczy.

      Usuń
    2. McGonagall nie miała wyjść sucha, chociaż może trudno przedstawić to, co czuła bez jej perspektywy. Troska o Chris toczyła walkę z poczuciem, że została oszukana. Minerwa robiła wszystko by ochronić swoich uczniów, a Lupin przyczyniła się do tego, że część z nich zjawiła się na błoniach i jak już wiadomo, skończyło się to bardzo kiepsko… Na niej też spoczęła odpowiedzialność, by przekazać te wszystkie tragiczne wieści Crystal.
      Altheda jest cudowną osobą, tylko Tonks jej nie lubi xd Bo ona jest delikatna, ciepła, opiekuńcza i cierpliwa, no chyba, że Dora o niej mówi, to wszelkie atuty w tej narracji znikają xd No i bądźmy szczerzy… Łapcio zasłużył sobie na taką kobietę.
      Cieszę się, że wierzysz w Liz. Bardzo tego dziewczyna potrzebuje, bo poza Chris chyba wszyscy postawili na niej krzyżyk. Jeżeli chodzi o Hestię i Carla to… idealnymi rodzicami oni nie są. Sytuacja przerosła ich już bardzo dawno temu. Łatwiej im było przyjąć stwierdzenie, że to z Lizzy coś jest nie tak, niż dostrzec swoje błędy, poszukać rozwiązania. To Tony się starał. Oni przyjeli pewne stanowisko i zatracili kompletnie relację z córką, skupiając się na synu i teraz, gdy Liz bardzo ich potrzebuje, oni nie wiedzą jak się zachować.
      Relacje wilkołaków i czarodziejów nadal nie są dobre, a już z pewnością nie są proste. Przyszłość pokaże czy kolejne kroki doprowadzą do pokoju, czy wręcz przeciwnie do kolejnej wojny. Ich hermetyczna wataha, która taki charakter miała przez ostatnie dwadzieścia lat, a nawet i znacznie dłużej, też nie zmieni się po jednej bitwie. Tak samo stosunek magicznego społeczeństwa względem wilkołaków nie zmieni się z dnia na dzień.
      Dziękuję Ci Kochana za tak obszerne komentarze! ❤

      Usuń