Tej nocy zamek zdawał się zasnąć, chociaż mało kto pozwolił sobie na spokojny sen. Jedynie ci, którzy nie mieli już sił by opierać się objęciom Morfeusza lub wypili eliksir Słodkiego Snu, znużeni walką pozwolili zamknąć się swoim oczom. Dla tych, którzy jednak nie zmrużyli powiek, noc ta ciągnęła się w nieskończoność i nie dawała żadnego ukojenia. Do tych ostatnich zaliczała się Crystal. Po tym, jak rozstała się z Tonym, wróciła z powrotem do Skrzydła Szpitalnego, gdzie czekał na nią Syriusz, który szeptał coś do jej mamy. Udało jej się wówczas wyłapać kilka słów, które w nic spójnego się nie składały, chociaż z pewnością tyczyły się jej ojca. Dureń, podziw, idiota, popapraniec… Nie wsłuchała się, bo gdy tylko Syriusz spostrzegł, że wróciła cała zapłakana, trzęsąc się od szlochu, zamilkł i nie zważając na nic przytulił ją mocno. Trzymał ją w ramionach aż do rana, pomstując długo nad głupotą niedojrzałych szczeniaków, aż w końcu sam zasnął na niewygodnym krześle pomiędzy łóżkami, na których leżeli jej rodzice. Ona wypłakiwała sobie oczy do chwili, gdy pierwsze promienie słońca nie pojawiły się na niebie.
Dzień w końcu się jednak zaczął i jakby postanowił, że tym razem nie pozwoli by wszyscy go tak po prostu przegapili. Niczym dwie jutrzenki pojawiły się madame Pomfrey i Altheda. Ta druga, gdy tylko zobaczyła swojego śpiącego męża, westchnęła ciężko i za pomocą magii przetransportowała go do jednego ze szpitalnych łóżek, głośno przewidując, że cały dzień będzie narzekał na ból pleców, nie kryła jednak uśmiechu, który rozpromieniał jej spokojną, a jednak pełną zaangażowania postać. Obie od razu zaczęły sprawdzać, jak czują się ich pacjenci po całonocnej rekonwalescencji. Crystal również nie umknęła przed troskliwymi rękoma pani Black, która zgodnie z obietnicą zmieniła jej opatrunki, stawiając diagnozę, że wszystko wygląda bardzo obiecująco. Nie powiedziała jednak tego przy tym, jak razem z panią Pomfrey ostrożnie zajmowały się jej mamą. Chris miała możliwość uważnego przyjrzenia się ranom mamy, chociaż obie uzdrowicielki, próbowały ją od tego odwieść. I faktycznie nie był to widok łatwy do zniesienia, a każda sekunda, którą poświęciła na wpatrywanie się w rany zadane przez Mortona, uświadomiła jej, że miną długie dni, nim jej mama wstanie z łóżka… Ostatecznie zostawiono ją z informacją, że Maggie wciąż potrzebuje czasu, ale jej stan się nie pogorszył, chociaż czerwone od krwi prześcieradło, było kiepskim potwierdzeniem tych słów.
Potem obudził się jej tata, nieprzytomnie siadając obok Chris i niemal po omacku odnajdując chłodną i nieruchomą dłoń żony. Nie powiedział nic, Remus Lupin był raczej typem człowieka milczącego, ale tym razem Crystal nie zadowoliła się krótkim cmoknięciem w czoło. Chciała by powiedział coś, co podniesie ją na duchu, ale chyba również jemu zabrakło odpowiednich słów. Znów niczym strażnicy trwali przy Meg, czekając na jakikolwiek szczegół, zwiastujący poprawę jej stanu. Trwało to do chwili, gdy burczenie w jej brzuchu było już tak nieznośne, że Altheda zagroziła jej mugolską kroplówką, jeśli ta nie zdecyduje się czegoś od razu zjeść. Ciężkie spojrzenie ojca, zmusiło ją do podjęcia decyzji. Wstała, czując każdą kość i każdy mięsień, obiecała szybko wrócić i przynieść również Remusowi coś do jedzenia, a już z pewnością spory kubek mocnej kawy, a potem opuściła Skrzydło Szpitalne, chociaż robiła to jedynie przez zdrowy rozsądek.
Jednak nawet tak silne zjawisko, jakim jest ów zdrowy rozsądek, nie mogło się równać z tym, co teraz działo się w Hogwarcie. Nie zdążyła przejść nawet jednego korytarza, a już wyczuła Reece’a, który zmierzał w jej stronę. Powiedział, że szedł po nią, bo właśnie działy się ważne rzeczy. Nie zrozumiała dokładnie, co miał na myśli, bo dla niej nie było nic ważniejszego od mamy. Poszła jednak za nim, czując zmęczenie po nieprzespanej nocy. Nie wiedziała nawet czy mówił coś jeszcze do momentu aż wyszli z zamku.
Ważne rzeczy, które się działy miały miejsce w obozowisku wilkołaków, które rozbili nieopodal wejścia do szkoły, ale w wystarczającej odległości od Bijącej Wierzby. Dziwny to był widok, a jeszcze dziwniejsze było to, że patrząc na prowizoryczne namioty i plątaninę koców, nie czuła w tej chwili zupełnie nic. Jakby przez całą tę drogę prowadzącą od łóżka matki aż na błonia, wyzbyła się wszystkich uczuć, by wejść w tę dziwną sytuację z czystą kartą i otwartym umysłem. Wydawało się to być bez sensu, ale później zrozumiała, że to konieczne. Reece przeprowadził ją przez puste obozowisko dalej w stronę boiska do quidditcha, gdzie zebrały się wszystkie wilkołaki z Wilczego Lasu.
Ian stał pośrodku, mówiąc coś do zebranych, którzy w świetle nowego dnia zdawali się być mniej przerażeni. Budziło się w nich poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. A im większe ono było, tym głośniej niektórzy chcieli je wykrzyczeć.
— W ogóle nie powinniśmy opuszczać domu! — zawołał wzburzony Roger Feeney, a większość wilkołaków pomrukiem przyznała mu rację. Crystal przekrzywiła głowę, słysząc zarzut, który niewątpliwie był skierowany w stronę Iana. Ona i Reece zdążyli już dołączyć do zebranych, oboje stanęli dwa kroki za resztą, opierając się plecami o porośnięty mchem głaz. — Twój ojciec i Grey nas zdradzili!
— Uspokójmy się, krzyki do niczego nas nie doprowadzą — powiedział stanowczo Phil, a jego spojrzenie było tak ostre, że Roger zacisnął nerwowo usta. Młody Feeney, bo tak na niego często mówiono w lesie, był najmłodszym z trzech braci. Od Crystal był niecałe dwa lata starszy, ale nigdy nie dogadywali się ze sobą zbyt dobrze, on raczej trzymał z Tracy Sinclair, a ona nie lubiła Chris. Zresztą ze wzajemnością. Z tego co pamiętała, Phil nie raz mówił, że na Rogera nie starczyło już dobrych genów. Nancy wtedy go rugała, chociaż nigdy nie zaprzeczyła temu stwierdzeniu, bo znała Feeneyów lepiej niż oni. W końcu najstarszy brat Rogera był jej szwagrem, mężem Betty. Teraz Crystal chciała przyznać Philowi rację. Wilkołaki mogły mieć pretensje do Benjamina, Mortona czy Greya, chociaż żaden z prowokatorów bitwy nie był teraz osiągalny, ale na Merlina, nikt nie mógł obwiniać o to Iana!
— Phil, ma rację — odezwał się mocnym głosem Rivers. Stał wyprostowany, pewny siebie, jakby czekał na ten moment od lat. Chris jednak znała go zbyt dobrze, wiedziała, że nigdy nie czuł się gotowy na przejęcie stada i swoją niepewność nadrabiał pozorami. Był dobrym człowiekiem, po stokroć lepszym od Benjamina i Chris wierzyła, że któregoś dnia będzie również dobrym wodzem. Ale czuła, że to nie był ten dzień. Patrzyła na tego chłopaka, który jeszcze rok temu każdy dzień poświęcał na bieganie po lesie, opróżnianie baniaków z kiepskim winem i pokazowe bójki. Przeszedł wiele, ale czy nauczył się z tego wystarczająco? — Mój ojciec krzykiem próbował w ostatnich miesiącach wyegzekwować to, czego chciał. Teraz nie żyje — podkreślił ten niezaprzeczalny fakt, jakby próbował im przypomnieć, kto tu teraz dowodzi. — A my nie powinniśmy popełniać jego błędów.
— Dlaczego wciąż tu jesteśmy? — padło pytanie, które znów wywołało głośny pomruk zgody. Crystal zrozumiała już, co miał na myśli Reece, mówiąc, że dzieją się ważne rzeczy. Właśnie w tej chwili miały zostać podjęte decyzje, które mogły zaważyć na przyszłości całej watahy. Co zadecyduje nowy przywódca? Czy będą go słuchać? Jaki czeka ich los? Chris na chwilę zapomniała o własnym bólu i strachu, a w jej głowie znalazło się odrobinę miejsca na sprawy, które nie mogły czekać.
— Właśnie, wracajmy do Wilczego Lasu!
— Jedna z naszych jest ciężko ranna i nie opuścimy jej w potrzebie — oznajmił stanowczo Ian, a jego wzrok zatrzymał się na chwilę na Chris. Z trudem przełknęła ślinę i nieznacznie skinęła głową. Wataha powinna być wobec siebie lojalna. Jeżeli Ian zamierzał zostać przynajmniej do czasu, aż jej mamie się poprawi, to naprawdę to doceniała.
— Meg nas zdradziła — stwierdził ktoś, ale Crystal nie rozpoznała jego głosu. Wściekłym spojrzeniem przebiegła po zebranych, gotowa nawet bez różdżki, własną pięścią zamknąć gębę temu, kto śmiał tak mówić o jej mamie. Ian też nie zamierzał udawać, że tego nie słyszał.
— Próbowała nas uratować — odparł natychmiast, a zrobił to z taką mocą, że na ramionach Crystal pojawiła się gęsia skórka. Rivers spojrzał na nich, a jego szare oczy zdawały się teraz być jak stal. W tej materii nie było dla niego sprzeciwu. — Jesteśmy watahą — powiedział równie mocno, zataczając ręką dookoła i wskazując na nich wszystkich. — Rodziną. Rozumiecie? — Wyprostował się z wyższością i pokręcił głową. — Kiedy wy ślepo wierzyliście mojemu ojcu, ignorując wszystkie znaki, świadczące o tym, że jest złym człowiekiem, Lupinowie i O’Neili próbowali zrobić wszystko, żeby was chronić. Wykorzystali wszystkie możliwości przy pomocy czarodziejów…
— Trzymasz stronę wrogów? — zapytał oskarżycielsko Roger, nim jego starszy brat zdążył go uciszyć. Cierpliwość Chris już się skończyła. Zacisnęła wściekle pięści i wycedziła przez zaciśnięte zęby:
— Oni nie są wrogami.
— Jesteś jedną z nich — stwierdził Feeney, rzucając jej złowrogie spojrzenie, ale wtedy jego brat pociągnął go za koszulę, sadzając na trawie i uderzając otwartą dłonią w głowę.
— Jestem — odpowiedziała stanowczo, nie pozostawiając miejsca na żadne niedopowiedzenia. Oni ślepo podążyli za swoim przywódcą, nie pozwalając sobie na własny osąd. Gdyby chociaż część z nich myślała trzeźwo, nie doszłoby do tej bitwy. Czarodzieje stawili się na wezwanie, by ukrócić to szaleństwo, wiedząc, że robią to co słuszne. Jej deklaracja nie przypadła do gustu mieszkańcom Wilczego Lasu. Wciąż byli hermetycznie zamkniętą grupą, która nie pozwalała sobie na jakąkolwiek odmienność. Crystal pokręciła głową z żalem. — Jestem jedną z nich i zdążyłam ich poznać, tak samo jak znam was. Wyobraźcie sobie, że przez ostatni miesiąc razem z tatą i Ianem przekonywaliśmy ich, że nie jesteście potworami.
— Tak o nas myśleli? — spytała cicho Betty, spoglądając przestraszonym wzrokiem na Lupin. Była tak roztrzęsiona, jakby to jej ktoś zrobił przerażającą krzywdę, chociaż tak naprawdę to ona mogła być tą, która ukąsiła Lizzy, gdyby Chris nie zareagowała w porę. Wiedziała, że siostrę Nancy dręczą wyrzuty sumienia, ale nie miała w sobie teraz dla niej wystarczająco dużo współczucia, teraz wypełniała ją irytacja.
— A jak mieli myśleć? — syknęła wściekle, spoglądając na nich bez zrozumienia. Niektórzy spuścili wzrok, inni wpatrywali się w nią zdziwieni. Chris wskazała ręką na zamek, mówiąc ze złością: — Zaatakowaliście szkołę, która tylko dzięki staraniom tych czarodziejów, nie była pełna dzieciaków, które mogły zostać waszymi ofiarami. — Odszukała spojrzeniem Masona Talbota, który akurat podniósł na nią swoje spojrzenie. Brakowało mu w tej pyszałkowatości, którą zawsze się odznaczał, teraz wyglądał raczej jak skopany pies, a Crystal nie miała zamiaru oszczędzić mu dodatkowego ciężaru. — Wybaczyłbyś sobie, gdybyś ugryzł jedenastoletnią dziewczynkę?
— Już teraz nie mogę sobie wybaczyć — wychrypiał z żalem, który jednak nie przekonał jej wystarczająco — a chyba jest starsza…
— Sienna ma piętnaście lat — powiedziała, nie spuszczając wzroku z Talbota, który wyglądał tak, jakby wyrzuty sumienia zżerały go żywcem, a Chris bardzo to odpowiadało. Nie mogła wybaczyć mu tego, że jej nie posłuchał, że był skończonym idiotą i wrócił na pole bitwy. Chciała się nad nim pastwić, ale musiała też uświadomić im, że z ich winy dla niektórych wydarzyła się prawdziwa tragedia. — Gdyby urodziła się wilkołakiem, miałaby jeszcze dwa lata oczekiwań do pierwszej przemiany. Teraz będzie cierpieć co pełnię, póki nie nauczy się samokontroli — powiedziała bez zająknięcia, a na jej twarzy wypisany był chłód i żal, który powinni odczuć. Znała tych ludzi, wiedziała, że nie było w nich zła, a jednak zgodzili się zrobić coś okropnego. Czy już zapomnieli, jak wyglądały ich początki z likantropią? — Większość z was wie jakie to uczucie.
— Daliśmy się zmanipulować — odezwał się Reece, wyciągając zza ucha papierosa i odpalił go. Wypuścił z ust dym i uśmiechnął się kwaśno. — I to z dwóch stron. Przez Banjamina, ale też przez Greya. To on skierował uwagę Riversa na Hogwart — przypomniał, a Phil pokiwał głową potwierdzając jego słowa — w pierwszej chwili chciał on zaatakować Ministerstwo Magii.
— To tam siedzibę ma tak zwana Ósemka, która stała za wszystkim czego doświadczył Grey — dopowiedziała natychmiast Crystal, widząc, że świat czarodziejów jest dla nich tajemniczy i niedostępny niczym czarna magia.
— Więc zaatakujmy ich — padła z tłumu propozycja, a Reece spojrzał w stronę idioty, który nie miał nawet tyle rozumu, by siedzieć cicho i warknął na niego:
— Jeszcze ci mało?
— Grey zapomniał wam wspomnieć, że jego tatuś jest szefem Ósemki — mruknęła Crystal, nie mając dla nich zbyt wiele litości. Skoro nie wykazali się dociekliwością wcześniej, teraz miała zamiar ich uświadomić nawet w najmniej delikatny sposób. — Byliście tylko pionkiem w większej grze. Skoro Howard Grey nie miał litości dla swojego syna, to wyobraźcie sobie co zrobi innym wilkołakom.
— Więc co mamy zrobić? — spytał Phil, zerkając to na Chris, to znów na Iana.
— Wrócimy do domu — postanowił Rivers, a Crystal musiała mrugnąć kilka razy, żeby upewnić się czy aby na pewno się nie przesłyszała. Ale nie, Ian zamierzał wrócić do Wilczego Lasu, jakby nic się nie stało. — Tam jest nasze miejsce, ale nie zamkniemy się już na świat. To był błąd, którego nie popełnimy znowu.
— Mówiąc wrócimy — odezwała się, wbijając w Iana spojrzenie pełne ciekawości — masz na myśli wszystkie wilkołaki?
Gdy tylko zadała pytanie, zapadła cisza. Chwila, w której wszyscy zastanawiali się nad jej słowami i dopiero z każdą sekundą zaczynało do nich docierać, co dokładnie miała na myśli. Na ich twarzach malowało się niedowierzanie, wątpliwości i co Chris przyjęła z pewną ulgą, wstyd oraz wyrzuty sumienia. Pojawiły się szepty, a ona jedynie skrzyżowała ręce na piersi i wyczekiwała konkretnej odpowiedzi.
— Chcesz ich z nami zabrać? — zdziwił się Wilson, wypowiadając na głos wątpliwości, które dręczyły wszystkich z nich. A Crystal żałowała, że nie dręczy ich coś innego. Bo przecież powinno… Rozumiała, że sytuacja jest skrajnie niezręczna, że przecież jeszcze niedawno walczyli przeciwko sobie, ale czarodzieje mieli w sobie tyle moralności, że przygarnęli ich i zaopiekowali się nimi po Krwawym Księżycu. Zrobili to, chociaż mogli ich wydać w ręce Ósemki albo wypędzić gdziekolwiek indziej. Czarodzieje wyciągnęli w ich stronę pomocną dłoń, a oni? Rozumiała brak zaufania, chociaż po tylu gestach dobrej woli, powinni zrozumieć, że intencje czarodziejów są jak najbardziej szczere, pomimo tego, że z winy wilkołaków sześć osób będzie musiało borykać się z potwornym bólem przy każdej przemianie. Nie wspominając już nawet o mamie Crystal, która również walczyła o życie. Ona na ich miejscu zrobiłaby wszystko, by zadośćuczynić za to, co się stało. Oni jednak zdziwili się na myśl, że mogli by wziąć pod swoją opiekę tych, których przemieniono i pomóc zaakceptować los, którego sami nie wybrali. Dla Crystal było to oczywiste. Trzeba było im pomóc, a społeczeństwo magiczne zapewne w najbliższym czasie ich nie zaakceptuje. I chociaż wszystkich dziwiło to, że chciała ich zabrać ze sobą, to Ian zwrócił uwagę na coś innego, na coś, co wprawiło go w niemały szok, a emocji, które tliły się w jego stalowo szarych oczach, nie potrafiła odczytać.
— Chcesz z nami wrócić?
— Musicie spojrzeć na to wszystko szerzej — syknęła nieco zirytowana. Liczyła, że skoro już się znalazła na tym pokracznym zgromadzeniu, to sprawnie uda im się wszystko zaplanować. Naprawdę nie miała sił ani ochoty marnować czasu na tłumaczenie im każdej nawet najbardziej oczywistej sprawy. Powinna teraz być przy mamie. Każda sekunda z dala od rodziców był sekundą straconą. Czy chciała z nimi wrócić? Pytanie równie głupie, co to, które wcześniej zadał Phil. Chciała, żeby jej rodzina i przyjaciele byli zdrowi i bezpieczni, marzyła o tym, że wspólnie z rodzicami przeniesie się do starego domu taty, albo gdziekolwiek indziej, byleby byli razem. Tego chciała naprawdę. Ale czy mogła to dostać? Pokręciła głową, jakim cudem była najbardziej trzeźwo myślącą osobą w tej sytuacji, chociaż większość czasu po bitwie była albo nieprzytomna, albo czuwała przy matce? Zerknęła na wszystkie wilkołaki, biorąc głębszy oddech. — To nie będzie tak, że wszystko poza Wilczym Lasem zniknie, gdy tylko do niego wrócimy. Ósemka wie, gdzie jest nasz dom — przypomniała im dobitnie, bo najwidoczniej zapomnieli, że Grey pojawił się w ich lesie z jakiegoś powodu, wiedząc doskonale, gdzie powinien trafić. — Musimy dotrzeć do naszych i albo się uzbroić, co jest głupim pomysłem, albo znaleźć nowe miejsce — przedstawiła dwie możliwe opcje — przynajmniej na chwilę.
— Mamy porzucić nasz dom? — oburzył się zszokowany pan Brown, ojciec Nancy i Betty, który teraz objął ramieniem żonę, a ta gorączkowo szeptała, że nie mogą przecież tego zrobić, że w domu czeka na nich Nancy i ich wnuki. Chris pokręciła głową. Oni byli krótkowzroczni. Całe życie spędzili w granicach Wilczego Lasu, ale on nie był już bezpieczny…
— Ochronić swoje rodziny — poprawiła ojca swojej niegdyś najlepszej przyjaciółki. Ale nie miała siły tłumaczyć wszystkiego tak szczegółowo. Lupin spojrzała na Riversa, który ewidentnie bił się ze swoimi myślami. Nie wiedział, co ma zrobić. Ona wiedziała, a przynajmniej miała w głowie jakiś zarys planu. Złapała z nim kontakt wzrokowy i powiedziała w sposób najbardziej przekonujący, na jaki było ją teraz stać: — Ian, jutro przeniesiemy się do Wilczego Lasu i znajdziemy bezpieczne miejsce dla wszystkich.
— Wędrówka trwa co najmniej dwa tygodnie — odezwał się niespodziewanie Willy, stając obok brata. Ian nie odpowiedział, wciąż wpatrywał się w Crystal, jakby ta miała na czole wypisane wszystkie odpowiedzi, tylko że on zapomniał, jak się czyta. Zgrzytnęła zębami, ale nie miała zamiaru zostawić młodszego Wilsona bez odpowiedzi.
— Nie dla czarodziejów — stwierdziła, odwracając wzrok od Rivera i poświęcając więcej uwagi Wilsonom. — To się nazywa teleportacja, niezbyt przyjemna, ale szybka. — Willy skrzywił się i spojrzał na brata, jakby chciał mu powiedzieć, że nie ma wcale ochoty na większą dawkę magii. Nie miał wyjścia. Oni wszyscy nie mieli innego wyjścia. — Tu nie ma miejsca na sentymenty, musimy się chronić. Mieliśmy Greya, ale zwiał i plan się posypał. Trzeba improwizować, ale przede wszystkim zapewnić wszystkim bezpieczeństwo.
— Oni nam pomogą? — zapytał Phil, bardziej dyplomatycznie, ale współodczuwał obawy brata. Crystal nie miała pewności, że wszyscy pomogą, ale wierzyła, że może liczyć chociaż na kilka osób.
— Myślę, że tak.
— Nawet ci, których dzieci zostały ukąszone… — odezwał się w końcu Ian, a Chris przełknęła z trudem ślinę. Pamiętała widok rodziców Lizzy, kompletnie rozbitych, ledwie trzymających się na nogach i zupełnie nieobecnych. Czy oni byli gotowi pomóc wilkołakom? Nie potrafiła tego stwierdzić. Wiedziała jednak, że jedyna szansa dla niej i dla wszystkich innych wilkołaków to trzymać się razem i niestety również z dala od wpływów Ósemki. Nie mogła więc pozwolić na to, że ktokolwiek się oddzieli… Wytrzymała spojrzenie Iana i odpowiedziała mu pytaniem na pytanie:
— A jak brzmi odpowiedź na pytanie czy wszystkie wilkołaki mogą iść?
— Nikomu tego nie zabronię, ale nikogo nie wezmę też siłą — odparł zdawkowo Rivers, a Chris nie zadowoliła się tą odpowiedzią. Pytała więc dalej:
— Czy zasady Benjamina nadal obowiązują?
— Nie wygnam nikogo, kto nie ma wilczego genu — stwierdził tym razem bez namysłu Ian, jakby uderzenie w temat jego ojca było wystarczającą prowokacją. Chciał się odciąć od tego, kim był Benjamin. — Wataha jest rodziną.
— A co z magią? — dopytała, a coś w spojrzeniu Iana się zmieniło. Nie ufa magii… — Mogę być albo wilkołakiem, albo czarownicą?
— Mój ojciec wcale nie był silny — mruknął przez zaciśnięte zęby. — Jego zasady pokazywały jedynie, jak wielu rzeczy się bał. Ja nie boję się magii — oznajmił stanowczo, znów posługując się tonem godnym przywódcy, mającym pokazać, jaką ma siłę. Chris uniosła wysoko jedną brew, świadoma tego, że robił to teraz jedynie pod publikę, a nie z powodu własnych przekonań. — Możesz wymachiwać tym patykiem. Byleby nie w moją stronę.
— Brzmisz nawet mądrze, Rivers — przyznał bez przekonania Reece, a jego komentarz wywołał zirytowany grymas na twarzy Iana.
— Ciebie to akurat mam ochotę wygnać, O’Neili — warknął, ledwo otwierając usta, a Reece rzucił krótkim zawsze do usług. Potem przetarł ręką twarz, jakby tym gestem nakładał na siebie maskę przywódcy, który podjął decyzję. — Tak więc jutro wszystkie wilkołaki przeniosą się do Wilczego Lasu z pomocą magików. Weźmiemy co najważniejsze. Zabierzemy swoich bliskich i zaszyjemy się gdzieś, żeby przeczekać burzę — oznajmił stanowczo i głośno, nie pozwalając chociażby na szmer sprzeciwu. — To da nam czas na to, żeby zaplanować, jak ujawnimy kłamstwa Ósemki i uwolnimy się od ich nieludzkich praktyk. — Spojrzał na niepewne i przestraszone wilkołaki, które nie zdawały się być przekonane. Chris jednak była usatysfakcjonowana tymi postanowieniami. Ian zerknął na nich, pozwalając by maska nieco opadła i odsłoniła jego ludzką, bardziej charyzmatyczną stronę. — Nikogo z was nie zmuszę, żeby poszedł za mną, ale nadal wierzę, że jesteśmy watahą i uda nam się ochronić nasz dom.
I to wystarczyło, by kolejno następne wilkołaki okazywały aprobatę. Wkrótce wszystkie niemal lgnęły do nowego przywódcy, by spytać go o radę i dokładniejsze szczegóły. Był to widok dziwny, ale też trochę niepokojący. Lupin cieszyła się, że zaufali Ianow, ale nie była pewna czy on udźwignie to brzemię. Było dla niego za wcześnie… Ale dla nich wszystkich za późno. Crystal stanęła prosto i odwróciła wzrok od swojej watahy, Reece obserwował ją uważnie, czekając na jej kolejny ruch.
— Pójdę przekazać im, że mogą do nas dołączyć…
Jak powiedziała, tak właśnie zrobiła. Nie miała zamiaru dłużej marnować czasu, który mogła spędzić z mamą. Musiała przecież teraz ustalić z Althedą i madame Pomfrey, jak będzie wyglądała dalsza opieka nad Meg. Wszystko to, co mówiła było prawdą - musieli znaleźć nowe, bezpieczne miejsce z dala od Ósemki i zapewnić ochronę tym, którzy tego wymagali. Nie było czasu na debatowanie, jutro zgodnie z ustaleniami przeniosą się do domu, ale tylko na chwilę. Pytanie gdzie później się ukryją… Bo to właśnie w to miejsce będzie trzeba przenieść jej mamę. Myślała o tym intensywnie, co było chwilową i miłą odmianą od ciągłego zadręczania się, łez i poczucia winy. Wiedziała, że jak tylko znów spojrzy na mamę leżącą w łóżku, to wszystko wróci.
Szła na pamięć, w ogóle nie rejestrując, kiedy wspięła się po stopniach i weszła do sali wejściowej. Nie wiedziała też, ile czasu spędziła z wilkołakami na błoniach. Z własnych myśli wyrwały ją dopiero podniesione głosy dobiegające z Wielkiej Sali. Początkowo chciała je zignorować i niezauważona przemknąć z powrotem do Skrzydła Szpitalnego. Jednak gdy skojarzyła, czego dotyczy ta rozmowa, zatrzymała się przy uchylonych drzwiach i zaczęła nasłuchiwać.
— Potrzebujemy tego Greya — zawyrokował Bill Weasley, a Chris zacisnęła nerwowo zęby. To prawda, pomyślała, potrzebujemy go, żeby zakończyć to piekło, ale też żeby zemścić się za wszystko… — Niestety, ale nikt nie uwierzy wilkołakom, że ktoś chciał zrobić im krzywdę.
— Potrzebujemy też Ministra Magii, który za niespełna miesiąc prawdopodobnie przemieni się w wilkołaka — powiedział Potter i chociaż zwrócił uwagę na zupełnie inny problem, zdawał się nie bagatelizować potrzeb wilkołaków. Crystal wstrzymała oddech by nie warknąć sfrustrowana. Nikt im nie uwierzy, bez Greya, a do tego oskarżą ich o atak na najważniejszym urzędniku w Ministerstwie Magii. — Nie uda się tego ukryć.
— King jest jaki jest, można mu wiele zarzucić, zwłaszcza w sferze zawodowej — odezwała się Ginny, popierając jednocześnie obawy męża — ale trzeba mu przyznać jedno, jest ostatnią barierą dla Ósemki.
— Wybaczcie mi, ale nie jestem w stanie zrozumieć… — Crystal zmarszczyła brwi, nie potrafiąc rozpoznać zachrypniętego, kobiecego głosu. Za to pretensję wyczuła natychmiast. — Tam leży nasz przyjaciel i piątka dzieci, które…
— Hestia ma rację. — To z pewnością był ojciec Tomson-Jonesów, ten głos doskonale pamiętała, a to oznaczało, że wcześniej mówiła jego żona. Chris była tym faktem zszokowana. Z tego, co kojarzyła, tuż przed jej wyjściem Altheda rozmawiała z madame Pomfrey o próbie wybudzenia wszystkich ugryzionych. Miały na myśli głównie Kingsleya i Lizzy, bo pozostali, nie licząc Katie, której stan był zbyt ciężki, chyba byli już przytomni. Jeśli tak, to czemu rodzice Liz siedzieli tutaj, skoro w końcu mieli okazję porozmawiać z córką? — Nie możemy udawać, że nic się nie stało!
— Nie udajemy, robimy wszystko, by im pomóc — powiedział Bill, uspokajającym tonem, chociaż nie do końca wypranym z nerwów. — Ale doskonale wiecie, że to całe lekarstwo to mrzonki… Rozumiem was, bo ja też byłem w sytuacji, w której nie było wiadomo czy…
— Ty się nie przemieniłeś — przerwał mu brutalnie Charles Tomson, a Crystal doskonale usłyszała nerwowe chrząknięcie Weasleya, które poprzedziło jego kolejne, dosadne słowa:
— Ale jednak stanąłem z Greybackiem twarzą w twarz, ryzykując zakażeniem likantropią. Nikt z was nie odwrócił się ode mnie z powodu tych blizn — powiedział i Chris niemal widziała, jak rudowłosy mężczyzna wskazuje na swoją oszpeconą twarz. — Nikt z was nie odwrócił się od Lupina z powodu jego…
— Futerkowego problemu? — podrzucił Black, zaskakując Lupin swoją obecnością na spotkaniu. Najwidoczniej musiał zdążyć się rozbudzić i wymknąć z rąk żony, która królowała w Skrzydle Szpitalnym Brzmienie jego głosu sprawiło, że wytężyła słuch.
— Dokładnie, Syriuszu.
— Co powiesz, Teddy, na tą ciekawą wymianę zdań? — zapytał Black, a fakt, że jej przyrodni brat został zaproszony na takie spotkanie, a ona nie, sprawiło, że zawrzała w niej krew. Czy w ogóle mieli zamiar ją o tym powiadomić? Zrelacjonować to, nad czym teraz debatują?
— Pytasz mnie, bo jestem tu jedynym wilkołakiem w tej chwili?
— Między innymi, młody — mruknął Syriusz, a Chris usłyszała stukot jego protezy uderzającej o posadzkę. — Jesteś wilkołakiem, wiesz, co grozi zarówno ze strony Ósemki, ale też tych pozostałych wilkołaków, przeżyłeś trzy pełnie i masz już jakiś ogląd na to wszystko.
— Widzicie… — westchnął Ted, dając sobie chwilę na zastanowienie. Chris zmrużyła oczy, jakby miało to jej pomóc wytężyć słuch. Stała przy drzwiach, podsłuchując tą rozmowę, w której powinna przecież zabrać głos, ale jej miejsce zajął Puchon. Najgorsze było jednak to, że nie miała pewności, co dokładnie Tedowi ślina na język przyniesie. — Nie bałem się przemiany… nie aż tak, jak tego, że oddalicie się ode mnie. Jedyne czego chciałem to, żebyście traktowali mnie normalnie — wyznał, jak raz mówiąc z sensem, co zamiast podnieść Crystal na duchu, rozgniewało ją jeszcze bardziej. — Bo ja wciąż jestem tym samym człowiekiem.
— Ale cierpisz… — szepnęła matka bliźniąt, przez co Chris zaczęła się zastanawiać czy być może Tony też uczestniczy w tym spotkaniu, czy może jednak ponownie spróbował odwiedzić siostrę, korzystając z faktu, że akurat ona nie stoi mu na drodze.
— Cierpiałem, nie było łatwo, ale… — przyznał Ted, a to wyznanie nie przyszło mu z łatwościa. Crystal znała go wystarczająco dobrze, żeby wyczuć emocje w jego głosie. Doskonale wiedziała, że mówił te słowa z trudem nie dlatego, że faktycznie były to dla niego traumatyczne przeżycia, chociaż z pewnością takie były, ale dlatego, że zaczynała mu przeszkadzać ta narracja wilkołaka cierpiącego i będącego problemem, który należy rozwiązać. Tu akurat musiała go całkowicie poprzeć, bo chociaż rozumiała z czym będą borykać się ugryzieni, to nie potrafiła tego traktować, jak koniec świata. Życie wilkołaka mogło być wyjątkowe, tylko że teraz musieli o to zawalczyć. — Gdyby nie Ósemka, gdyby nie ich chore zasady, próba wymazania mojego gatunku ze świadomości społeczeństwa i ogólnie… — Ted mówił szybko, próbując naprędce znaleźć odpowiednie słowa. Szło mu niezbyt składnie, ale nie ujmowało to sensu jego wypowiedzi. — Gdybym miał świadomość, że mogę stanąć tutaj przy całej szkole i powiedzieć im wszystkim: jestem wilkołakiem i dobrze mi z tym, moje dwie pierwsze pełnie wyglądałyby zupełnie inaczej. Z resztą teraz, gdy zażyłem eliksir księżycowy… — westchnął, łapiąc oddech po tym, jak wyjątkowo szybko wyrzucał z siebie wszystko. — Sami widzieliście, to nie było ani straszne, ani bolesne. Było naturalne…
— Wytłumacz to rodzinom tych dzieci — warknął nerwowo Tomson, na co Ted też nie pozostał obojętny.
— Możecie się nadal na nas wściekać, ale większość tych dzieci jest pełnoletnia i miała prawo podjąć taką decyzję.
— Nasze dzieci nie są pełnoletnie — wrzasnął ojciec Tony’ego i Liz, a po sali poniosło się echo wywróconego z impetem krzesła — a teraz Lizzy najprawdopodobniej nie przeżyje.
— Jeszcze żyje — syknął przez zaciśnięte zęby Ted, tym razem lodowatym tonem, idealnie oddając wściekłość nie tylko swoją, ale również tą, którą odczuwała Crystal. Nie mogła w to uwierzyć… Niby tak się martwili… Niby nie mogli się pogodzić… Tomson-Jonesowie niemal postawili krzyżyk na Liz, zachowywali się tak, jakby ich córka już umarła, a oni pogrążyli się w żałobie, tymczasem ona czekała piętro wyżej, aż w końcu do niej przyjdą. Oni mieli klapki na oczach i teraz doskonale to pokazywali. Gryfonka zgrzytnęła zębami, walcząc ze sobą z całej siły, by nie wparować w tej chwili do Wielkiej Sali i zwymyślać ich od najgorszych. Całe szczęście, że Ted w tej chwili wykazał się rozumem i stanął w obronie ich wspólnej przyjaciółki. Za to jedno była mu wdzięczna. — I z dnia na dzień ma coraz więcej siły.
— Proszę was, skończcie… — przerwała im Hermiona, zanim na dobre zaczęli się ze sobą kłócić. Kobieta westchnęła gorączkowo. — Nie mamy tyle czasu, a trzeba podjąć decyzje w wielu sprawach — zadecydowała, wykazując się zdrowym rozsądkiem i chłodnym osądem sytuacji. — Po pierwsze, trzeba zapewnić naszym, to znaczy nowym wilkołakom bezpieczne miejsce oraz stały dostęp do niezbędnych eliksirów na czele z Wywarem Tojadowym.
— On jest przecież… — odezwał się stary Ślimak, chrząkając niepewnie, na co Hermiona od razu zareagowała:
— Zakazany? Czas najwyższy profesorze zapomnieć o zakazach i nakazach, jakie nałożył na wszystkich Departament Ósmy — zdecydowała stanowczo, nie wchodząc w dalszą dyskusję ze Slughornem. Crystal osobiście nie miała Ślimakowi wiele do zarzucenia, oprócz tego, że czasami strasznie przynudzał na zajęciach. Jednak nie rozumiała tego, że na około trąbił, że Wywar jest zakazany, a jednak miał go w swoich zapasach. Wiedziała, że był kolekcjonerem… dosłownie wszystkiego, ale skoro miał w sobie na tyle odwagi, żeby przetrzymywać nielegalne mikstury, to czemu brakowało mu jej przy zaufanych ludziach? — Pamiętam, że Remus był bardzo łagodny po tym eliksirze i bez większych problemów mógł nas uczyć na naszym trzecim roku. — Ten argument miał chyba przekonać wszystkich, bo parę osób potaknęło dość niemrawo, na znak, że kobieta ma rację. — Jak już Bill zauważył, zrobimy wszystko, żeby pomóc naszym młodym przyjaciołom.
— Co później? — zapytała profesor Dunbar, a w jej głosie dało się wyczuć niepokój o swoich uczniów. — Chcesz ich gdzieś ukryć?
— Na ten moment raczej nie będą mogli wrócić do szkoły… — stwierdził kolejny z Weasleyów, wystukując jakiś chaotyczny rytm palcami o blat stołu. — W ogóle straszny bajzel nam się zrobił, co nie?
— George ma rację — odezwała się głośno Sara, matka Amelii, a Chris zrozumiała, że do tej pory jedynie słyszała, że Puchonka gdzieś była, coś robiła, jakoś pomagała, ale sama jeszcze jej nie widziała od czasu bitwy — szkoła została przedwcześnie zamknięta, zaraz ktoś z Ministerstwa Magii przyśle tu jakąś kontrolę, żeby sprawdzić domniemaną epidemię smoczej ospy. Profesor McGonagall będzie się musiała z tego grubo tłumaczyć i być może zrobi to na marne, gdy rodzice tych dzieciaków dowiedzą się o ukąszeniach. Kolejne ważne pytanie, to gdzie jest Grey? — rzuciła niechętnie Sara, a Crystal niemal wyobraziła sobie, jak kobieta krzywi się na wspomnienie Greya. — Pół biedy jeśli zaszył się gdzieś w Zakazanym Lesie, może wpadł na centaury, które w swoim zwyczaju przywitały go cieplutko, ale…
— Masz rację, Saro — zgodził się Flitwick, chrząkając nerwowo. — Grey mógł się udać do swojego ojca.
— Wracamy do tego, że nasz Minister Magii leży w Skrzydle Szpitalnym i nie wiadomo czy dalej będzie sprawował swój urząd… — zawyrokował Potter, ale Chris nie usłyszała już dalszej części jego wywodu na temat tego, jak bardzo potrzebują Kingsleya, bo jej uwagę odwróciły pospieszne kroki. Chciała skupić się na dalszej rozmowie, ale nie potrafiła opanować złości, która w niej aż kipiała. Począwszy od nieporadności Iana, który próbował ratować się pozerstwem, zachowania wilkołaków, które okazały się zupełnie niezorganizowane, niewdzięczne i inne niż oczekiwała, poprzez niesprawiedliwość, jaką było pominięcie jej przy spotkaniu czarodziejów, uwzględniając jednak jej brata, skończywszy na zachowaniu rodziców Lizzy. Wystarczyło do tego wszystkiego dodać wszystkie traumatyczne przeżycia z bitwy, wyrzuty sumienia z powodu ukąszonych oraz paraliżujący strach o mamę i już miało się mieszankę wybuchową. Wystarczyła mała iskra, by eksplodowała… I ta właśnie iskra zmierzała w jej stronę.
— Crystal? — Ze szczytu schodów zbiegała w jej stronę Tonks, która wyglądała na spanikowaną. Wwierciła w nią spojrzenie swoich czarnych oczu, jakby jej osoba była kotwicą, która utrzymywała wszystko na powierzchni. Cień ulgi pojawił się na twarzy kobiety, gdy przeskakiwała w pośpiechu kolejne stopnie. — Dobrze, że cię znalazłam.
— Bo? — rzuciła wściekle Chris, mrużąc oczy. Tonks była tą iskrą i rozpoczęła zapłon. Lupin nie musiała poświęcić zbyt wiele czasu, żeby połączyć fakty. To że jej nie zaproszono spotkanie to jedno, miała im to za złe, ale fakt, że Tonks nie było z nimi oznaczał tylko jedno. Nie mogła odpuścić, nie mogła tego zrobić nawet, gdy mama Crystal walczyła o życie w Skrzydle Szpitalnym… Szczyt wyrachowania, żeby w takiej sytuacji i tak kręcić się koło jej taty.
— Musisz iść ze mną… — powiedziała pospiesznie kobieta, ignorując wrogie nastawienie Lupin, która nie przejmowała się już podsłuchiwaniem, ukrywaniem czy czymkolwiek równie mało istotnym. Może naprawdę miała to wszystko gdzieś, a może wyczuła, że i tak na nic by się to zdało, bo zarówno spotkanie wilkołaków, jak i czarodziejów już się skończyło.
— Prędzej piekło zamarznie — wycedziła przez zaciśnięte zęby, czując, jak całe jej ciało niemal skrzy się od złości. Tonks zacisnęła zęby, uwydatniając kształt swojej trójkątnej szczęki, ale jednak natychmiast złagodniała, jakby ktoś telepatycznie zrugał ją za takie zachowanie. Kobieta pokręciła głową.
— Chris…
— Nie masz prawa tak do mnie mówić! — wrzasnęła z taką siłą, że Tonks intuicyjnie zrobiła krok do tyłu. Crystal wpatrywała się w nią wzrokiem, którego nie powstydziłby się nawet bazyliszek. Jak głupia była Tonks skoro uznała, że może do niej mówić w sposób, którym posługiwał się tylko jej tata. Kiedyś również Ted, ale teraz nawet nie wypowiadał jej imienia, więc ten przywilej, możliwość spoufalenia i zminimalizowania dystansu należał jedynie do Remusa, a Tonks była ostatnią osobą, która mogłaby chociaż spróbować…
— Co tu się dzieje?
Z Wielkiej Sali zaczęli wychodzić czarodzieje, zaniepokojeni podniesionymi głosami. W tej samej chwili do zamku wkroczył Rivers, Phil i Reece. Zgromadzili się w drzwiach, patrząc na stojące naprzeciw siebie dwie kobiety, wyglądało to tak, jakby Chris miała rzucić się na Tonks w każdej chwili. Nie panowała już nad złością, która zagnieździła się w każdej komórce jej ciała.
— Czy ty właśnie wydarłaś się na moją mamę? — warknął wściekle Ted, wychodząc naprzód z różdżką w ręce, a Black próbował go jakoś zatrzymać. Chris zignorowała go.
— Hej, hej… — mruknął uspokajająco Reece, unosząc ręce w pokojowym geście — może się nie wtrącajmy.
— Nie mówiłem do ciebie! — Ted rzucił O’Neili’emu takie spojrzenie, że ten nie ruszył się dalej, mruknął jedynie sarkastycznie:
— Słodko…
— Może po prostu przestaniemy na siebie krzyczeć? — zaproponowała Tonks, która ewidentnie była zdenerwowana. Nie chodziło jednak o to, że Crystal na nią naskoczyła ani też o to, że jej syn był gotów wdać się w pojedynek w jej imieniu. To zdenerwowanie przyniosła już ze sobą. Nie zdążyła jednak powiedzieć, o co chodziło, bo Lupin zironizowała jej własne słowa:
— Może po prostu powinniśmy zacząć się unikać?
— Faktycznie, dziewczyna ma charakterek… — mruknęła Sara, krzyżując ręce na piersi. Ten komentarz tak podjudził Crystal, że odwróciła wzrok od Tonks, żeby kazać się wszystkim odczepić, ale wtedy jej nauczycielka wykorzystała chwilę nieuwagi i złapała ją mocno za ramię. Lupin syknęła bardziej ze złości niż z bólu, czując jak palce kobiety zaciskają się na jej przedramieniu. Pragnęła zareagować, wyrwać się Tonks i powiedzieć, żeby jej rodzina odczepiła się od niej, taty i mamy, ale wtedy kobieta przyciągnęła ją do siebie, patrząc na nią żelaznym spojrzeniem czarnych oczu. Spoglądały sobie teraz twarzą w twarz, obie nieugięte, zirytowane i gotowe zrobić wszystko, by postawić na swoim. Piekielnie różne, a jednocześnie zatrważająco podobne. Gdyby wściekłość wygrała, gdyby wszystkie bariery opadły, na oczach wszystkich rozpętałby się pojedynek, którego nikt by nie zapomniał. Gdyby… Tak się jednak nie stało.
— Możesz mnie nienawidzić, chociaż nie zrobiłam ci nic złego, Crystal — warknęła zirytowana Tonks, mierząc ją rozczarowanym spojrzeniem, które kryło w sobie coś jeszcze — ale teraz pójdziesz ze mną, bo twoja mama…
— Moja mama? — sapnęła Lupin, a kolana się pod nią ugięły i jak na ironię, upadłaby, gdyby nie żelazny uścisk Tonks. Oddech zaczął być niewystarczający, mięśnie odmówiły posłuszeństwa, a wszystkie rany odezwały się na nowo, przypominając o bólu. Bólu, który nie mógł równać się ze strachem o najważniejszą dla niej osobę, przy której powinna teraz być. Cokolwiek się wydarzyło, musiało być to na tyle poważne, że Tonks zdecydowała się z nią skonfrontować. Teraz dostrzegała tą niezrozumiałą rzecz w jej spojrzeniu. To było współczucie.
— Jest źle…
***
Była już poważnie spóźniona na spotkanie w Wielkiej Sali, ale nie potrafiła odpuścić. To było wręcz paranoiczne pragnienie, by upewnić się, że ma rację. Albo że się mylę, pomyślała, przemierzając kolejne korytarze, Merlinie, obym się myliła…
Amelia wyszła cało z bitwy. Nie wszyscy mieli to szczęście, a ona czuła się paskudnie z myślą, że doświadczyła jedynie kilku szram i sporego siniaka. Żal ściskał ją tak bardzo, że nie potrafiła czuć ulgi na myśl o tym, że mama jest bezpieczna, albo że ciocia Tonks i Teddy również nie ucierpieli za bardzo. Ciągle tylko myślała o uczniach, których wpędzili w to piekło. Gdyby wtedy nie powiedziała, że trzeba wszystko im wyjaśnić, gdyby ugryzła się w język i nie postąpiła w sposób, jak wtedy jej się wydało, uczciwy, do tego wszystkiego by nie doszło…
Mówiono, że wygrali tę bitwę, ale Amy nie przechodziło to przez gardło. Nawet jedna ofiara czyni bitwę przegraną. Próbowała odsunąć od siebie myśli, które ją wykańczały. Szukała każdej możliwej pracy, byleby mieć ręce pełne roboty i głowę zbyt zajętą, by pozwoliła jakiejkolwiek niechcianej myśli przemknąć do świadomości. Szykowała więc komnaty dla wilkołaków, pomagała zorganizować prowiant, dostarczyć im niezbędne produkty, leki i opatrunki. Nieważne, że robiła to na nic, bo wilkołaki niczego od nich nie chciały. Najbardziej liczyło się to, że nie musiała myśleć i analizować tego, co się stało. Miała wrażenie, że wnioski przygniotłyby ją do tego stopnia, że nie dałaby rady się już podnieść. Tak było do czasu…
Wracała wtedy z gabinetu McGonagall, bo miała zanieść tam parę rzeczy. Nawet nie wiedziała co, liczyło się tylko, to że była w ciągłym ruchu i nie miała szansy się zatrzymać, zacząć myśleć. Specjalnie wybrała dłuższa drogę, by ominąć Skrzydło Szpitalne. Nie znosiła się za to, że zabrakło jej odwagi by czuwać przy tych, których sama przyprowadziła. Było jej wstyd, ale gdyby spojrzała w twarz kogokolwiek z nich, nie znalazłaby w sobie żadnego słowa pocieszenia, nie stać by jej było chociażby na cień uśmiechu… Lizzy, Ezra, Jo, Katie i Sienna… Nie mówiąc nawet o matce Crystal i Kingsleyu. Czuła się winna i wiedziała, że długo się tego uczucia nie pozbędzie, a już z pewnością do końca życia nie będzie w stanie zadośćuczynić.
Ta myśl zaświtała jej w głowie, ale wtedy właśnie dostrzegła czyjąś sylwetkę. W pierwszej chwili myślała, że to któreś z wilkołaków, ale nie… Miała wrażenie, że to ktoś znajomy. Ktoś bliski… Zapomniała wtedy o wszystkim i wiedziona swoją intuicją, zaczęła biec za tym kimś. Nie dogoniła go.
Całą noc próbowała sobie wmówić, że się myliła, ale nad ranem sytuacja się powtórzyła. Miała niemal pewność, że ten ktoś ich obserwuje, skrada się niczym cień, próbując pozostać niezauważonym w całym tym chaosie i rozpaczy, które trawiły Hogwart. Udawało mu się. Bo Amelia wciąż nie mogła go dogonić, za każdym razem tajemniczy obserwator wymykał jej się. Była niczym myśliwy, który gonił swoją zdobycz, ale nie wiedziała, co się wydarzy, gdy w końcu ją złapie.
Po raz kolejny go zobaczyła, gdy szła na spotkanie w Wielkiej Sali. Mieli podjąć decyzję, właściwie to nie jedną, a wiele ważnych decyzji, których nie mogli dłużej odwlekać. Wiedzieli o tym, tak samo jak wilkołaki, które od rana również gromadziły się na błoniach, próbując zaplanować swoją przyszłość. Amelia uważała, że powinni spotkać się razem i wszystko również razem ustalić. Jednak na to było za wcześnie, a im brakowało czasu. Była niemal na miejscu, gdy dostrzegła ten sam ruch kątem oka. W ciągu sekundy porzuciła plan uczestnictwa w spotkaniu i ruszyła w pogoń. Tym razem, miała już pewność, która przebijała się przez grubą ścianę świadomości, z każdym kolejnym krokiem drążąc głębiej i głębiej, budząc przy tym coraz więcej obaw. Tym razem to nie ona była łowcą, a ofiarą, która dała się zwabić w pułapkę.
— Luca? — szepnęła niepewnie, a jej głos na przerażająco pustym zamku rozniósł się niczym krzyk, odbijający się echem od szkolnych murów. Stał pośrodku korytarza odwrócony do niej plecami. Z pozoru mogło się wydawać, że zatrzymała go wpół kroku, ale tak naprawdę czekał na nią. Wpatrywała się w niego, próbując szukać w głowie jakichkolwiek powodów, dla których mógłby tu być. Wpakowała go przecież do pociągu, spędziła z nim całą podróż i czekała aż deportował się do domu, nim sama z resztą wróciła do Hogsmeade. Umawiali się nawet na to, że spotkają się wkrótce. — Co ty tu robisz?
— A ty, Gioia? — odparł pytaniem na pytanie, a jego głos zupełnie wyprany z emocji i boleśnie obcy, przyprawił ją o gęsią skórkę na całym ciele. Stała tam z duszą na ramieniu, gdy Luca odwracał się powoli w jej stronę. — Co tu robisz, skoro jest epidemia ospy?
— Pino… — jęknęła, robiąc niespokojnie krok w jego stronę. Był taki blady… wręcz przerażająco, ciemne włosy opadały na jego idealną twarz, a oczy… brązowe, doskonałe, kojarzące jej się z włoskimi wakacjami u dziadków, były lodowate. To nie był jej Pino… Stała naprzeciw człowieka, którego nigdy nie chciała dostrzec i może właśnie dlatego, przez miłość i troskę, które źle ukierunkowała, pozwoliła zmienić mu się w to. — Wszystko ci wyjaśnię, ale teraz…
— Nie musisz mi nic wyjaśniać, słodka kuzyneczko — przerwał jej, uśmiechając się w sposób, który ją przeraził. Zimny, wyrachowany, pozbawiony jakiegokolwiek ciepła… I jeszcze to jak nazwał ją słodką kuzyneczką. Gdzie się podział jej Luca, skoro teraz patrzyła w oczy komuś zupełnie obcemu? — Nie jestem głupi. Zwodziłaś mnie miesiącami, a ja pozwalałem ci myśleć, że się udało — przyznał, ale nie z wściekłością a satysfakcją przyprawiającą o ciarki na plecach. — Ale to w końcu mnie się udało, Gioia. Całe życie czekałem na sprawiedliwość i cierpliwość się opłacała.
Amelia nie mogła oddychać. Coś było w spojrzeniu jej kuzyna, coś co przypominało na swój sposób pocałunek dementora. Czuła jakby życie z niej uchodziło, jakby wszystko to, o co walczyła było przerażająco odległe, nieosiągalne i nierealne. Jego uśmiech był tym, czego w tej chwili bała się najbardziej. W myślach słyszała jedynie słowa Luci. Ale to w końcu mnie się udało… Mnie się udało… W końcu…
— Luca, coś ty zrobił?
***
Każde uderzenie serca… każdy krok… każdy oddech… Każdy impuls i ukłucie strachu zamiast przybliżać ją do celu, zdawały się ją oddalać. Chciała przyspieszyć, ale wszystko zwalniało. Wszystko zdawało się osuwać w otchłań. Słyszała ich oddechy, tupot stóp podążających za nią, otaczali ją, niczym orszak, który zwiastował odsiecz, mającą nadejść w ostatniej chwili.
Zawahała się, nim otworzyła drzwi - ciężkie i skrzypiące złowrogo, jakby na znak sprzeciwu, że ktoś ma czelność przerywać to, co działo się za nimi. Strach paraliżujący, pożerający ją od środka nie zdążył jednak powstrzymać jej dłoni. Korowód podążający za nią, w większości nie przekroczył granicy wyznaczonej przez dębowe wrota. Ustawili się w szpalerze, przepuszczając jedynie tych, którzy w jakiś sposób zdobyli się na odwagę by przebić się przez barierę strachu i pozwolili otulić się śmiertelną powagą i wyczekiwaniem.
Crystal zdawała się niemal ociekać kleistą mieszaniną lęku i determinacji, która blokowała każdy ruch, rozbudzając jednocześnie wszystko to, co od dawna kłębiło się w jej głowie. Przedzierała się przez własne obawy, z każdym krokiem próbując dostrzec coraz więcej. Najpierw ogarnął ją widok Skrzydła Szpitalnego, potem dostrzegła ludzi. Wielu ludzi, wielu znajomych ludzi, którzy trwali w przerażającym oczekiwaniu. Tony odciągał Lizzy, McGonagall próbowała powstrzymać od patrzenia na wszystko Lennoxa i Siennę, a Jo kryła się za posągową sylwetką Kingsleya. Wszyscy zamarli, jakby pod wpływem zaklęcia w chwili, w której Chris się zjawiła. Przedzierając się dalej przez swoje obawy, natrafiła na mur zbudowany z najgorszych scenariuszy. Madame Pomfrey opadła na krzesło, z ulgą ocierając pot z twarzy, podczas gdy Altheda szeptała coś gorączkowo do Remusa. Wydawało się, że próbuje rzucić na niego jakiś urok, sprawić, że odpłynie, ulży mu, ale nie było magii, która mogłaby odgonić ten koszmar. Mężczyzna ze łzami w oczach dociskał dłoń żony do własnego policzka, całując jej wierzch, jakby jedynie ten gest pozwalał mu zaczerpnąć kolejny, spazmatyczny oddech. Z kolei Maggie topiła się w kłębowisku zakrwawionej pościeli, a jej ciało zdawało się drgać nieregularnie w poszukiwaniu esencji życia, która zdawała się z niej ulatywać…
— Mamo… — szepnęła, tym jednym słowem rozbijając otaczającą ją barierę, która nie dopuszczała do niej tego, co się działo. Straciła ochronę, tę złudną, która oferowała niepewność. Poczuła na sobie palące spojrzenia, które niemal jak sztylety, dźgały ją współczuciem. — Co z nią? — Dopadła do łóżka mamy, panicznie szukając u kogoś pocieszenia, zapewnienia, że to tylko fałszywy alarm i wszystko będzie dobrze. — Althedo, powiedz coś…
— Ustabilizowałam ją na chwilę, ale… — Słowa pani Black wcale jej nie uspokoiły, bo i ona nie była tak spokojna i opanowana jak zwykle. Jest źle… Stwierdzenie tak brutalnie zrzucone przez Tonks wciąż boleśnie obijało się w jej głowie, przyprawiając o ból i mdłości. Skoro Altheda się denerwuje to znaczy, że…
— Ale co?
— Twoja matka wcale się nie leczy — odpowiedziała Pomfrey, chowając chusteczkę do kieszeni fartucha. Wyglądała na wykończoną, jakby ktoś zmusił ją właśnie do przebiegnięcia wyścigu, w którym wygrywało się czyjeś życie. Tylko dlaczego nie triumfowała? — Powinno jej się polepszyć choć odrobinę, ale jest wręcz przeciwnie. Dostała wstrząsu…
— Niemożliwe! — sprzeciwiła się Crystal, odpychając kobietę i sama dopadła do swojej mamy, by na własne oczy przekonać się, że to wszystko bujda, mało śmieszny, okrutny żart. — Ona jest silna! Najsilniejsza… — Głos łamał jej się gdy spostrzegła krew, dużą ilość ciemnej krwi, która wsiąknęła w biel materiału. Okalał jej blade ciało, niczym wieniec z róż pełnych kolców. Gdyby nie drgawki, wyglądałaby jakby spała snem, który zdawał się być wieczny… Dziewczyna drżącą ręką odgarnęła włosy matki z czoła, bo kilka pasm przykleiło się do niego od zimnego potu, a jej wzrok panicznie szukał liny bezpieczeństwa, której mogłaby się złapać, otoczyć siebie, mamę i tatę. Bo przecież takowa musiała być… Meg Lupin była silna i wytrwała, nie pozwoli od tak zatonąć sobie w otchłani śmierci. Poza tym było przecież coś jeszcze, coś co musiało być właśnie tą liną, której złapała się kurczowo. — I jest wilkołakiem, my regenerujemy się szybciej.
— Rany które poniosła… — zająknęła się Altheda, zerkając na Crystal. Dziewczyna uniosła na nią swój spanikowany wzrok, gotowa przypomnieć pani Black, że obiecała jej nie okłamywać, ale nie musiała się odzywać, to spojrzenie wystarczyło. — Chyba są zbyt dotkliwe. Sami mówiliście, że jeżeli zada się je w napadzie nienawiści…
Mówili… Sama tego doświadczyła, sama długo miała nosić ślady pojedynku z Mortonem, Ian też szybko nie pozbędzie się pamiątek po ojcu, a Katie Dawson, która miała nieszczęście spotkać Danzela wciąż oddychała jedynie nadzieją. To nie Benjamin okazał się być być największym potworem, był nim Morton i Chris żałowała, że zginął, bo pragnęła sama zadać mu taki ból, jaki ich teraz przygniatał.
— Tato… — szepnęła, szukając wsparcia u jedynej osoby, której bezgranicznie ufała, u kogoś, kto jako jedyny mógł zrozumieć to, co teraz czuła. Jednak Remus szeptał niezrozumiale coś do żony, jakby przekonywał ją gorączkowo, by walczyła dalej. Nigdy nie widziała, żeby był równie przerażony, co teraz. — Tato, co robimy?
— Czy jest jakiś sposób, żeby przyspieszyć regenerację wilkołaków — zapytała McGonagall, podchodząc bliżej centrum wszystkich wydarzeń — kiedy eliksiry i zaklęcia nie działają?
Czy jest jakiś sposób… Gorączkowo szukała odpowiedzi na to pytanie, wertując w swojej głowie każdą informację, którą kiedykolwiek przyswoiła, ale na nic nie natrafiła. Czuła się więźniem własnego umysłu, który blokował każdą myśl, każdą iskrę nadziei. Czuła pod dotykiem własnej dłoni, jak mama drży, jak drzemiąca w niej wola życia rozbija się na miliardy słabszych kawałków, które Crystal musiała poskładać. Tylko jak? Jak znaleźć rozwiązanie i czy w ogóle takie istnieje?
— Jest… — szepnął niespodziewanie Ted, a jego głos zabrzmiał w uszach Crystal jak nieproszony gość, tym bardziej, że ona nadal panikowała, a ta panika paraliżowała ją, po kolei pozbawiając zdolności ruchu, trzeźwego osądu, oddechu… Ściany zdawały się przybliżać, odbierając przestrzeń i powietrze, chociaż tak naprawdę to zebrani wokół nich ludzie zbliżyli się, otaczając ich jak szczelna tarcza.
— Jest — powiedział, zaskoczony własnym głosem Remus, przerywając swój niemy lament — oczywiście, że jest.
— Ona nie jest w stanie niczego przełknąć. — Głos Iana podcinał skrzydła, które jeszcze nie zdążyły wyrosnąć, bo Chris była tak skąpana w swojej panice, że nie zrozumiała, o co chodzi, co Rivers jej odebrał, nim chociaż spróbowała się tym nacieszyć. — Jak niby chcecie?
— Czy można wiedzieć, co macie na myśli? — przerwała te dywagacje McGonagall, która uchwyciła się tego, czego Chris nie zdołała. Nadzieja na rozwiązanie problemu, na zakończenie tego przerażającego ciągu wydarzeń i uratowanie czyjegoś życia.
— Kiedy jesteśmy poważnie zranieni żywimy się mięsem — odezwał się Reece, wyręczając w tym wszystkich Lupinów i przybliżając pozostałym naturę wilkołaków, która z pewnością nie napawał ich ulgą — bardzo krwistym, najlepiej nawet surowym…
— Mięso ma pomóc? — Niezrozumienie i obrzydzenie wcale nie zdziwiło Crystal, chociaż mała cząstka jej świadomości pragnęła zapewnić Syriusza, że to wcale nie jest tak absurdalne, jak mogłoby się wydawać i że w taki sposób postawiła Teda na nogi po jego pierwszej przemianie. Ale ta cząstka była zbyt niewielka by wybrzmieć. Wszystkie maleńkie iskierki nadziei i optymizmu były zbyt małe, żeby wyrwać ją z otchłani. Nie było takiej mocy, by udało jej się wypłynąć, mogła jedynie tonąć dalej. Uświadomiła to sobie w momencie, gdy jej mamą niespodziewanie wstrząsnął spazmatyczny skurcz, wprawiając jej ciało w kolejne drgawki tym razem bardziej nieregularne i niepokojące, zwłaszcza, gdy z jej ust wyrwał się jęk - krótki a zarazem tak przepełniony cierpieniem, że poruszył całym zamkiem.
— Mamusiu… — szepnęła gorączkowo Crystal, łapiąc mamę za rękę i siadając na skraju łóżka. W tej samej chwili jej ojciec całował dłoń Maggie, nie spuszczając jednocześnie wzroku z jej twarzy, jakby wyczekiwał chwili, w której otworzy oczy, ale każda sekunda nie przynosiła zmian, a przynajmniej nie tych na lepsze.
— To nie mięso — stwierdził Reece, nie oczekując, że ktokolwiek przyjmie to z łatwością. — Chodzi o krew.
— Mam sprowadzić tutaj krew jakiegoś zwierzęcia? — Jako pierwsza zreflektowała się Pomfrey, która była gotowa natychmiast poczynić niezbędne kroki. Chyba jedynie doświadczenie magomedyka pozwoliło jej nie skrzywić się na myśl o krwi. Crystal słyszała tę wymianę zdań jak przez mgłę. Nie dostrzegała zniesmaczenia, nie słyszała gorączkowych szeptów i jęków współczucia. Całą swoją uwagę poświęcała mamie, która nieustannie telepała się w krwawej pościeli, nie dając się uspokoić ani jej dotykowi, ani dotykowi swojego męża. — Może jakiś składnik eliksirów się nada… smocza krew… krew salamandry…
— Przy takich obrażeniach na nic się nie zda — ostudził jej zapędy Reece, kręcąc głową, jakby w tym wszystkim, co mówił o krwi nie było jeszcze tego, co tak naprawdę było najgorsze. Crystal słyszała to niedopowiedzenie, słyszała je i odczuła tak bardzo, że zadrżała równie spazmatycznie co jej mama.
— Musi być jakiś sposób. Ona nie może… — Nie powiedziała już, czego nie może, bo znów niespodziewany skurcz szarpnął jej mamą, a drgawki natężyły się tak mocno, że ciało jej mamy zaczęło dygotać tak, jakby miała jakiś napad. Chris całą sobą zmusiła się, żeby nie odskoczyć z przerażenia. To było to samo, co wcześniej. Ten wstrząs, który pogorszył stan mamy. Znowu się powtórzył, a to nie oznaczało nic dobrego. Zacisnęła palce na dłoni matki, próbując opanować przerażenie. — Tato…
Remus walczył ze sobą, walczył by w ułamku sekundy nie rozpaść się całkowicie. Jego rozbiegany wzrok szukał rozwiązania, a po jego policzkach zaczęły płynąć łzy. Crystal jęknęła żałośnie. Nigdy nie widziała, by jej tata płakał. Nigdy…
— Zwierzęca krew jest bezużyteczna, ale… — szepnął Remus, przełykając łzy, jednak nie dokończył. Zacisnął powieki, kręcąc głową z przerażeniem. Nie chciał tego do siebie dopuścić, nie chciał nawet wypowiedzieć tych przerażających słów na głos. Nie potrafił tego zrobić. Reece natomiast miał w sobie tyle siły.
— Ludzka krew pomoże.
— To jakiś żart? — powiedziała głośno Sara, najwidoczniej oczekując, że ktoś naprawdę przyzna się do beznadziejnego poczucia humoru, ale to się nie stało. — Serio?
— O’Neili ma rację — przyznał niechętnie Rivers i tym razem, zrobił to nie z powodu antypatii do Reece’a, ale dlatego, że prawda była trudna. — Jesteśmy nie tyle mięsożercami, co krwiożercami. Zwłaszcza — zająknął się, mając świadomość, że słuchają go teraz wszyscy, a wśród nich osoby, których te słowa dotyczyły bezpośrednio — zwłaszcza ci którzy zostali ukąszeni. Potrafią w sobie stłumić żądzę ludzkiej krwi, ale nie zmienia to faktu, że to ona dodaje najwięcej siły. — Crystal stłumiła kolejny jęk, bo słowa, które zostały wypowiedziane zaczęły do niej docierać. Usiadła na łóżku, nie przejmując się tym, że mokra od krwi pościel barwi jej ubrania, uniosła delikatnie matkę, kładąc sobie jej głowę na kolanach i objęła z całych sił, nim puściła jej rękę. — Gdyby podać Meg ludzką krew…
— Więc na co czekamy? — chrypnęła z zaciśniętym gardłem i pozwalając łzom płynąć swobodnie, przyłożyła do dłoni różdżkę, wypowiadając zaklęcie tnące.
— Crystal, nie… — szepnęła McGonagall i wszystko wydarzyło się przerażająco szybko. Dyrektorka rozbroiła dziewczynę, różdżka Lupin wyleciała w powietrze, upadając na ziemię i tocząc się po posadzce dokładnie w tym samym momencie, w którym skóra na wewnętrznej stronie dłoni Crystal została przecięta, a Remus złapał córkę za nadgarstek, patrząc na nią załzawionymi oczami.
— Chris… — wychrypiał głosem, który mówił zbyt wiele, by mogła to zrozumieć. Pokręciła głową, nie mogąc znieść jego spojrzenia. Wpatrywali się w siebie z przerażającym lękiem, który nie pozwalał im oddychać. Remus trzymał jej dłoń, a ona obejmowała mamę, która jak gdyby wyczuła, że coś jest nie tak, przestała na chwilę drżeć przeraźliwie. Trwali tak w przerażającym uścisku, zawieszeni w czasie, który zamierzał być dla nich bezlitosny.
— Musimy uratować mamę — szepnęła, a jej głos niemal skrzył się od nadmiaru emocji, którym nie potrafiła dać upustu. Ojciec pokręcił głową, gdy kropla krwi jego córki skapnęła niepewnie na pościel.
— Tak tego nie zrobisz.
— Potrzeba krwi… — Szarpnęła się, ale wstrząsnął nią niespodziewany szloch, który odebrał jej mowę. Wtedy dotarł do niej pełen współczucia i bezradności głos Reece’a:
— Potrzeba ludzkiej krwi, młoda…
Zamarła, a zapach jej własnej krwi, z pozoru tak zwyczajnej, jak tylko to możliwe, wydawał się być duszący, niemal jak trucizna, która zaczynała sprawiać, że każdy oddech staje się toksyczny, a ona chciała ją podać mamie. Czy przyniosłoby to jakiś efekt, pomogło albo zaszkodziło? Tego nie wiedziała, ale zrozumiała jedno:
— A ja nie jestem człowiekiem…
— Mam dojścia w Mungu — odezwała się cicho Altheda, nie chcąc brutalnie wyrywać Chris z jej bezradnej rozpaczy — w ciągu godziny mogę sprowadzić trochę krwi, której używa się do przetaczania, wtedy bez problemu moglibyśmy…
Crystal zaszlochała, opuszczając drżącą dłoń, nie słyszała już słów Althedy, próbującej zaradzić jakoś na wszystko to, co się właśnie działo. Nie widziała tych przerażonych spojrzeń na bladych twarzach. Pozwalała sobie tylko na płacz… Płacz, który był wyrazem bezradności, smutku, wyrzutów sumienia, ale także największej miłości… Nie miała jak pomóc mamie, nie wiedziała, co jeszcze mogłaby zrobić. Tym bardziej, że kolejny wstrząs ogarnął ciało Maggie, będąc jeszcze gorszym od poprzednich. Crystal przytuliła ją do siebie jeszcze mocniej, czując ciepło krwi, sączącej się z blizny wzdłuż kręgosłupa matki. Zalewała ją dokładnie tak samo jak przerażenie, a ona potrafiła jedynie wtulić się jeszcze bardziej w tę ciemną granice krwi, która oddzielała ją od mamy.
— Nie mamy na to czasu… — Szept Tonks rozbrzmiał niczym krzyk, ale Chris już nie reagowała. Nie widziała tego, jak kobieta przepycha się do stolika na którym leżały różne naczynia, nie dostrzegła różdżki w jej ręce ani nie rozumiała tego, co zamierzała zrobić. Ona nie, ale inni już tak.
— Mamo… — wyrwał się Ted, próbując powstrzymać matkę dokładnie w tej samej chwili, w której odezwał się Syriusz:
— Tonks, co ty do diabła robisz?
— Ona umiera, musimy ją ratować, a jeśli to pomoże… — wyszeptała kobieta, nie zwracając uwagi na otaczających ją ludzi i rosnący sprzeciw. Wyciągnęła smukłą dłoń, odsłaniając nadgarstek i dokładnie tak, jak uprzednio Crystal, z tym samym przekonaniem i pewnością użyła zaklęcia tnącego. Pojawiła się krew, soczyście czerwona, płynąca gładko ze świeżej rany wprost do niewielkiej miseczki, wypełniając jej brzegi. W tej jednej chwili nie była symbolem cierpienia i śmierci, była oznaką życia… Była szansą na odrodzenie.
— Litości! — Mruknięcie Sary, wyrwało Chris z letargu, bo do tej pory bezwiednie przypatrywała się, każdej kropli krwi Tonks, która zdawała się odliczać czas prawie tak jak ziarenka piasku w klepsydrze. Nie zdążyła zrozumieć, dlaczego ta kobieta zdobyła się na poświęcenie równe z tym, na które gotowa była Chris, nie rozumiała tej dobrej woli, na którą być może nie zasłużyła. Nie dostrzegała spojrzenia, które Tonks posłała Remusowi, gdy ten słał nieme modlitwy, błagając o życie żony. Widziała jedynie naczynie z krwią, które niespodziewanie znalazło się w jej dłoniach.
— Błagam, niech to zadziała… — szepnęła, ostrożnie trzymając naczynie pełne krwi i próbując nie uronić ani kropli. Odgarnęła z twarzy Maggie włosy, pogładziła ją po policzku, jakby ten drobny gest mógł uspokoić zarówno ją, jak i jej matkę. Mamo, wypij to… — Przyłożyła naczynie do ust matki, pozwalając by mimo wstrząsu, jaki ogarniał Meg, a także drżenia własnych rąk, krew niespiesznie znikała za granicą bladych warg. — Proszę… — szepnęła ponownie, oddając w czyjeś ręce misę i na powrót gładząc matkę. Jej spazmatyczny oddech, nie chciał się unormować, chociaż przestała już płakać. Wpatrywała się w twarz mamy w nieznośnym oczekiwaniu, które wbrew prawom czasu, wydłużało się w nieskończoność. Słyszała, jak serce ojca bije nierówno, dopasowując swój rytm do oddechu żony. Crystal nie wiedziała, ile to trwało, ale nagle jej mama przestała się trząść, znieruchomiała, a jej naprężone mięśnie rozluźniły się niemal z ulgą. Chris wciągnęła powietrze, gdy kolejne łzy spłynęła niekontrolowane po jej policzkach. Udało się. Była gotowa zapłakać ze szczęścia, była gotowa krzyczeć z radości, która zalała nagle jej ciało i zapewne by to zrobiła, gdyby nie krew, która pojawiła się niespodziewanie w kąciku ust jej mamy i spłynęła po jej twarzy, zapowiadając nieodwracalną tragedię. Nie… — wychrypiała dziewczyna, przyciągając matkę do siebie. Fala radości, która pojawiła się kilka sekund wcześniej, okazała się być tsunami, które niszczy wszystko na swojej drodze. Meg Lupin nie poruszyła się więcej. Była cicha, ciszą najbardziej okrutną, odbierającą oddech, zagłuszającą bicie serca i wstrzymującą krew w żyłach. Cisza ta była aniołem śmierci, otchłanią, która nie dawała z siebie wypłynąć. — Nie!
— Maggie… — Jedno słowo, tylko na tyle zdobył się w tej chwili Remus Lupin, a jednak w tym jednym słowie zawarł całą prawdę. Prawdę najokrutniejszą, pozbawioną właściwego, szczęśliwego zakończenia, wypełnioną żalem, smutkiem i stratą, która odbierała mu chęci do życia. Ale również prawdę najpiękniejszą, choć nieidealną, składającą się z każdego wspólnie przeżytego dnia, z miłości dwójki starych wilkołaków. Remus uniósł dłonie do twarzy Maggie, która w ostatniej sekundzie życia przybrała spokojny, błogi wyraz i starł strużkę krwi z jej policzka. Chciał by w tej chwili magia nie miała żadnych granic, by skinienie różdżki było silniejsze od poświęcenia, a nawet od śmierci. Chciałby chociaż na chwilę złamać zasady panujące światem, by jeszcze raz spojrzeć żonie w oczy, po raz tysięczny ją przeprosić i powiedzieć, że ją kocha jeszcze ten jeden, ostatni raz. Pochylił się nad nią, nad kobietą, która towarzyszyła mu bez względu na wszystko i pocałował ją na pożegnanie, a jego łzy spłynęły na jej twarz, tak jakby również Maggie zapłakała nad tym, że to był koniec.
— To nie może być prawda… — Prawda, którą pojął jej ojciec, była dla Crystal zbyt okrutna, by mogła ją przyjąć. Nie wypuściła mamy ze swoich objęć, kręcąc panicznie głową, wierząc, że ten ruch odgoni od nich to wszystko. — To tylko zły sen… — szepnęła, zanurzając twarz we włosach mamy i wdychając znajomy zapach. — Zaraz obudzimy się z tego koszmaru. Znowu będziemy w domu — zapewniła, nie wiedząc nawet, w którym momencie zaczęła kołysać się łagodnie w przód i w tył, w sposób, jaki robiła to jej mama, gdy próbowała ją uśpić w dzieciństwie. I chociaż łzy spływały po policzkach dziewczyny, wylewając z niej całe pokłady smutku po niezrozumiałej dla niej stracie, to szloch ustał, a jego miejsce zajął spokojny szept, który składa się najważniejsze obietnice. — Ten rok był tylko snem, a my wciąż jesteśmy w Wilczym Lesie. Wiatr delikatnie porusza koronami drzew, ptaki śpiewają, umykając przed ostatnimi promieniami słońca. Z naszego komina ulatuje jasny dym, a dookoła czuć napar z ziół, które po południu razem zbierałyśmy w lesie. — Wraz z szeptem otulała siebie i mamę ciepłym wspomnieniem domu i ich wspólnego życia, które dla Maggie zawsze była najważniejsze i najwspanialsze. Crystal gładziła włosy mamy uspokajająco, rytmicznie tak jak zawsze zwykła to robić jej mama, gdy ją pocieszała. — Zaraz usiądziemy na werandzie, przykryjemy się kocem i spojrzymy w niebo. Będziemy śledzić gwiazdy, słuchając, jak tata czyta nam tę samą książkę po raz setny. A potem… — Głos jednak jej się załamał, gdy prawda przebiła się przez barierę wspomnień, które mogły być już jedyną ochroną. Chris załkała, kryjąc twarz we włosach mamy. — Potem położymy spać, a jak tylko się ockniemy, pójdziemy na polowanie i będziemy… po prostu razem
W tej chwili wszystko powinno zniknąć, wszystko powinno umrzeć wraz z Meg, wraz z jej ostatnim oddechem. Wszystko na ziemi powinno uszanować stratę, ściskającą serce i kruszącą je na niezliczoną ilość drobinek, których nie dało się już pozbierać. Tak być powinno, by nie odzierać tej chwili z okruch złudzenia, że to wszystko miało jakiś sens. Ale tak nie było… Świat nie pozwolił nawet na żałobną ciszę, by mogli zatracić się w bólu i odszukać chociażby jedną rzecz, która pozwalałaby usprawiedliwić to, że ten właśnie świat się jeszcze nie zawalił. Przerwało ją skrzypnięcie wrót, wydzierające z ich świadomości myśl, że mają prawo do pożegnania. A osoba, która wkroczyła do środka, odzierając ich ze wszelkich złudzeń, miała być heroldem chaosu.
— Amelio — szept Sary, matki, która właśnie patrzyła, jak inną matkę opłakuje jej dziecko, złapała córkę za ramiona, chroniąc ją od widoku, który rozpaczliwie hipnotyzował — nie teraz…
— To nie może czekać, mamo — wysapała Amelia i nim jej wzrok podążył za wydarzeniami, które właśnie się rozegrały, a dobre serce niemal wyskoczyło z piersi, powiedziała bez zwłoki to, co ostatecznie miało przypieczętować tragedię tego dnia, który nie pozostawił im już nic poza łzami: — Luca jest w zamku. Powiadomił o wszystkim Ósemkę, oni mogą być już w drodze.
— Crystal… — Szept McGonagall nieśmiało burzył resztki ściany, którą nie zdążyli się osłonić, nim przyszło im pojąć, że wbrew głębokiemu przekonaniu nie mają prawa do rozpoczy. — Remusie…
— Mam to gdzieś — Crystal wychrypiała nieswoim głosem, pozwalając światu otwarcie z siebie kpić — niech robią, co chcą, ja nigdzie się nie wybieram. Nie mam już po co…
Nie miała już po co walczyć, nie miała już na to siły, nie miała już więcej wiary… Nie było nic, bo jej mamy też już nie było…
Żegnaj, Maggie - piękna duszo...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz